Chaotyczna propozycja sprzed dwóch lat nie miała racji bytu i jej wprowadzenie w życie zniszczyłoby dyscyplinę, którą uwielbiają miliony. Ale pomysły stworzenia jakiejś formy kontynentalnych rozgrywek ligowych ciągle wracają. Ten najnowszy nie zawiera już wad poprzednika i jest krokiem w na tyle dobrym kierunku, że Superligę niekoniecznie trzeba już traktować jako coś z gruntu złego.
Wśród dziesiątek argumentów, którymi twórcy samozwańczej Superligi usiłowali przekonać resztę świata, że ich pomysł to jedyny sposób na uratowanie atrakcyjności futbolu, nie użyli jednego, z którym chyba warto się zmierzyć. Europa jest mała. Widać to zawsze, ilekroć spojrzy się na mapę z trochę innej niż zwykle perspektywy. Pomocne w tym są strony w stylu thetruesize.com. Można na nich przenieść np. kształt Demokratycznej Republiki Konga i zorientować się, że kontur jego granic przykrywa znaczącą większość kontynentu: zachodnie krańce zahaczają o północ Hiszpanii, wschodnie sięgają Ukrainy, Białorusi, czy Litwy, północne rozciągają się do Danii, a południowe do Grecji. Gdzieś w środku zaś leży wiele z tego, co nazywamy Europą: Niemcy, Włochy, Polska, Bałkany. A mówimy ledwie o jedenastym spośród największych krajów świata. Inaczej mówiąc: jest dziesięć innych, które pokryłyby jeszcze większą część kontynentu.
GEOGRAFIA TO NIE PROBLEM
To ważne, by czasem sobie to uświadamiać, bo to ułatwia przyjęcie innej perspektywy na europejski futbol. W Stanach Zjednoczonych, w których ligi podzielone są na wschód oraz zachód, pokonywane odległości wcale nie są mniejsze niż w europejskich pucharach. Grające w jednej lidze koszykarskiej Houston i Miami dzieli 2400 kilometrów, czyli mniej, niż musi pokonać Bayern Monachium, lecąc na mecz do Porto. Kurytybę od Fortalezy, które grają ze sobą w lidze brazylijskiej, dzieli mniej więcej tyle, ile Lizbonę od Warszawy. Nie trzeba wcale pisać o dalekowschodniej Rosji, by znaleźć kluby funkcjonujące w tych samych rozgrywkach, ale naprawdę daleko od siebie. To, że Europa niechętnie przyjmuje pomysł stworzenia kontynentalnych rozgrywek, jest wyłącznie kwestią kulturową. Logistycznie i geograficznie byłoby to jak najbardziej do obronienia.
BLOKADA KULTUROWA
Co konkretnie w kwestii kulturowej było jednak tak bardzo nie na rękę kibicom europejskich klubów, że dwa lata temu, po tym, jak ogłoszono powstanie nowych piłkarskich rozgrywek, tłumy fanów wyszły na ulice różnych miast? Przecież nie sam fakt regularnego grania z drużynami z innych krajów. To wszak dzieje się od dziesiątek lat i tylko się nasila. W pucharach gra coraz więcej drużyn i rozgrywa w nich coraz więcej meczów. Po reformie Ligi Mistrzów liczba gwarantowanych spotkań międzynarodowych dla jej uczestników jeszcze się zwiększy i nikt przeciwko temu nie protestuje. Europejski kibic nie tylko akceptuje fakt istnienia ponadnarodowych rozgrywek, ale wręcz je lubi. Dla wielu Liga Mistrzów to najlepsze, co wymyślono w futbolu.
BŁĘDY PIERWSZEJ SUPERLIGI
W tamtej fatalnie przygotowanej inicjatywie trudnych do zaakceptowania było kilka aspektów. Po pierwsze niejasne kryteria wyboru drużyn, które miałyby w niej grać oraz w ogóle sam fakt, że drużyny miałyby być wybierane, a nie po prostu kwalifikować się do europejskiej ligi. Po drugie to, że nie byłoby awansów i spadków, albo nie dotyczyłyby one każdego. Założyciele mieliby gwarantowane miejsce niezależnie od wyników sportowych. To bariera dla Europejczyka nie do przeszkodzenia, chyba każdy wychowany w tej części świata będzie bronił się rękami i nogami przed wszelkimi pomysłami zamykania lig na wzór amerykański. Musi istnieć choć iluzja szansy na zdobycie mistrzostwa przez kogoś zupełnie niespodziewanego. I musi istnieć choć odrobina ryzyka, że Barcelona czy Manchester United kiedyś spadną z ligi. Inaczej nikogo w Europie taki sport nie będzie interesował. Po trzecie, że nastąpiłby demontaż lig krajowych, do których jednak spore grono jest mocno przywiązane.
KROK W DOBRĄ STRONĘ
Nowo przygotowana propozycja formatu Superligi, zaprezentowana kilkanaście dni temu, uwzględnia te zarzuty. Rozgrywki miałoby tworzyć osiemdziesiąt drużyn (obecnie w fazach grupowych trzech europejskich pucharów gra 96 klubów) podzielonych na cztery dywizje, pomiędzy którymi odbywałyby się awanse i spadki. Nie byłoby miejsc gwarantowanych. Nie odbywałoby się to kosztem lig krajowych, w których wszystkie kluby nadal by grały, lecz Ligi Mistrzów, Ligi Europy oraz Ligi Konferencji. Zwyczajnie, zamiast w środku tygodnia rozgrywać mecze toczone w małych grupach, a później w dwumeczach, wszystkie wyniki z całego sezonu wpisywano by do jednej zbiorczej tabeli. Nie przybliżono na razie, które kluby znalazłyby się w najwyższej dywizji, ale podkreślano, że kluczowe miałoby być kryterium sportowe, czyli bez wykluczania Benfiki albo Ajaksu tylko dlatego, że grają w mniej popularnych ligach. Tak zmodyfikowana Superliga wydaje się już warta dyskusji. Bo przywiązanie do tradycji to jedno, ale tendencje rynkowe sprawiają, że coraz trudniej udawać, że wszystko w europejskim futbolu jest poukładane dobrze i nie ma sensu zmienianie czegokolwiek.
SUPER LIGA, ALE NIE SUPERLIGA
Obserwacja rynku transferowego oraz milionów wydawanych przez kluby angielskie sprawiła, że utarło się efektowne powiedzonko, iż Superliga już istnieje tylko pod nazwą Premier League. Jest w tym część prawdy, ale i bardzo dużo kłamstwa. Premier League to najlepsze rozgrywki klubowe na świecie, a ich przewaga nad pozostałymi stale rośnie. Jednocześnie jednak nie można uznać za Superligę rozgrywek, w których nigdy nie zagrał prawdopodobnie najlepszy piłkarz w historii futbolu, w których nie uczestniczy najsilniejszy klub w dziejach futbolu (historycznie i w ostatnich latach także), w których nie odbywa się wciąż najbardziej elektryzująca rywalizacja świata futbolu (Real Madryt — FC Barcelona), w których nie uczestniczy największa gwiazda kolejnego pokolenia (Kylian Mbappe) i która pozostawia poza marginesem najludniejsze piłkarskie rynki Europy. Nawiasem mówiąc, osiem z ostatnich dziesięciu triumfów w Lidze Mistrzów przypadło klubom spoza Anglii. Nie można nie mieć u siebie Leo Messiego, Kyliana Mbappe, Realu Madryt, Barcelony, El Clasico, żadnego klubu z Francji, czy Niemiec i tytułować się Superligą. Premier League to super liga, ale nie Superliga.
PROBLEMY WIELKICH LIG
Jeśli nie jest nią liga angielska, tym bardziej nie jest żadna inna. Z daleka widać problemy trawiące wszystkie pozostałe wielkie rozgrywki. Nikt już Anglików nie goni. Ale problem jest szerszy i dotyczy także, choć w najmniejszym stopniu, Anglii. Futbol na poziomie lig krajowych zabija postępujące rozwarstwienie. Aktualnie chłopcem do bicia jest pod tym względem Bundesliga, w której dziesięć tytułów z rzędu przypadło Bayernowi Monachium, ale w innych krajach jest niewiele lepiej. W katarskiej erze Paryż dał sobie wyrwać raptem dwa mistrzostwa Francji i nawet specjalnie się tym nie przejął. Hiszpania ma to szczęście, że działa tam dwóch gigantów, ale i tam po 2004 roku tylko dwa razy na osiemnaście mistrzostwo zdobył ktoś inny niż Barcelona albo Real (za każdym razem Atletico). W osiemnastu wcześniejszych latach zdarzyło się to czterokrotnie, a mistrzowskie tytuły przypadały także Valencii, czy Deportivo La Coruna. Włosi przeżywają ciekawy moment, bo zanosi się na koronację czwartego mistrza w ciągu czterech lat. Ta różnorodność to jednak świeża kwestia. Jeszcze przed chwilą Juventus kolekcjonował tytuły z regularnością Bayernu. A Anglia, ten niedościgniony wzór zaciętej rywalizacji? Tam cztery z ostatnich pięciu tytułów wpadły w ręce Manchesteru City. Piąty w ostatnich sześciu wciąż jest niewykluczony.
CIEKAWY MOMENT NA SZCZYTACH
Europejski futbol jest akurat w momencie, w którym można próbować się oszukiwać, że wszystko z emocjami jest w porządku, bo mundial rozgrywany w środku sezonu i inne sploty okoliczności sprawiły, że w wielu krajach jest nadzwyczaj ciekawie. Bayern może dziś stracić pozycję lidera Bundesligi na rzecz Unionu Berlin, Arsenal wciąż jest liderem Premier League, mając szansę wygrać ją po raz pierwszy od 19 lat, Napoli pruje po pierwszy tytuł od czasów Diego Maradony, przewaga PSG nad konkurencją jeszcze nie jest taka, by nie dało się wykluczyć jakiejś sensacji we Francji, a w Hiszpanii powrót Barcelony na tron po czterech latach przerwy też byłby jakimś wydarzeniem.
ZBYT WIELCY, BY WYPAŚĆ ZA PODIUM
Tendencjom z kilku lat nie da się jednak zaprzeczyć: największe kluby zdobywają coraz więcej punktów, wygrywają ligi z coraz większą przewagą, mają coraz więcej pieniędzy, skupują coraz lepszych piłkarzy. Ligi krajowe robią się o tyle nudne, że są coraz bardziej przewidywalne. Jeszcze na początku wieku hasło „Barcelona w kryzysie” oznaczało, że zdarzało jej się nie awansować do Ligi Mistrzów, czy nawet toczyć zaciętą walkę o kwalifikację do Pucharu UEFA. 20 lat później „Barcelona w kryzysie” to taka, która ani razu nie wypadła poza podium: ostatni raz finiszowała poza nim 20 lat temu. Jest nie tylko za duża, by upaść, ale zwykle nawet za duża, by wyprzedził ją ktoś inny niż Real i Atletico.
CO CZYNI HIT HITEM
Portal analityczny FiveThirtyEight, który początkowo specjalizował się w zaskakująco trafnym przewidywaniu wyników amerykańskich wyborów, a później przeniósł się też na działkę sportową, prowadząc m.in. statystyczne rankingi szacujące siłę różnych klubów świata, ma ciekawe narzędzie do wyszukiwania najciekawszych meczów w danym tygodniu. Pod uwagę brane są jednak dwa czynniki — nie tylko jakość piłkarska drużyn, ale też znaczenie meczu, jego waga dla końcowych rozstrzygnięć w danej lidze. Słusznie zauważono, że o atrakcyjności widowiska piłkarskiego nie decyduje tylko suma umiejętności drużyn, ale też stopień tego, jak bardzo im zależy, jak wielka jest stawka rywalizacji.
WAGA I POZIOM MECZU
Gdy spojrzy się na rozpiskę do końca lutego, ranking meczów według jakości drużyn czyta się jak najbliższą kolejkę Superligi: Lipsk z Manchesterem City, Liverpool z Realem Madryt, Manchester United z Barceloną, Real z Atletico. Gdy jednak spojrzy się na znaczenie meczu, na pierwszy plan wysunie się zupełnie inny zestaw: w Europie nie wydarzy się do końca lutego nic ważniejszego niż starcie Olympiakosu z Panathinaikosem, wysoko będzie starcie Romy z Salzburgiem w Lidze Europy, Fiorentiny z Bragą w Lidze Konferencji i rywalizacja Darmstadt z HSV na szczycie 2. Bundesligi. Z piątki najbardziej jakościowych meczów ostanie się w tym gronie tylko starcie Liverpoolu z Realem. Jest tak ważny, bo wyłonienie jego zwycięzcy bardzo mocno wpłynie na szacunki dotyczące tego, kto wygra tegoroczną Ligę Mistrzów. Naprawdę dobry mecz łączy oba te elementy. Dlatego zdaniem analityków, ciekawiej spędzi lutowy wieczór ten, kto odpuści sobie Real z Atletico, ale obejrzy Fiorentinę z Bragą.
RZADKIE SZLAGIERY
Kto chce stworzyć naprawdę atrakcyjne rozgrywki piłkarskie, musi połączyć równość szans ze znaczeniem meczu. Starcia Realu z Atletico, Manchesteru United z Chelsea, czy Milanu z Interem oferują wysoki poziom piłkarski, ale konfiguracja w tabeli między nimi nie zawsze gwarantuje nieprawdopodobną stawkę: ostatecznie wiele z tych drużyn niezależnie od wyniku bezpośredniego starcia osiągnie swoje cele. Bezpośrednie mecze potentatów naprawdę decydujące o mistrzostwie danej ligi czy awansie do Ligi Mistrzów, zdarzają się raptem kilka razy na sezon, zwykle w jego końcowej fazie. A to oznacza, że przez większość miesięcy w roku do nich nie dochodzi. Ważne i wyrównane mecze, owszem, odbywają się, ale często pomiędzy drużynami, które nie dają odpowiedniej piłkarskiej jakości. Albo tytuły decydują się w starciach, w których dysproporcja w umiejętnościach na korzyść jednej z drużyn jest druzgocąca.
PRZEPIS NA HIT
Skleić wagę meczu, wyrównany poziom i wysoką jakość nie jest łatwo nawet w Lidze Mistrzów, gdzie najwięksi przechodzą przez fazę grupową, zwykle nawet się nie pocąc. Dopiero faza pucharowa oferuje starcia wagi naprawdę ciężkiej. Ale znów: faza pucharowa to mniej niż połowa całej Ligi Mistrzów. Oczywiście, że można przekonywać, że taki wyczekiwany mecz lepiej smakuje, że Boże Narodzenie jest wyjątkowe, bo jest tylko raz w roku, że Spotify zabija radość ze zdobycia na drugim końcu miasta winylowej płyty, a piwo powinno być gorzkie. To wszystko pewnie prawda, ale współczesny świat tak nie wygląda. Oferuje wszystko na wyciągnięcie ręki, na żądanie. Już sama idea emocjonowania się sportem, w którym czasem przez półtorej godziny sukcesem kończy się jedna akcja, a często żadna, nie do wszystkich przemawia. Oglądanie meczów dzień w dzień przez pół roku, by gdzieś na wiosnę doczekać się nagrody, może być tym bardziej karkołomne. Próby częstszego kojarzenia ze sobą największych klubów Europy są pod tym względem ze wszech miar zrozumiałe.
CIEKAWE DRUGIE LIGI
Im bardziej wyrastają ponad własne ligi, tym bardziej będą tego potrzebować same największe kluby. Futbol wyrósł z rywalizacji, a ich wielkość mocno nią nadszarpnęła. To znamienne, że w każdym z krajów, w którym można narzekać na monotonną ligę, niepokojące zjawiska nie przenoszą się na niższe szczeble rozgrywkowe, funkcjonujące przecież w obrębie tego samego systemu. Bundesliga na szczycie bywa nudna, bo zawsze wygrywa Bayern, ale 2. Bundesliga co roku oferuje dramaturgię, jaką trudno spotkać gdziekolwiek indziej. W Championship co sezon piszą się niesamowite historie. Tam też występują przecież potężne dysproporcje finansowe między tymi, którzy spadają z Premier League, a tymi, którzy dopiero awansowali z League One po latach niebytu. Kto jednak jest za duży, idzie w górę i jest zastępowany przez kogoś, kto musi się pozbierać po spadku. System spadków i awansów niezwykle wyrównuje stawkę zarówno od góry, jak i od dołu, zapewniając wielkie emocje sezon w sezon.
MARGINALIZACJA LIG KRAJOWYCH
Być może więc europejski futbol wcale nie potrzebuje rozgrywek, które będą się toczyć obok lig krajowych i tak zgarniając całą uwagę. Jeśli Bayern w środę będzie grał z Barceloną, a w sobotę z Bochum, całą uwagę i tak skradnie ten pierwszy mecz. Jeśli PSG będzie miało w środku tygodnia perspektywę starcia z Manchesterem City, Christophe Galtier i tak nie wystawi Leo Messiego na weekendowy mecz z Tuluzą. Pomysł, który miał nie demontować lig krajowych, w rzeczywistości totalnie by je zmarginalizował. Zwłaszcza że Superliga toczona obok rozgrywek krajowych oznacza jeszcze bardziej przepełniony kalendarz. Oprócz 38 meczów do rozegrania u siebie trzeba by było dołożyć pewnie drugie tyle w Europie. Znów wszystko odbyłoby się z narażeniem zdrowia piłkarzy.
SUPERLIGA JAKO OSTATNI SZCZEBEL
Być może więc, zamiast tworzyć Superligę obok rozgrywek narodowych, warto rozważyć zrobienie z niej ostatecznego szczebla piramidy europejskiej. Kto kwalifikowałby się do Superligi, wypisywałby się z Bundesligi, Premier League, Ligue 1. Rozgrywki krajowe toczyłyby się nadal, ale bez ich najlepszych drużyn. Liga niemiecka bez Bayernu byłaby znacznie bardziej wyrównana i emocjonująca, w Hiszpanii na pierwszy plan mogłyby się wybić inne drużyny niż Real czy Barcelona. Nagroda dla nich byłaby bardzo motywująca: możliwość gry w Superlidze z Juventusami i Paryżami tego świata. A ewentualny spadek z elity nie byłby tragedią: po odpoczęciu od codziennej rywalizacji z lokalnymi sąsiadami, derby miasta czy regionu też smakowałyby wyjątkowo.
MIEJSCE W KALENDARZU
Co nie bez znaczenia, piłkarze zyskaliby odrobinę oddechu: rozgrywaliby mniej meczów, za to większego kalibru. Wybitni trenerzy mieliby pomiędzy nimi tydzień na przygotowania, byłaby możliwość lepszej regeneracji po dłuższych i częstszych podróżach, ale też przećwiczenia taktyki i różnych schematów, na co dziś nie ma czasu. Oczywiście, futbolowy biznes nie znosi próżni, więc w kalendarzu zrobiłoby się miejsce na pomysły typu poszerzone Klubowe Mistrzostwa Świata, Ligę Narodów, rozrastające się turnieje międzypaństwowe. Można by zachować kontakt klubów z Superligi z lokalnymi rynkami poprzez ich uczestnictwo w krajowych pucharach, które zyskiwałyby w ten sposób dodatkową atrakcyjność: stanowiłyby jedyną w sezonie możliwość dla francuskich klubów trafienia na PSG, niemieckich na Bayern, hiszpańskich na Barcelonę. Piłkarze i tak mieliby więc w nogach sporo. Ale nie tak horrendalnie sporo, jak po dołożeniu Superligi do normalnie istniejących lig.
WYJAZDY KIBICÓW STADIONOWYCH
Pozostaje jeszcze kwestia kibiców stadionowych, bo niewątpliwie Superliga przyciągałaby przede wszystkim tych telewizyjnych. Można by zadbać, by nie pokrywały się terminy rozgrywania spotkań. Jeśli Superliga w soboty, to rozgrywki krajowe w niedzielę. Jeśli Superliga w tygodniu, rozgrywki krajowe w weekendy. Kto chciałby konsumować futbol non stop, jak obecnie, ten musiałby interesować się także ligami krajowymi. Kogo nie interesuje Superliga, tylko własny lokalny klub, ten miałby chwilę oddechu. I odwrotnie. Podróże na wyjazdy dla kibiców klubów z Superligi na ogół byłyby dłuższe, choć nie ma reguły, bo na przykład z Monachium jest bliżej do Mediolanu niż do Hamburga, z Dortmundu bliżej do Amsterdamu niż do Monachium, a Londyn od Paryża dzieli tyle, ile od Newcastle. Przede wszystkim jednak, znając z wyprzedzeniem terminarz na cały sezon, wyjazdowicze mogliby planować weekend z rodziną w Lizbonie w ostatni weekend kwietnia i przy okazji mecz Interu z Benficą albo śródtygodniowy wypad do Madrytu w październiku. Każdy rodzaj fana coś by w takim wariancie stracił, ale żaden nie straciłby wszystkiego. A globalny kibic futbolu sporo by zyskał.
LIGI KRAJOWE JAK UNIWERSYTECKIE
Taki system sprawiałby, że najlepsi musieliby częściej grać z najlepszymi, a każdy tydzień dostarczałby jakościowych hitów na wyrównanym poziomie, pozostawiałby iluzję, że Werder Brema czy Lille może awansować do Superligi i ją wygrać oraz ryzyko, że jeśli wszystko pójdzie nie tak, to Chelsea albo Milan mogą wypaść z elity. Jednocześnie pozostawiałby część atrakcyjności rozgrywek krajowych: kibice Stuttgartu mogliby chodzić na mecze z Bochum jak gdyby nigdy nic. Obecność Bayernu czy Dortmundu nie jest im w tym do niczego potrzebna. Owszem, z rozgrywek krajowych stworzyłoby to coś na wzór lig uniwersyteckich w Stanach Zjednoczonych, które są naturalnym rezerwuarem talentów dla klubów z NBA, NHL, NFL czy MLB. Ale to niekoniecznie coś złego: tak, jak uczelniane kluby mają w Ameryce rzesze wiernych fanów, a ich rywalizację transmitują telewizje, tak samo mogłoby być i teraz. Z tą różnicą, że Kansas Jeyhaws, czy North Carolina Tar Heels, choćby nie wiadomo jak grały, nigdy nie awansują do NBA, a SC Freiburg czy Udinese miałyby taką szansę. Takie połączenie dobrych amerykańskich wzorców organizacji sportu z europejskimi przyzwyczajeniami kulturowymi mogłoby dać ciekawy miks, dzięki któremu Superliga nie kojarzyłaby się już z diabłem wcielonym. Rozwiązanie proponowane przed dwoma laty było fatalne. Ale nie każdy pomysł idący w tym kierunku powinien być potępiany w czambuł.
MICHAŁ TRELA, CANAL+
Więcej o Superlidze:
- FIFA i UEFA idą na wojnę z Superligą
- UEFA – Superliga, ostateczne starcie. Kluby zgodziły się na ogromne kary
- Grzechy główne Superligi
Fot. Newspix