Milan katastrofalnie zaczął ten rok i gdyby miał grać z Tottenhamem ze trzy tygodnie temu, pewnie miałby niewiele do powiedzenia. Znajdował się wtedy w głębokim dołku – sportowym i mentalnym. Dziś jednak pokazał, że najstraszniejsze koszmary chyba na dobre minęły i znów możemy mówić o drużynie. Bo to właśnie drużynowość w każdym aspekcie była kluczem do zwycięstwa nad “Kogutami”.
“Rossoneri” między 11 stycznia a 5 lutego nieustannie się kompromitowali. Ligowe klęski z Sassuolo (2:5) i Lazio (0:4), słabiutki występ w derbach Mediolanu z Interem (0:1), odpadnięcie z Pucharu Włoch z Torino po dogrywce i baty od Interu w Superpucharze Włoch (0:3). No można się załamać.
Milan – Tottenham 1:0. Szybki gol i skuteczna obrona
W końcu jednak pojawiło się światełko w tunelu. W weekend udało się zrewanżować Torino za krajowy puchar i skromnie wygrać. A we wtorkowy wieczór okazało się, że przy maksymalnej koncentracji od pierwszej do ostatniej minuty i konsekwentnej, zdyscyplinowanej grze każdego piłkarza, można zneutralizować gwiazdy Tottenhamu.
Harry Kane, Son i ich koledzy mieli naprawdę mało do powiedzenia na San Siro. Niby oddali 12 strzałów, z czego 3 celne, ale w każdym przypadku chodziło o standardowe interwencje dla Cipriana Tatarusanu. Rumuński weteran najbardziej spocił się w akcji ze spalonym, gdy najpierw odbił strzał Sona, a potem uniemożliwił Kane’owi dobicie swojego uderzenia w poprzeczkę.
Milan bardzo szybko objął prowadzenie, bo Theo Hernandez powalczył do końca i strzelił z rykoszetem, a Brahim Diaz na raty zdołał umieścić piłkę w siatce. Wymarzony wynik, można było się cofnąć i czekać na kontry.
Pokaz bezsilności piłkarzy Conte
Goście z Londynu z coraz większą frustracją bili w ten mur. Simon Kjaer sprawił, że Kane był tego dnia najbardziej wkurzonym człowiekiem na północy Włoch. Duńczyk nie odstępował swojego rywala na krok, chodził za nim jak cień i gdyby trzeba było, bez skrępowania powędrowałby za nim nawet do toalety. Anglik się starał, wygrał dziś osiem pojedynków na ziemi i pięć w powietrzu, ale nie przełożyło się to na żadne większe zagrożenie. Tottenham atakował wolno i przewidywalnie.
Symbolem totalnej bezradności podopiecznych Antonio Conte były absurdalne dośrodkowania Clementa Lengleta i Bena Daviesa. Pierwszy wrzucił w pole karne na pamięć, na oślep, gdy nie znajdował się tam żaden zawodnik w białej koszulce. Nawet kulejący po jednym ze starć Tatarusanu miał dziecinnie łatwą interwencję. Davies z kolei przeciągnął swoją wrzutkę o jakieś pół kilometra. Mógłby się wstydzić w Ekstraklasie, a co dopiero w Lidze Mistrzów. Z kolei kilka razy łatwo ogrywany Cristian Romero może dziękować sędziemu, że dostał jedynie żółtą kartkę za wjazd w nogę Sandro Tonaliego. Wykluczenie nie byłoby większą kontrowersją.
Milan był cierpliwy i konsekwentny. W końcówce mogło to zostać nagrodzone dobiciem Tottenhamu. Świetne sytuacje zmarnowali jednak De Ketelaere (sędzia odgwizdał Belgowi spalonego, ale niesłusznie, VAR by to skorygował w razie gola) i Malick Thiaw, którzy nawet nie trafiali w bramkę.
Nikomu w obozie gospodarzy nie zepsuło to humoru. 1:0 w tak ważnym meczu, po takich przejściach to fantastyczny wynik. Na rewanż do Londynu można jechać pewnym siebie. Tottenham natomiast musi uważać, żeby zaraz samemu się nie zdołować i nie wpaść w marazm. Niby dopiero co pokonał Manchester City, ale w sobotę zebrał baty od Leicester (1:4), a teraz poszedł za tym kiepskim ciosem. Nie chodzi o sam fakt porażki, tylko jej styl. Z taką grą nie ma czego szukać 8 marca.
Milan – Tottenham 1:0 (1:0)
- 1:0 – Brahim Diaz 7′
Fot. Newspix