To był bój o sens wydawania miliardów euro, wypłacania setek milionów w pensjach i lawirowania między przepisami Finansowego Fair Play. To była wojna o zasadność plutokratycznego kierunku obranego wiele lat temu przez Romana Abramowicza i godnie kontynuowanego przez Todda Boehly’ego. Chelsea musiała awansować do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, żeby ludzie już na dobre nie postukali się w głowy: „po co szaleć aż tak, żeby później dostawać w papę?”. I udało się.
Borussia Dortmund nie jest żadnym pariasem. Cechuje się pewnego rodzaju romantyzmem i jakimś tam konserwatyzmem, ale przecież daleko jej do statusu finansowego kopciuszka. Rokrocznie przeprowadza kilka transferów z poziomu dwudziestu czy trzydziestu milionów euro, ale prawda jest taka, że w piłkarskim ekosystemie znajduje się w innym miejscu niż Chelsea. BVB nie stać na utrzymywanie swoich największych gwiazd w obliczu ofert najgrubszej rangi. Tylko w ostatnich okienkach odszedł Jadon Sancho (85 milionów euro), wyjechał Erling Haaland (60 milionów), za chwilę gniazdo opuszczą kolejne gwiazdeczki…
I niewykluczone, że zgarnie ich łasa na każdy talent Chelsea.
Tak to działa.
Dlatego też w tym dwumeczu wygrać musieli piłkarze Grahama Pottera, jakkolwiek fatalnie dysponowani nie byliby w ujęciu całego sezonu.
Come to Chelsea!
Brzmi to absurdalnie, ale w żadnym z ostatnich dwunastu spotkań Chelsea nie strzeliła więcej niż jednej bramki, w dodatku od początku roku zdobyła łącznie tylko cztery gole. Serio. W tym samym okresie Borussii Dortmund zaś nikt jeszcze nie pokonał i pierwszy raz od niepamiętnych czasów pojawiła się naprawdę poważna szansa na utarcie nosa Bayernowi w Bundeslidze. Też serio. Dlatego trochę zdziwiło nas, że drużyna Edina Terzicia wyszła na Stamford Bridge z tak bojaźliwym nastawieniem. Miała pecha, że na samym starcie kontuzja wykluczyła z gry kapitalnie dysponowanego Juliana Brandta, ale sam prosisz się o kłopoty, jeśli po godzinie gry możesz pochwalić się tylko dwoma poważniejszymi sytuacjami, zmarnowanymi kolejno przez Reusa i Bellinghama.
Dygresja: przed meczem grupka kibiców krzyczała do drugiego z nich, młodego angielskiego gwiazdora niemieckiej drużyny, coś w stylu „come to Chelsea”. Niby nie ma to żadnego znaczenia, ale: no ile można? Tego chcą, tamtego pragną, tego kuszą, tamtego opłacają, tych sprowadzają, trochę lodu, wydaliście już więcej niż wypada, talentu nie brakuje, niech najpierw coś się tu zbuduje!
Chelsea prowadziła grę, ale była w tym wszystkim ciut niezborna. Joao Felix biegał trochę bez mapy. Potem GPS-a nie dostał również Conor Gallagher. Ben Chilwell niezbyt przekonująco starał się wstrzeliwać piłki w pole karne. Raheem Sterling niemal kompulsywnie zaliczał spalone. Kai Havertz równie kompulsywnie kolekcjonował pudła…
Ale tak to już w tym pięknym sporcie bywa, że z pozornie koślawych akcji tej ostatniej trójki wpadły dwa gole.
Symboliczny karny Havertza
Chilwell maczał palce najpierw przy trafieniu Sterlinga (nie był na pozycji spalonej), a następnie przy ręce Mariusa Wolfa i rzucie karnym dla Chelsea, którego na gola zamienił Havertz (trafił). Tak można byłoby to przestawić. I postawić kropkę. Ale w tym miejscu musimy się zatrzymać. Szczególnie przy jedenastce Niemca.
Havertz – powtórzmy się – trafił. Niestety, ale rzadko mu się to zdarza. Cierpi on bowiem na podobną przypadłość jak Timo Werner, oddany do Lipska. Marnuje, pudłuje, partaczy, weszło mu to w krew. Tym razem – powtarzamy się celowo – nie było inaczej. Kiedy już trafił z gry, to ze spalonego. A kiedy miał karnego…
Trafił na raty. Przy pierwszej próbie zmylił bramkarza, ale wycelował tak pechowo, że piłka obiła słupek. Dlaczego jedenastka została powtórzona? Skomplikowana sprawa, ale w skrócie: odbita futbolówka została następnie wyekspediowana (nie ma relacji pomeczowej bez tego słowa!) przez jednego z piłkarzy Borussii, który wcześniej przedwcześnie wbiegł w pole karne. Tak stanowią przepisy.
Havertz naprawdę trafił.
Chelsea wygrała naprawdę pewnie i zaskakująco zasłużenie. Na przestrzeni całego dwumeczu była drużyną lepszą. Po dwóch gongach Borussia trochę się rozbudziła, postawiła na nogi Kepę Arrizabalagę, ale byłoby w tym coś niesprawiedliwego, gdyby awansowała do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Nie dlatego, że wydaje mniej na rynku i wypłaca mniejsze pensje niż Chelsea, a dlatego, że była gorsza, koniec i kropka.
Chelsea 2:0 Borussia Dortmund
Sterling 43′, Havertz 52′
Czytaj więcej o Lidze Mistrzów:
Fot. Newspix