Włosy przyprószone siwizną. Zwalista sylwetka. I twarz, której wyraz znamionuje jakieś nieokreślone zmęczenie, troskę, obawę, a pewnie i wdzięczność, że koledzy z Atalanty Bergamo ustawili się w szpalerze, a Gewiss Stadium klaszcze nabożnie.
– Nie jest łatwo. Lata radości, szczęścia i magii, ale także bólu i trudnych chwil – napisał Josip Ilicić. Niedługo wcześniej Atalanta poinformowała o oficjalnym rozwiązaniu kontraktu ze swoim niegdysiejszym gwiazdorem, który dostał niepowtarzalną możliwość pożegnania się z rozgorączkowanymi fanami przed meczem Serie A z Torino. Kibice darli się wniebogłosy, skandowali jego nazwisko i wznosili trykoty z numerem „72”, on zaś kłaniał się i machał po papiesku. Czy łagodnie podniesione kąciki ust składają się w uśmiech? Czy jest szczęśliwy? Czy udało mu się zgładzić demony depresji?
Wojna Josipa Ilicicia
Los wplątał go w niedolę bośniackiego Prijedoru. Gminy o drugim wskaźniku cywilnych ofiar zamordowanych podczas tamtejszej wojny domowej. Centrum Badań i Dokumentacji wykazuje, że czystka etniczna doprowadziła do śmierci prawie pięciu tysięcy osób. W okolicach miasta znajdowały się trzy obozy koncentracyjne – Omarska, Trnopolje, Keraterm. Dla uplastycznienia skali odbywającej się tam makabry Edward Vulliamy, dziennikarz angielskiego Guardiana, cytował słowa jednego z serbskich strażników tych upiornych zakładów: – Nie będziemy marnowali na nich kul. Nie mają dachu nad głową. Jest słońce i deszcz, zimne noce. Są bici dwa razy dziennie. Nie dajemy im jedzenia i wody. Będą głodowali jak zwierzęta.
Ojciec Ilicicia zmarł, gdy ten miał siedem miesięcy, nie pamięta nawet jego głosu. Znaczenie słowa „tata” przetłumaczyły mu dopiero rozmowy szkolnych kolegów. Wcześniej dowiedział się, że czasami trzeba uciekać przed złem. Kiedy zaczęła się wojna domowa, wybuchały bomby i ginęli ludzie, matka zabrała małego Josipa i jego brata Igora do bezpiecznej Słowenii. Po latach piłkarz rozegra osiemdziesiąt występów dla reprezentacji państwa ze stolicą w Ljubljanie i powie, że ten kraj dał mu wszystko.
Fantomowe wspomnienie wojny wywrze niebagatelny wpływ na konstrukcję jego psychiki. Dziennikarze „La Repubblica” rozmawiali z jego kolegami z Palermo, Fiorentiny i Atalanty, a ci – z dużą sympatią, bo z dużą sympatią – opowiadali, że Ilicić zawsze był okropnym hipochondrykiem, że krzywił się na najmniejszy ból, że odczuwał ponadprzeciętne zmęczenie, że osłabiały go wszelkie komplikacje zdrowotne, aż wreszcie dorobił się nieco szyderczej ksywki „Babulka”.
Machina śmierci i depresji
Jednocześnie dojrzewał jak wino. W Palermo strzelił dwadzieścia pięć goli i zaliczył osiemnaście asyst w stu siedmiu meczach, w Fiorentinie walnął trzydzieści siedem bramek i dołożył osiemnaście ostatnich podań w stu trzydziestu siedmiu spotkaniach, a w Atalancie sto cztery wpisy statystyczne w stu siedemdziesięciu trzech występach uczyniły z niego gwiazdora Serie A z zakusami na przeniesienie własnej sławy na arenę międzynarodową. Kiedy władował pięć bramek w dwumeczu 1/8 fazy pucharowej Ligi Mistrzów z Valencią, wielu sprzedawało go za pokaźną sumkę do jednego z topowych klubów Europy. Równocześnie kaskadowo sypała się psychika Josipa Ilicicia.
W 2018 roku lekarze podejrzewali u niego nowotwór. Cierpiał na limfadenopatię, powiększenie węzłów chłonnych, poważną infekcję bakteryjną, kilka tygodni spędził w szpitalu. Wpadł w panikę, kiedy w hotelu w Udine we śnie zmarł Davide Astori – kapitan Fiorentiny, reprezentant Włoch, szczęśliwy mąż i ojciec. Przyczyna? Ukryta wada serca. „La Nazione” podawało, że agonia była o tyle szokująca, iż na kilka dni przed dramatem zawodnik przeszedł szczegółowe badania zdrowotne, a cyklicznie wykonywane oględziny Astoriego nigdy nie wzbudzały żadnych podejrzeń medyków. Ilicić popadł w hipnofobię. Unikał drzemek. Odwlekał kładzenie się do łóżka. Nie potrafił zmrużyć oczu. Myślał o najgorszym. Towarzyszyło mu niepokojące uczucie, że jeśli tylko zaśnie, może już nigdy nie zobaczyć dzieci i rodziny. Tłumaczył, że boi się nieprzewidywalności przemijania i tajemnicy ostateczności.
W 2020 roku odbył się mecz, który Giorgio Gori, burmistrz Bergamo, nazwie bombą biologiczną. Włochy przygotowywały się na epidemię koronawirusa. Nadciągająca katastrofa była jednak wówczas tylko migoczący punktem na horyzoncie. Dziwacznym niebezpieczeństwem z Chin. Odwołano wszystkie loty do Wuhan, ale życie na Półwyspie Apenińskim toczyło się codziennym trybem. Nikogo nie dziwił fakt, że Atalanta Bergamo mierzy się z Valencią w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. Na stadionie w Mediolanie, gdzie piłkarze Gian Piero Gasperiniego rozgrywali swoje domowe spotkania w Champions League, zasiadło czterdzieści cztery tysiące osób z dwóch śródziemnomorskich krajów. Show gospodarzy. 4:1, porywający futbol, wielka radość. Dzień później w Lombardii zidentyfikowano pierwszy pozytywny przypadek zarażenia koronawirusem. Ruszyła śmiercionośna machina. Później jeden z lokalnych lekarzy oskarży organizatorów tamtego starcia o skrajną nieodpowiedzialność i przyczynienie się do tego, że w Lombardii w kolejnych dniach umarło tak wiele osób.
Świat obiegły mrożące krew w żyłach obrazki. Nieustannie biły kościelne dzwony. Szpitale zamieniły się w umieralnie. Krematoria były przeciążone. Żołnierze w białych kombinezonach ochronnych ładowali drewniane trumny na ciężarówki i wywozili je z owładniętego pandemią miasta. Josip Ilicić, dusza wrażliwa i hipochondryczna, sam zachorował na koronawirusa i popadł w głęboką depresję. Wszechobecny szum informacyjny połączony z prawdziwymi wydarzeniami na ulicach, przymusem izolacji i ciągłym strachem o życie rodziny sprawił, że kiedy odmrożono piłkę nożną, on nie był w stanie wrócić na boisko. „La Gazzetta dello Sport” plotkowała, że chory, przygaszony i chudszy o kilka kilogramów wrócił do ojczystej Słowenii, żeby przyłapać żonę Tinę Polovinę, byłą lekkoatletkę zatrudnioną w tamtejszym rządzie, na łóżkowych igraszkach z innym mężczyzną, czego jednak nigdy nikt nie potwierdził.
Przewlekła choroba pacjenta Josipa Ilicicia
O stanie jego zdrowia opowiada głównie jego otoczenie. Gian Piero Gasperini rzucił kiedyś, że mózg człowieka jest jak dżungla, a w umyśle Ilicicia dzieją się rzeczy, których nie rozumieją nawet psychologowie, a co dopiero szatnia piłkarska. Papu Gomez dodał zaś, że w pewnym momencie głowa jego kolegi „doszła do momentu eksplozji”. Później zdarzały mu się jeszcze udane mecze, na przełomie 2020 i 2021 roku potrafił przykładowo zaliczyć pięć kolejnych meczów ligowych z przynajmniej jedną asystą na koncie, ale w 2022 roku demony wróciły. Depresja odebrała mu ostatnie pół roku. Zmienił się fizycznie. Przytył. Zmarniał. Po pożegnaniu na Gewiss Stadium wciąż pozostaje bez klubu. Na własne życzenie. Nie jest gotowy na powrót. Czy będzie kiedykolwiek? Nie wiadomo.
Według Światowej Organizacji Zdrowia depresja jest czwartą najpoważniejszą chorobą na świecie i jedną z głównych przyczyn samobójstw. Eksperci przewidują, że do 2030 roku stanie się także pierwszą najczęściej diagnozowaną jednostką chorobową na świecie.
Michał Kołodziejczyk, szef redakcji Canal Plus Sport, opowiadał nam kiedyś pouczającą historię: – Był kiedyś piłkarz w Legii, który zagrał bardzo słaby mecz. Miałem dwadzieścia trzy lata. Napisałem, że „powinien przemyśleć ten mecz, ale już najbardziej to powinien przemyśleć zmianę zawodu”. Super odkrywcze zdanie, byłem z siebie mega dumny. Wziął mnie na rozmowę Stefan Szczepłek. Nie pracowaliśmy jeszcze razem. Mówi:
– Czytałem twój tekst w Przeglądzie Sportowym. Wiesz, że trzy tygodnie temu zmarła mu siostra?
– Nie wiedziałem.
– A wiedziałeś, że samotnie wychowywała trzy córki?
– O kurde, przejebane.
– Adoptował je.
Od tamtej pory uważam na każde napisane przez siebie zdanie. Łatwo kogoś bardzo skrzywdzić.
Człowiek jest kruchy.
A głowa jest dżunglą.
Czytaj więcej o depresji w piłce nożnej:
- Kiedy jesteś młody, zdolny i bogaty… A pomocy znikąd
- Trudno wstać z łóżka, gdy ciąży plecak z toną kamieni
- O lesie samobójców
- O śmierci, która ratuje życia
- Duma, depresja, alkohol. Odwiedziliśmy Igora Sypniewskiego
Fot. Newspix