Antonio Conte najwyraźniej chciał nawiązać do słynnego wystąpienia Giovanniego Trapattoniego sprzed 25 lat. Spóźniając się raptem kilka dni na rocznicę wybuchu wściekłości swojego rodaka, gdy ten prowadził jeszcze Bayern Monachium, Conte wpadł na pomysł, by jednym monologiem zaorać Tottenham – od piłkarzy po właściciela. Oszczędził jedynie fanów. Jak traktować tych kilka minut szaleństwa?
Choć Trapattoni czołgał bawarskie gwiazdy łamanym niemieckim, wszyscy doskonale zrozumieli o co mu chodzi. Mówił, że nie jest idiotą i dobrze widzi co się dzieje na boisku, o tym, że to zawodnicy ponoszą odpowiedzialność za wiele rzeczy, o braniu winy na siebie i zmęczeniu tym, że musi być dla piłkarzy ojcem. Te dwa monologi mają ze sobą wiele wspólnego – oba są na swój sposób karykaturalne, do bólu naznaczone włoskim lamentem, ale być może zwracają uwagę na ważną kwestię w futbolu: podejście piłkarzy do wykonywanej profesji, ustawianie sobie przez nich celów, ich ambicje sportowe.
Conte nie wytrzymał po tym jak Tottenham zremisował na wyjeździe z Southampton, tracąc bramkę na 3:3 w samej końcówce spotkania. Mówił o samolubnych graczach i o tym, że klub może zmienić menedżera, czyli jego, ale pewne rzeczy i tak pozostaną nadal takie same. Przedstawił Spurs pod rządami Daniela Levy’ego jako autostradę przeciętności. Dwie bramki stracone na St. Mary’s w kwadrans miały, według Włocha, symbolizować ostatnich dwadzieścia lat klubu – wyszydzanego przez świat zewnętrzny jako ten bez trofeów i ambicji.
Kiedy w poniedziałek kurz bitewny opadł, pojawiły się informacje – cóż za zaskoczenie – że piłkarze nie wyobrażają sobie dalszej współpracy z tym menedżerem. Te przecieki w angielskiej prasie odczytać można jednoznacznie: zawodnicy chcieliby nad sobą szefa, który pozwoli im wypełniać nadal obowiązki z należycie obsmarowaną przez Conte przeciętnością.
To nie jest, wbrew pozorom, zero-jedynkowa sytuacja. Bo choć Conte, jako trener, ma od nas zdecydowanie lepszy punkt obserwacyjny, wie kto jest tytanem pracy, kto leniem, komu zależy na zwycięstwach, a komu tylko na tygodniówce, to jednak na koniec z roboty rozliczą właśnie jego.
Conte nie jest specjalistą do spraw długofalowych projektów. Niewykluczone, że właśnie dlatego nie zdecydowano się na zatrudnienie go w Manchesterze United. W kontekście tamtych przymiarek częściej mówiono o zakresie kompetencji, władzy, jakiej oczekiwał, niż budowaniu na lata. Na Old Trafford znali z pewnością trenerską ścieżkę Conte, którą można w skrócie określić „dwa lata tu, dwa lata tam”.
Przyznam szczerze, że – nie jako jedyny na szczęście – dałem się nabrać na teorię, według której United nie zatrudniając Conte popełniło kardynalny błąd. Oczyma wyobraźni widziałem, jak Włoch przywołuje do porządku rozlenione gwiazdki i robi z nich charakterną drużynę. Uważałem bowiem, że charyzma jaką posiada ten trener jest brakującym elementem układanki.
Obserwując Erika Ten Haga i jego pracę z Czerwonymi Diabłami widzę jednak, że charyzmą nie musi być wcale krzyk. A kiedy piłkarze dostają siedem goli od Liverpoolu, nie wrzucasz ich pod autobus, robiąc z siebie ofiarę ich lenistwa. Nazywasz rzeczy po imieniu, krótko, dosadnie, ale to ty jesteś liderem projektu. To ty wychodzisz z kryzysów. A jeśli nie, możesz zostać zwolniony.
Lament Conte odbieram podejrzliwie. Na pewno nie jako element charyzmy. Raczej wywieszenie białej flagi. Nie nadajecie się do niczego, wszyscy, nadaję się tylko ja i chce dobrze dla kibiców, ale z wami tego nie osiągnę. Kiedy Tottenham na finiszu poprzedniego sezonu wyprzedził Arsenal, wydawało mi się, że mamy żywe potwierdzenie teorii o tym, jak dobrym trenerem jest Włoch. Łatwo było sprzedać całe story tak: oto Mikel Arteta, nieopierzony menedżer na dorobku, dostał lekcję jak funkcjonuje poważna piłka. Dziś Arteta i jego Arsenal walczą o tytuł. Są naprawdę bliscy, by pokonać w tej batalii Manchester City, co śmiało będziemy mogli określić mianem sensacji.
Tymczasem Tottenham jest w rozsypce. Trener nie szanuje wielu piłkarzy, a także właściciela. Mówi o przyzwyczajeniu do przeciętności. Stawia brutalną diagnozę. Dlaczego tak jest? Bo wszyscy tutaj przywykli do takiego stanu rzeczy przez dwie dekady. Zawodnicy nie mają ochoty już z nim pracować. Szanse na Top 4 w takich okolicznościach topnieją.
Mam z Conte problem, ponieważ bronią go liczby. I trofea. Trofea, Conte i Tottenham to zbiory rozłączne. Od 2001 roku Spurs włożyli do klubowej gabloty Puchar Ligi. Tymczasem ich obecny szkoleniowiec ma ich na koncie aż sześć. Przywykł do luksusu bycia na szczycie. Czy w kwestii sukcesów prowadzonych przez niego drużyn, czy jego indywidualnych.
Conte nawet w Premier League należy do absolutnej czołówki menedżerów. Średnia punktów na mecz, ponad dwa, to wynik, którym naprawdę można się chwalić, szczególnie jeśli ustępujesz w tej klasyfikacji tylko czterem innym menedżerom: Roberto Manciniemu, Juergenowi Kloppowi, Aleksowi Fergusonowi i Pepowi Guardioli.
W całej historii Premier League tylko pięciu szkoleniowców potrafiło doprowadzić dwa różne kluby do Top 4 – Kenny Dalglish, Rafa Benitez, Claudio Ranieri i Jose Mourinho.
Zatrudniając więc pierwszego włoskiego menedżera Tottenhamu w historii Levy nie brał kota w worku. Postawił na mocny charakter, człowieka do bólu wymagającego od piłkarzy. Przede wszystkim świetnego organizatora taktyki – począwszy od gry defensywnej. Okazało się jednak, że nawet ten ostatni atrybut zespół stracił w obecnym sezonie, co prawdopodobnie stało się punktem zapalnym do furii Conte. Żadna z jego drużyn nie miała tak fatalnej średniej straconych bramek od ponad dekady (blisko 1,4 na mecz).
Z Conte zawsze należy spodziewać się fajerwerków. Z Interem zdobył tytuł, by za chwilę już przejść do Tottenhamu. Chelsea dał mistrzostwo, a w kolejnym sezonie pożegnał się z posadą. Do dziś pamiętam wyraz jego twarzy, gdy drużyna traciła kolejne bramki na Vicarage Road, a Watford rozjeżdżał The Blues walcem. Tamte obrazki wracają. Conte rzadko bywa miłym panem. Piłkarze muszą w stu procentach podporządkować się jego reżimowi, jego ideom, poświęcić całkowicie dla dobra sprawy, a jeśli tego nie zrobią, przeistaczają się we wrogów. Dokładnie taka sytuacja ma miejsce w Tottenhamie.
Odbieram zachowanie Conte zdecydowanie bardziej jako przejaw frustracji niż wielką troskę o historię Tottenhamu, choć w jego słowach na pewno jest sporo racji. I jestem przekonany, że wkrótce, bo tak nakazuje myśleć jego CV, dostanie nową, intratną posadę. Przez fanów Spurs, spośród których wielu wiązało z nim wielkie nadzieje, zostanie zapamiętany jako ten, który dał im trochę radości, dzięki wyprzedzeniu Arsenalu przed rokiem, a potem stworzył drużynę ze średnimi perspektywami – jedna z najstarszych jedenastek w lidze – i kazał jej pokonywać jak najwięcej kilometrów (jedna z najlepiej wybieganych ekip w Premier League).
Niestety wynika z tego wszystkiego niewiele. Piłkarze najczęściej męczą fanów, samych siebie, a na koniec zmęczyli także Conte. Twardy reset jest rzeczą nieuniknioną.
WIĘCEJ O ANGIELSKIM FUTBOLU:
- Rudzki: Jak Arsenal stał się nowym Liverpoolem. Długa droga Artety i jego drużyny
- Od producenta pornosów po arabskiego księcia. Kto rządzi w Premier League?
- Drogi Liverpoolu, czas spojrzeć prawdzie w oczy
Fot. Newspix