To był rewanż tego typu, że nawet przed meczem rzadko słyszeliśmy i czytaliśmy to oklepane „a może jednak są w stanie odwrócić losy dwumeczu?”. To już chyba nawet o Chelsea w kontekście rewanżu z Realem więcej mówiło się o możliwym powrocie Anglików do gry. Ale Bayern po porażce 0:3 miał naprawdę mierne szanse na udany rewanż na Manchesterze City. I rewanżu – rzecz jasna – nie wziął.
Oczywiście były momenty przy 0:0 w pierwszej części pierwszej połowy, gdy przez głowę przemknęło nam słynne „a może jednak?”. Bayern narzucił wysokie tempo, rzucił się do ataku, goście mieli problemy z tym, by jakoś sensownie wyjść z piłką z własnej połowy. Kimmich miał odkurzacz w nogach i zassysał każdą piłkę wyplutą przez graczy Manchesteru na dwa metry od nogi. Coman z Sane próbowali kąsać ze skrzydeł. Musiala próbował brać grę na siebie. Były nawet okazje strzeleckie – zwłaszcza to sam na sam Sane z Edersonem mogło być momentem… no nie, nie momentem zwrotnym, ale momentem, który mógł nam dodać do tego starcia elementy rock&rolla. Ale Niemiec nie trafił w bramkę.
Problem polegał na tym, że Bayern miał też w obronie Dayota Upamecano. Mówiąc dość eufemistycznie – Francuz w Bayernie nie spełnia oczekiwań. Ale dzisiaj przechodził samego siebie. Oglądamy na co dzień w Ekstraklasie szanownego Mario Malocę, więc znamy doskonale odpowiedź na pytanie „jak wygląda gra z sabotażystą w obronie?”. Ale my jesteśmy przyzwyczajeni, że oglądamy stoperów przeciętnych w skali Europy. A tu wchodzi gość za grube siano i prezentuje występ, który jest tak memiczny, tak kuriozalny, że aż zaczyna się facetowi współczuć wstydu, którego się najadł.
Upamecano sprawiał wrażenie gościa, który chciał jak najszybciej rozstrzygnąć losy tego dwumeczu. A skoro było już 0:3 z pierwszego spotkania, to łatwiej tu przecież o rozstrzygnięcie tego w stronę Anglików.
No i stoper Bayernu wziął się za robotę. Najpierw sfaulował wychodzącego na spotkanie sam na sam z Sommerem Haalanda i zobaczył czerwoną kartkę, ale uratował go spalony, więc sędzia Turpin cofnął wykluczenie. Jeszcze przed przerwą sprokurował rzut karny. Chował ręce przed strzałem rywala, trzymał je za plecami, by… rozłożyć je w momencie uderzenia. Ręka odstawiona od tułowia, nienaturalnie powiększająca obrys ciała i wapno. Tym razem uratował go sam Haaland, który z jedenastki pieprznął pół metra nad poprzeczką.
Norweg nie miał jednak litości już w drugiej połowie, gdy Upamecano wyrżnął się jak długi, Haaland nawinął go na lewą nogę i przyłożył obok Sommera.
Każdy ma swoje „guilty pleasure”, wiele osób lubi oglądać kompilacje wypadków. Oglądamy, jak ktoś potyka się o krawężnik, próbuje utrzymać równowagę, wpada czołem w zaparkowane obok auto. Komuś innemu wypada telefon, wpada na kubek z kawą, kubek się rozbija, kawa wylewa na telefon. My w następnej takiej kompilacji widzielibyśmy zestawienie interwencji sympatycznego Dayota z tego wieczoru.
Bayern zdołał wyrównać po rzucie karnym, ale ten remis nie oddaje różnicy w jakości między obiema ekipami. Jasne, to Bawarczycy częściej atakowali (bo musieli), częściej strzelali (bo trzeba było gonić), atakowali z otwartą przyłbicą (bo to im jedynie pozostało). Ale czy ekipa Guardioli była dziś przez moment w opałach? No nie. Przypominało to bokserów, którzy pewni tego, że prowadzą na punkty, odpalają tryb zabawy, chowają ręce za plecami, opuszczają gardę, zapraszają rywala pod liny. Manchester po prostu wiedział, że mocne skrzydła i świetny Kimmich to za mało, by dzisiaj się do nich dobrać.
W półfinale na The Citizens czeka już Real. Okazja do wielkiego rewanżu za słynne 6:5 w dwumeczu dla Królewskich. Być może przedwczesny finał rozgrywek. To już ten moment, gdy trzeba wyciągnąć długopis, podejść do kalendarza i zaznaczyć kółeczkiem datę obu spotkań półfinałowych.
Bayern Monachium – Manchester City 1:1 (0:0)
Kimmich (84. – karny) – Haaland (57.)
WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:
- Pięć meczów, które ukształtowały Luciano Spallettiego
- Znów wszystko poszło nie tak. Czy PSG zabrnęło w ślepą uliczkę?
Fot. Newspix