Cóż to było za kapitalne piłkarskie widowisko w Niedzielę Wielkanocną! W pewnym momencie wydawało się, że Arsenal rozgromi Liverpool na Anfield Road, a po końcowym gwizdku musi być usatysfakcjonowany z remisu. The Reds zagrali świetną drugą połowę, ale cuda w bramce wyprawiał Aaron Ramsdale i tylko dlatego nie wygrali tego meczu.
Po 30. kolejkach podopieczni Mikela Artety mają na swoim koncie 73 punkty. Do końca sezonu zostało jeszcze osiem spotkań, a Arsenal ma w tym momencie sześć oczek przewagi nad drugim Manchesterem City. Aczkolwiek trzeba zaznaczyć, że The Citizens mają do rozegrania jeszcze jeden mecz zaległy. Liga będzie jeszcze ciekawsza.
Liverpool – Arsenal 2:2. Od pierwszych minut zapowiadało się na łatwe i przyjemne zwycięstwo „Kanonierów”.
W rundzie jesiennej Arsenal na Emirates Stadium pokonał 3:2 Liverpool po niezwykle emocjonującym meczu. W tamtym spotkaniu „Kanonierzy” wyszli na prowadzenie już w 1. minucie za sprawą Gabriela Martinellego. W Niedzielę Wielkanocną zaczęło się podobnie, choć na pierwszego gola drużyny Mikela Artety musieliśmy poczekać kilka minut dłużej, ale autor ten sam – Martinelli.
Gospodarze fatalnie weszli w mecz. Obrona popełniała karygodne błędy. Na szczególne wyróżnienie zasługują Andy Robertson i Virgil van Dijk, którzy byli jak dzieci we mgle – zagubieni. A do tego spóźnieni i niedokładni. Obaj panowie maczali swoje palce przy obu trafieniach Arsenalu. Akcja na 1:0 zaczęła się od poślizgnięcia Szkota, który nie zdołał zatrzymać ataku rywala w zarodku. Kilka sekund później Van Dijk przeciął podanie Odegaarda do Saki, ale zrobił to w tak nieudolny sposób, że piłka trafiła do Gabriela Martinellego, który zdążył oddać strzał przed wracającym w pełnym biegu Robertsonem.
Brilliant assist from Van Dijk to Martinelli pic.twitter.com/uOqg3Hg1nh
— Troll Football (@TrollFootball) April 9, 2023
Drugi gol padł po strzale głową Gabriela Jesusa. Za Brazylijczyka w polu karnym odpowiadali… Van Dijk i Robertson. Ten drugi był bliżej napastnika Arsenalu i przegrał bezpośredni pojedynek główkowy. A futbolówka nie trafiłaby w ogóle do Jesusa, gdyby Ibrahima Konate chwilę wcześniej zablokował dośrodkowanie Martinellego.
Liverpool był cieniem Arsenalu w pierwszej połowy. Nie stwarzał za wielu akcji ofensywnych, a w obronie odwalał manianę za manianą. Wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerowały nam, że „Kanonierzy” rozwalą dziś rywala na Anfield Road, psując świąteczne, radosne nastroje kibicom The Reds. Tlenu gospodarzom jeszcze przed przerwą dostarczył – chciałoby się rzecz niezawodny, ale później spartolił karnego – Mohamed Salah. Gol z niczego, ale dał wiarę w to, że można jeszcze odwrócić losy tego spotkania. Trybuny odżyły i zaczęły nieść piłkarzy.
Dalej to nie jest ten sam Salah
Licząc wszystkie rozgrywki Mohamed Salah w tym sezonie strzelił już 24 gole i zaliczył 11 asyst w 42 meczach. To nie są złe liczby. Tylko na podstawie tych statystyk łatwo wysnuć wniosek, że Egipcjanin ma dobry czas i jest kluczową postacią zespołu. Nic bardziej mylnego, co też pokazał ten mecz. Salah ma momenty. Potrafi zachwycić jak w starciu z Manchesterem United (7:0), gdzie strzelił dwa gole i zaliczył dwie asysty. W niedzielę dał impuls, dzięki niemu Liverpool złapał kontakt, ale gdy gwiazdor LFC miał piłkę ustawioną na jedenastym metrze, to nie trafił nawet w światło bramki.
Zabawna była reakcja Juergena Kloppa, który w momencie wykonywania tego karnego był tyłem odwrócony do bramki. Niemiecki szkoleniowiec był tak przekonany o tym, że Salah trafi do siatki, że cieszył się w ciemno ze zdobytego gola.
The Reds przeważali w drugiej odsłonie meczu. I trzeba przyznać uczciwie, że gdyby nie Aaron Ramsdale i jego kilka kapitalnych interwencji to Arsenal z Anfield Road nie wywiózłby nawet punktu. Wyprawiał cuda w bramce. Gospodarze w końcówce spotkania przeprowadzili nawałnicę ataków. „Kanonierzy” gubili się w defensywie, ale mieli szczęście, że zawsze na końcu był w tej bramce czujny Anglik. Salah, który chciał za wszelką cenę odkupić winy za zmarnowanie „jedenastki”, nie był w stanie ponownie pokonać Ramsdale’a.
Przy główce Firmino z kilku metrów na 2:2 golkiper gości był bez szans. Ben White nie przypilnował Brazylijczyka w polu karnym, a moment wcześniej Zinchenko został ograny jak dziecko przez Alexandra-Arnolda, który asystował przy tym golu.
Jakub Kiwior pojawił się na boisku w 81. minucie. Zmienił Odegaarda. Miał wnieść spokój. Bo Arsenal był pogubiony w defensywie, ale niestety Polak wprowadził jeszcze więcej chaosu. Zdążył wejść i od razu na dzień dobry popełnił błąd. Wyszedł w środku boiska do Firmino, nie trafił w piłkę i sprowadził rywala do parteru w myśl zasady, że futbolówka może przejść a zawodnik nie. Zrobiło się więcej miejsca, poszła kontra, którą finalnie zmarnował Darwin Nunez. Kiwior nie zawalił gola w tym meczu, ale z pewnością nie dał też dobrej zmiany. Wyglądał na gościa, który nie wie, co ma robić na boisku.
Arsenal zagrał katastrofalną drugą połowę. Prawdopodobnie najgorszą w tym sezonie. Tak nie może grać zespół, który poważnie myśli o mistrzostwie Anglii. „Kanonierom” musi zapalić się żółta lampka ostrzegawcza po takim spotkaniu. Bo City tylko czyha na takie potknięcia londyńczyków.
Liverpool – Arsenal 2:2 (1:2)
G. Martinelli 8′, Gabriel Jesus 28′ – M. Salah 42′, R. Firmino 87′
WIĘCEJ O PREMIER LEAGUE:
- Vincent Kompany zna się na robocie. Burnley wraca na salony
- Tomasz Kuszczak – świetna historia o tym, jak nie żyć przeszłością
- Wielki piłkarz z małego miasteczka. Bryne – tu dorastał Erling Haaland [REPORTAŻ]
- Jak trwoga, to do… Franka Lamparda
- Greenwood podzielił Manchester United. W tej historii nie będzie happy endu
Fot. Newspix