Gwiazdy na trybunach i realizator, który momentami wolał pokazywać je oraz fanów zamiast rywalizacji na torze. Choć fakt, że tej ostatniej przesadnie dużo nie było – Grand Prix Miami, historyczne, bo pierwsze w tym miejscu, ogółem wiało nudą. I choć o emocje, rozwalając bolid, próbował zadbać Lando Norris, to w gruncie rzeczy nic to nie zmieniło. Czołówka dojechała tak, jak jechała przez większość wyścigu – wygrał Max Verstappen przed Charlesem Leclerkiem i Carlosem Sainzem.
Powiedzmy sobie wprost – jeśli przed wyścigiem wiele obiecywano sobie po pierwszym w historii Grand Prix Miami, to szybko okazało się, że wielkich emocji raczej tam nie będzie. Bo nitka toru – choć na papierze naprawdę ciekawa i wybierana spośród ponad trzydziestu proponowanych – nie dawała wiele możliwości wyprzedzania. Tak naprawdę jedynie Max Verstappen dbał początkowo o to, żebyśmy się nie nudzili. Już chwilę po starcie zdołał w znakomitym stylu wyprzedzić Carlosa Sainza, dzięki czemu wylądował na drugiej pozycji.
A to było niezwykle ważne, bo przedzielał w ten sposób duet Ferrari. I przed sobą miał tylko liderującego w klasyfikacji generalnej mistrzostw Charlesa Leclerca.
Kilka okrążeń później Max otrzymał komunikat, że jego rywal ma mocno zużytą prawą przednią oponę i można będzie to wykorzystać. Czaił się więc za bolidem Monakijczyka, aż wreszcie dostał swoją szansę – na prostej przyśpieszył, bez problemu wyminął czerwone Ferrari i przedarł się na pierwsze miejsce. W końcu co mistrz świata, to mistrz świata. Leclerc co prawda przez dłuższy czas mu nie odpuścił, ale Holender w końcu zaczął zyskiwać bezpieczną przewagę. W Red Bullu się cieszyli, choć przeżyli też mały moment grozy – w bolidzie Sergio Pereza nagle znacząco spadła moc i szybko stracił sześć sekund do Carlosa Sainza. Ostatecznie sytuację udało się jednak opanować.
A potem? Potem czekaliśmy. Bo sytuacja zupełnie się nie zmieniała. Nic dziwnego, że co chwila dostawaliśmy obrazki z Davidem Beckhamem czy will.i.amem, którzy oglądali dzisiejszy wyścig w roli fanów. Zresztą realizator zapracował sobie w pewnym momencie na sporo złych słów, bo wielokrotnie w tych – naprawdę rzadkich – ciekawych chwilach też wybierał pokazywanie fanów. Wiadomo, to styl ze Stanów Zjednoczonych, liczy się rozrywka. Ale może wypadałoby to wszystko robić z głową?
Z głową za to na pewno pojechał George Russell. Brytyjczyk długo nie zjeżdżał do pit stopu, a przez radio mówił swojemu inżynierowi wyścigowemu, że może by tak wytrzymać na tym torze, ile tylko się da, bo kto wie, czy coś się nagle nie stanie? No i stało się – choć liczyliśmy głównie na deszcz, który zapowiadano (a który ostatecznie nie przyszedł), to o emocje choć na chwilę postanowił zadbać Lando Norris, który po kontakcie z Pierre’em Gaslym skończył z rozwalonym bolidem. Na tor wyjechał safety car, a Russell i wielu innych kierowców pognało do alei serwisowej.
W czołówce jednak – gdy samochód bezpieczeństwa tor wreszcie opuścił – nic się nie zmieniło. Owszem, przez kilka okrążeń ładnie bronił się Carlos Sainz, a Charles Leclerc był blisko Maxa Verstappena, ale nie było właściwie żadnych przetasowań – tych trzeba było szukać za plecami prowadzącej czwórki, gdzie na przykład wspomniany Russell wyprzedzał Lewisa Hamiltona (swoją drogą warto podkreślić lepszy weekend Mercedesa, choć do ścisłej czołówki wciąż mu daleko). Jeśli jednak z przodu emocji brakuje, to i cały wyścig po prostu gorzej się ogląda. Niestety, inauguracyjne Grand Prix Miami wypadło po prostu bardzo blado.
Cieszyć neutralnych fanów F1 może w sumie tylko jedno – że Verstappen znów odrobił część strat do Leclerca, a jego Red Bull spisywał się znakomicie. To gwarantuje nam bowiem zażartą walkę o mistrzostwo świata i kolejne – oby dużo lepsze od dzisiejszego – pojedynki tej dwójki.
Grand Prix Miami – czołowa “10”:
- Max Verstappen
- Charles Leclerc
- Carlos Sainz
- Sergio Perez
- George Russell
- Lewis Hamilton
- Valtteri Bottas
- Esteban Ocon
- Alexander Albon
- Lance Stroll
Czołówka klasyfikacji generalnej:
- Charles Leclerc – 104 punkty;
- Max Vestappen – 85;
- Sergio Perez – 66;
- George Russell – 59;
- Carlos Sainz – 53.
Fot. Newspix