Reklama

Gdy miałam 10 lat, obiecałam tacie olimpijski medal. W Soczi dotrzymałam słowa

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

24 grudnia 2021, 10:43 • 13 min czytania 3 komentarze

Kilka miesięcy po tym, jak złamała kręgosłup, wzięła udział w kolarskim wyścigu i kraksie, w której kompletnie zniszczyła rower. Czy odwiodło ją to od sportu? Wręcz przeciwnie! Uznała, że to był… idealny crush test jej ciała, który przeszła, dzięki czemu może dalej profesjonalnie startować. 

Gdy miałam 10 lat, obiecałam tacie olimpijski medal. W Soczi dotrzymałam słowa

Rozmawiamy z medalistką z Soczi w łyżwiarstwie szybkim Natalią Czerwonką. Jako mała dziewczynka przyrzekła tacie olimpijski medal. Jako kobieta po trzydziestce obiecała sobie, że we własnej akademii wychowa swoją następczynię.

KAMIL GAPIŃSKI: Ponad siedem lat temu miałaś poważny wypadek – kiedy jechałaś na rowerze, zderzyłaś się z ciągnikiem. W efekcie w ciężkim stanie trafiłaś do szpitala.

NATALIA CZERWONKA: Ta historia na pewno nauczyła mnie tego, jak być wdzięcznym. Gdy mam gorsze dni, przypominam sobie o niej i wtedy myślę coś w stylu „Dziewczyno, nie marudź. Ciesz się tym gdzie jesteś, że żyjesz, mogło być dużo, dużo gorzej.”

Pierwsze diagnozy lekarzy były fatalne – mówili, że będę „niepełnosprawna” sportowo. Rodzice przyznali to dopiero po kilku miesiącach od zdarzenia. Wcześniej nie chcieli nic mówić, żebym się nie załamała.

Reklama

Dzwon mocno mnie zatrzymał, ale jednak wyszłam z tego – dziś rozmawiamy tuż przed kolejnymi igrzyskami, w których wezmę udział. To będzie mój czwarty start na tej imprezie.

Chwilę po takiej kraksie pewnie nie uwierzyłabyś w to, że jeszcze kiedyś wystartujesz na lodzie.

Mylisz się! Kiedy moja mama przyjechała do szpitala i ściągała mi spodenki z tyłka oraz rozcinała top, ja w międzyczasie mówiłam jej, że… za tydzień jadę na zawody kolarskie.

Ale to dlatego, że nie byłam świadoma tego, co się wydarzyło. Środki przeciwbólowe mnie odurzyły, więc gadałam trochę od rzeczy.

Bardzo się cieszę, że trafiłam do wojskowego szpitala w Łodzi. Zaopiekowano się mną tam bardzo dobrze, pomógł też fakt, że jestem, jak powiedział lekarz, „kawałem porządnej baby” (śmiech). Jestem mocno obudowana mięśniowo i to uratowało mój kręgosłup.

Potem przez trzy miesiące chodziłam w gorsecie od pępka aż po czoło.

Reklama

Chodziłam – w sumie duże słowo. Ja powłóczyłam nogami z takim chodzikiem jak starsza pani, blada i słaba.

Mama w tym czasie wzięła urlop, żeby wychodzić ze mną na dwór jak z pieskiem. Potrzebowałam dotlenienia, a ona się mną zaopiekowała. Z osoby będącej w swoim szczycie przygotowań do sezonu w chwilę stałam się kompletnie zależna od kogoś innego. Bardzo trudna sytuacja.

Kiedy zaczęłaś odzyskiwać siły?

Jeszcze w tym gorsecie byłam wożona przez mamę na siłownię, żeby poruszać się na rowerku stacjonarnym. Nie jeździło się łatwo – miałam krwiaka w uchu i złamany obojczyk, ale nie poddawałam się.

Potem, w grudniu, pojechałam na Puchar Świata do Berlina kibicować reprezentacji. Zabrałam ze sobą łyżwy, weszłam na lód, z którego błyskawicznie przegonił mnie ówczesny prezes związku mówiąc przy okazji, żebym się nie wygłupiała (śmiech).

Dla mnie ten występek to było spełnienie marzeń. Zobaczyłam znajomych sportowców, znów byłam blisko nich – coś wspaniałego!

Kiedy wystartowałaś po raz pierwszy?

Powinieneś raczej spytać w jakim sporcie. Otóż nie na łyżwach, tylko… na rowerze.

Ale po kolei: wspaniały trener Chrobrego Głogów Bolesław Bałd wziął mnie na rower górski do Obiszowa, gdzie odbywają się czasem kapitalne wyścigi. Wróciłam z tego treningu z pełnymi majtami i myślą, że gość chce mnie zabić. To był luty, a ja – gdy tylko przeszedł pierwszy stres – ciągle z nim śmigałam po zamrożonych trasach MTB. Działo się to w momencie, w którym nikt w COMS-ie nie chciał mi podbić karty uprawniającej do ponownego zawodowego uprawiania sportu!

W marcu wzięłam udział w wyścigu w Sobótce. Przejechałam półtora kilometra i… wylądowałam w takiej kraksie, że mój rower nie nadawał się już do dalszej jazdy. Wzięli mnie do karetki, a ja mówię do ratownika, że muszę zadzwonić do taty, który stoi na mecie i czeka, i będzie się zamartwiał, że mnie nie ma, bo niedawno miałam poważny wypadek i generalnie jest tym moim sportem zestresowany.

„ – A co się pani stało?

Złamałam kręgosłup w trzech miejscach”

Facet pobladł, ja tymczasem byłam… przeszczęśliwa. Bo doszłam do wniosku, że skoro nic mi nie jest po takim dzwonie, to znaczy, że mój kręgosłup przeszedł prawdziwy crush test i wszystko z nim w porządku. Powiedziałam to potem lekarzowi w COMS-ie. Jak posłuchał tej historii, w końcu podbił mi zgodę na łyżwiarskie starty (śmiech).

Kolarstwo sporo mi dało – podczas badań wydolnościowych w maju miałam już parametry zbliżone do swoich najlepszych, z czasów igrzysk w Soczi.

W jakich okolicznościach wróciłaś na lód?

Rozmawiamy dziś na lotnisku Okęcie, po moim powrocie z Ameryki Północnej. I właśnie na tym kontynencie w 2015 roku wystartowałam po raz pierwszy, między innymi w Calgary i Salt Lake City. Niesamowite uczucie, cieszyłam się każdą chwilą tego, że znowu mogę się kręcić w kółko w lewą stronę w towarzystwie najlepszych łyżwiarzy szybkich świata.

Przyznam, że na co dzień sportowcom brakuje tego dreszczyku. Pędzimy za wynikami, latamy z miejsca do miejsca, w efekcie zapominamy o tym, by cieszyć się, że robimy coś tak niezwykle pięknego. Ja wtedy miałam taką pierwotną radość.

A propos – dużo szczęścia daliście kibicom podczas igrzysk w Soczi. Jak myślisz, dlaczego po nich złoty medalista Zbigniew Bródka nie stał się tak rozpoznawalną postacią, jak dziś są Kamil Stoch czy Justyna Kowalczyk? Innymi słowy: dlaczego Polacy nie pokochali łyżwiarstwa szybkiego?

Dobre pytanie, w sumie to nie wiem. Gdyby jeszcze Zbyszek był jednorazowym wystrzałem, to można by powiedzieć, że kibice o nim zapomnieli, ale przecież tak nie było, często wracał do Polski z czołowymi lokatami Pucharów Świata. W tamtych czasach świetnie radzili sobie też Katarzyna Bachleda-Curuś czy Artur Waś, a mimo to nie nastała wielka moda na mój sport. 

Liczę, że hale w Tomaszowie Mazowieckim i Zakopanem pozwolą bardziej rozkochać ludzi w łyżwiarstwie. To taki sport, jak biegówki – w sumie każdy może go uprawiać i czerpać z tego radość.

Wspominaliśmy już, że wystąpisz na igrzyskach po raz czwarty. Z czym kojarzy Ci się debiut w Vancouver?

Z niesamowitą walką z Amerykankami o awans na igrzyska. W trakcie wyścigu… popsuła się tablica, która ułatwia trenerom życie – pokazują nam czas okrążenia, mamy jakiś punkt odniesienia. Tymczasem sprzęt po prostu zgasł, więc w sumie nie mieliśmy do końca świadomości, w jakim tempie jedziemy. Na szczęście okazało się wystarczające, żeby wystartować w Kanadzie.

W tej rywalizacji byłaś na tafli, w samym Vancouver pełniłaś funkcję rezerwowej. Dlaczego?

Podczas igrzysk najlepsze drużyny biorą udział w trzech biegach. Byłam szykowana na te najważniejsze, ale w eliminacjach dziewczynom poszło tak dobrze, że trenerka nie chciała po prostu nic zmieniać. Nie mam do niej pretensji, choć było mi przykro, że nie zdobyłam wtedy medalu. Natomiast na pewno mocno zmobilizowało mnie to do katorżniczej pracy przed Soczi. Wiedziałam, że tam muszę być na lodzie i muszę zdobyć medal. I tak się stało.

W Kanadzie cieszyłaś się z brązu koleżanek, czy raczej byłaś zła, że jako rezerwowa nie dostaniesz krążka?

Byłam bardzo zadowolona. Dziewczyny od razu do mnie podjechały – rezerwowa ciągle znajduje się w miejscu startu – i wspólnie celebrowałyśmy sukces. Byłyśmy bardzo zżyte, nie było między nami złej krwi.  Potem… pojechałam po sukienki dla całej drużyny. Kupiłyśmy odjechane kiecki i buty, świętowałyśmy.

Dopiero po jakimś czasie w Polsce złapał mnie kryzys. W pokonaniu go nie pomagało to, że stałam się w kraju tą słynną rezerwową, która nie dostanie stypendium, inaczej niż pozostałe dziewczyny.

W efekcie sezon po Vancouver był dla mnie słaby. Nie umiałam się zmotywować, nie mogłam przetrawić tego, co się stało. Na szczęście potem ruszyłam z kopyta i zatrzymałam się dopiero na mecie w Soczi!

W Rosji byłam bardzo mocną częścią drużyny. Wcześniej pokazałyśmy, że umiemy się ścigać bez naszej liderki, Kasi Bachledy-Curuś, która zrobiła sobie przerwę macierzyńską. Zdobyłyśmy bez niej dwa medale mistrzostw świata, w 2012 i 2013 roku, a ja udowodniłam sobie, że jestem dobra. Bywały wyścigi, w których prowadziłam drużynę przez 4 z 6 okrążeń biegu.

Pierwsza myśl na mecie w Soczi?

Że spełniłam obietnicę daną tacie. Jako 10-latka powiedziałam mu, że zdobędę medal igrzysk i dotrzymałam słowa. Zrobiły to także dziewczyny, które w Vancouver obiecały mi, że stanę na podium w Soczi i nie mam się co martwić.

Jako dziecko wiedziałaś już, w jakiej dyscyplinie staniesz na podium?

Chciałam być lekkoatletką, ale po testach sprawnościowych w Lubinie uznano, że powinnam jeździć na lodzie. To nie były takie czasy jak dziś, że dzieci same wybierają sobie sport, jaki będą uprawiać. Nie byłam oczywiście zachwycona, ale jak widać, – nie wyszło tak najgorzej!

Opowiedz na czym polega specyfika biegu drużynowego.

Od startu jedziemy razem, we trzy. Musimy być bardzo zgrane, najlepiej byłoby, żebyśmy miały taki sam krok łyżwiarski, ale o to jest bardzo trudno.

Staramy się wykorzystać najlepsze atuty każdej z nas, tak, aby dojechać do mety razem. Przypominam – na niej liczy się czas ostatniej zawodniczki z tria.

Luiza Złotkowska była mała, drobna, więc zawsze się za nami schowała, dzięki czemu miała korzystniejszy dla siebie opór powietrza. Potem ruszała na końcówkę w miarę wypoczęta i jechała naprawdę ostro.

Ja rozpędzałam drużynę i potem miałam za zadanie „oddać” ją Bachledzie-Curuś w takim momencie, żeby mogła nas „dowieźć” do mety.

To wszystko wyszło nam perfekcyjnie w Rosji, kiedy pokonałyśmy w półfinale gospodynie, co dało nam przynajmniej srebrny medal. Nigdy w życiu nie czułam większej radości, w ogóle wtedy nie zwracałam uwagę na to, że jestem zmęczona, euforia przeważyła. A przecież mogłam być styrana, bo w takim wyścigu właściwie od początku do końca jedzie się na maksa.

Jadąc w takim tempie można się… potknąć na lodzie mimo tego, że startujecie na nim całe życie?

Tak, ponieważ zakwaszenie nóg jest ogromne. To jest około dwudziestu milimoli, bardzo trudno odrywać wtedy nogi od lodu. Oczywiście przyzwyczajamy się do takiego wysiłku na treningach, które bywają bardzo ciężkie. Mi nie zdarzyło się wymiotować na zajęciach, chyba jestem za twarda, ale widziałam zawodników, którzy to robili. Albo schodzili z lodu na czworakach, bo naprawdę nie byli w stanie inaczej.

Lubię nasz sport, ponieważ trening mimo że ciężki, to jest bardzo różnorodny. Sporo jeździmy na rowerze i rolkach, odwiedzamy siłownię, wbiegamy na kilka ładnych godzin w góry i tak dalej.

Najcięższe w tym wszystkim jest jednak… utrzymanie naszej pozycji. Jesteśmy pozginani między innymi w stawie biodrowym i kolanowym, w efekcie czego przepływ krwi jest daleki od idealnego.

Ciekawe, że mój kręgosłup wytrzymuje te obciążenia bez żadnych problemów, mimo wspomnianego wypadku. Niejeden młody sportowiec skarży się na bóle pleców czy kolan, a mnie omijają.

Czego oczekiwać od was po starcie w Pekinie?

Muszę być szczera i powiedzieć, że – niestety – to nie jest drużyna, która powalczy o kolejny olimpijski medal.

Ostatnio pisała do mnie Luiza Złotkowska z pytaniem, czy jakby wróciła, to sięgnęłybyśmy po krążek. Oczywiście trochę żartowała, ale myślę, że z taką zawodniczką jak ona, byłybyśmy blisko podium. Teraz nie jesteśmy i jest to dla mnie trochę bolesne.

Niełatwo też się zmotywować, żeby jechać na igrzyska wiedząc, że nie będzie się w ścisłej czołówce. Ale cóż, szukam sobie innych dróg mobilizacji – jedną z nich jest to, że mogę przekazywać swoje doświadczenie młodym, być taką trochę matką-ciotką, która pomaga.

Taką Karolinę Bosiek wprowadzałam wespół z Luizą na igrzyska w Korei Południowej, myślę, że zrobiłam to dobrze.  W zespole jest jeszcze Magda Czyszczoń, typ wytrzymałościowca, który nie potrafi się jeszcze rozpędzić. Musimy na nią trochę czekać, trzeba nad tym popracować. Mam nadzieję, że solidny trening pozwoli zmniejszyć nieco dystans do kilku drużyn, będących w zasięgu naszej ręki.

W startach indywidualnych w lutym osiągnęłaś życiową formę. Zajęłaś piąte miejsce na Pucharze Świata, a na MŚ byłaś szósta. Z czego wynika taki progres po trzydziestce?

Dodało mi to ogromnych skrzydeł, nigdy wcześniej na 1000 m nie byłam tak blisko medalistek olimpijskich.

A skąd ten postęp? Mam wspaniałego trenera, który co roku potrafi ze mnie wycisnąć więcej. Łyżwiarstwo szybkie jest niesamowicie technicznym sportem, technikę poprawiam z roku na rok, trochę dlatego, że gdy byłam młodsza, została zaniedbana. W efekcie było jeszcze miejsce na progres, który zanotowałam.

W Pekinie chciałabym indywidualnie zająć wyższe miejsce niż dziewiąte, które miałam w Pjongczangu. Dużo poświęcam, żeby to się udało. Rozmawiamy w połowie grudnia, a ja ostatnio byłam w domu we wrześniu. Ciągle żyję na walizkach, trenuję i startuje właśnie po to, by na igrzyskach być w optymalnej formie.

Ile medali łyżwiarzy szybkich w Chinach by cię satysfakcjonowało?

Jeden będzie sukcesem. Łatwo się ich nie zdobywa, czego dowodem Vancouver. Przypomnę, że wtedy polscy łyżwiarze szybszy stanęli na podium igrzysk po… 60 latach przerwy.

Zdobędzie go Andżelika Wójcik, która wygrała niedawno zawody Pucharu Świata na 500 m?

Niewykluczone. Jest bardzo mocna. Zejść poniżej 37 sekund na 500 m to już jest mega wynik. Nieprzypadkowy, bo przecież go powtórzyła. Bardzo przyjemnie obserwować jej sportowy rozwój.

To moja koleżanka z Lubina, dużo młodsza. Jest takim trochę świrem, żyje w swoim świecie, dobrze się dogadujemy. Jako starsza kumpela czasem doprowadzam ją do pionu.

Zaimponowała mi nie tylko na torze, ale i podczas pandemii. Rozwoziliśmy wtedy w Lubinie jedzenie potrzebującym, którzy nie mogli wychodzić z domu, wkładała w to dużo serca.

Mamy też Marka Kanię, który przyszedł do nas z rolek. Po jakimś czasie romansu z panczenami chciał do nich wrócić, bo brakowało wyników. W końcu doszedł do odpowiedniej formy. Na tyle dobrej, że podczas Pucharów Świata śmialiśmy się z Holendrów, że pewnie nie mają pojęcia, kto to i w panice googlują jego nazwisko.

Andżelika to jest dziś najlepsza zawodniczka na swoim dystansie?

Na 500 m znajduje się w topowej piątce. Może pokonać każdą z rywalek, ale pamiętajmy jedno – na tym krótkim odcinku nie ma miejsca na pomyłki. Jeden drobny błąd i do widzenia, nie ma cię. To jest w tym wszystkim najgorsze. Żeby zdobyć medal, musisz mieć swój dzień, swoją godzinę, swoją minutę perfekcji.

Ponad 300 dni w roku spędzasz na zgrupowaniach. Czego nauczyłaś się w tym czasie?

Poszanowania do drugiego człowieka. Jesteśmy różni, jeśli na przykład ja chcę się czegoś pouczyć, a współlokatorka dostała wpiernicz na treningu i ma ochotę iść spać o 21, to nie rozpalam światła i nie hałasuję, tylko włączam małą lampkę i czytam po cichutku, żeby jej nie obudzić.

Najwięcej czasu przemieszkałam z Luizą Złotkowską. Poznałyśmy się na wylot, wiedziałyśmy o sobie więcej niż o członkach rodziny. Świetnie nam się ze sobą rozmawiało, do tego stopnia, że gdy czasem zagadałyśmy się w łazience, to w końcu jedna wypraszała drugą, bo musiała z niej skorzystać.

Szkoła z internatem i liczne wyjazdy mnie ukształtowały, uformowały na taką osobę, jaką jestem teraz. Mam nadzieję, że ciekawą ludzi i przyjazną dla świata.

To podczas jednego ze swoich wyjazdów wymyśliłaś Akademię Sportowego Rozwoju Natalii Czerwonki?

Na ten pomysł wpadł mój przyjaciel, który pracował w Polkowicach przy koszykówce. Wsparł go mój trener Arkadiusz Skoneczny, a ja uznałam, że… oszaleli. Siedziałam na zgrupowaniu w Font Romeau, za chwilę miałam przecież igrzyska, chciałam się skupić na nich, a nie angażować się w inne sprawy.

Chłopaki nie odpuszczali i jestem im dziś za to ogromnie wdzięczna bo nie wyobrażam sobie życia bez tych dzieci. Myślę, że są moją przyszłością. Bardzo bym chciała dokonać takiej sztafety pokoleń i wychować medalistę olimpijskiego.

Gdzie macie główną siedzibę?

Moja akademia mieści się w Lubinie, na razie, ale mam plan rozwoju. Zgłaszają się do mnie dzieciaki z całej Polski, mam już zawodniczkę z Poznania, ogromnie mnie to cieszy. Uwielbiam maluchy, które się ruszają, traktuję je jak swoje!

„Zarażamy pasją do sportu” – to moje hasło. Wiem, że nie z każdego zrobię olimpijczyka, ale za to wielu mogę pomóc w ukształtowaniu charakterów. Wartości, jakie niesie za sobą sport, są ogromne i na ułatwią takim ludziom start w dorosłość.

Kto cię wspiera przy całym projekcie?

Między innymi tata, którym sam skręca dzieciakom łyżwy. Wspomniany trener Skoneczny rozpisuje całe szkolenie. Przy tym wszystkim naprawdę potrzeba dużo pomocy, bardzo się cieszę, że ją nieustannie dostaję.

Sama też sporo robię, by być jeszcze bardziej kompetentną osobą. Skończyłam psychologię sportu dzieci i młodzieży, myślę, że to pomoże mi w pracy z nimi. Zapisałam się też na kolejne warsztaty i kursy z terapii dla najmłodszych. Mam w sobie nieustanną potrzebę rozwoju, realizuję ją właśnie poprzez takie działania.

Uważam, że dzieciaki często boją się mówić o swoich marzeniach i pragnieniach. Mam nadzieję, że dzięki mnie bardziej się otworzą, jeśli osiągnę ten efekt, to będzie moim dużym sukcesem, dającym podobną satysfakcję co olimpijski krążek.


ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI

Fot. Newspix.pl, FotoPyk

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Ścisk na zapleczu Ekstraklasy. Minimalne różnice między trzecim a dziewiątym zespołem

Bartek Wylęgała
3
Ścisk na zapleczu Ekstraklasy. Minimalne różnice między trzecim a dziewiątym zespołem
Anglia

Świetny Foden, szczupak De Bruyne. Lekcja futbolu na Amex Stadium

Piotr Rzepecki
0
Świetny Foden, szczupak De Bruyne. Lekcja futbolu na Amex Stadium

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...