Andy Robertson napisał na Twitterze, że w przyszłości zabierze swoje wnuki pod pomnik Divocka Origiego na Anfield. Moglibyśmy zastanowić się, w jakiej pozycji zostałby przedstawiony Belg na takim monumencie. Siedziałby na ławce rezerwowych, opatulony w zimową kurtkę, czy jednak rozciągałby się w plastronie dla zmienników? Niektórzy bowiem mogliby postrzegać Origiego tylko w taki sposób.
Jurgen Klopp wyraził z kolei nadzieję, że o jego podopiecznym powstaną w przyszłości książki, a jeśli się tak nie stanie, to Niemiec sam je napisze. Po ostatnim meczu nazwał go nawet mianem legendy. Cóż, historia Origiego jest rzadko spotykana, bo mało który piłkarz, który tak często przesiaduje na ławce rezerwowych, może pochwalić się tak wielkimi osiągnięciami dla klubu. W minionej kolejce po raz kolejny napisał fragment swojej legendy na Anfield. Niby zwykły gol ligowy z Wolverhampton, a mnóstwo piłkarzy The Reds zdecydowało się dedykować mu osobny post na swoich kontach w mediach społecznościowych, Klopp poświęcił mu za to sporą część swojej konferencji prasowej. Wszystko przez to, że Origi po raz kolejny trafił w ostatnich minutach meczu, odwracając losy spotkania na korzyść Liverpoolu.
ZMIENNIK OD ZADAŃ SPECJALNYCH
Weekendowa bramka była jego 39. w barwach angielskiej drużyny. Biorąc pod uwagę, że jest klasycznym napastnikiem, a był to jego 166. występ dla klubu, nie robi to zbyt dużego wrażenia. Gdy przypomnimy sobie, że w klubie jest od sezonu 2015/16, możemy zacząć zastanawiać się, dlaczego wciąż tkwi w marazmie i godzi się na bezustanne sadzanie go na ławce.
Tymczasem jego kariera jest dużo barwniejsza niż wielu piłkarzy, którzy tydzień w tydzień odhaczają pełne 90 minut rozegranych w najrozmaitszych klubach w całej Europie. Origi zapisał się w pamięci kibiców kluczowymi bramkami w najbardziej newralgicznych momentach sezonu. Strzelał zawsze wtedy, gdy drużyna najbardziej tego potrzebowała.
Spójrzmy tylko na najważniejsze trafienia Belga:
Liverpool – Everton, Premier League, 2018/19
The Reds toczą z Manchesterem City zażarty bój o mistrzostwo Anglii. Wtedy jeszcze nikt nie wie, że zakończy się on dopiero po ostatniej kolejce, a oba zespoły zdobędą ponad 90 punktów. W 14. kolejce Liverpool ma jednak problemy z pokonaniem Evertonu, co tylko dodaje dramaturgii, bo przecież jest to derbowa rywalizacja dwóch klubów z miasta Beatlesów. Origi wchodzi na murawę dopiero w 84. minucie spotkania i łapie swoje pierwsze minuty w tamtym sezonie ligowym. W szóstej minucie doliczonego czasu gry wykorzystuje niefrasobliwość Jordana Pickforda i w absurdalnych okolicznościach wbija piłkę do bramki po zupełnie nieudanym strzale Virgila van Dijka. Trzy punkty zostają na Anfield.
Newcastle – Liverpool, Premier League, 2018/19
Przenosimy się do przedostatniej kolejki legendarnego sezonu. Trwa korespondencyjna walka z Manchesterem City. The Reds męczą się z pokonaniem Newcastle, od 54. minuty na tablicy wyników utrzymuje się remis 2:2. W 73. minucie na boisko wchodzi Origi, który zastępuje kontuzjowanego Mohameda Salaha. Niespodziewanie to właśnie Belg jest tym, który potrafi trafić do siatki na kilka minut przed końcem, czym przedłuża szanse Liverpoolu na mistrzowski tytuł. Gdyby tylko dwa dni później jego rodak, Vincent Kompany, nie strzelił w samo okienku w meczu z Leicester, mógłby to być gol na na wagę tytułu mistrza Anglii.
Liverpool – Barcelona, Liga Mistrzów, 2018/19
Zaledwie trzy dni później Liverpool gra z Barceloną rewanż półfinału Ligi Mistrzów. Belg wychodzi w pierwszym składzie, bo wciąż niezdolny do gry pozostaje Salah. Gospodarze przegrali pierwsze starcie 0:3 i nikt nie daje im większych szans na awans do finału. Origi trafia do siatki już w 7. minucie spotkania, a w drugiej połowie strzela jedną z najbardziej legendarnych bramek w historii klubu z Anfield Road. Wszyscy doskonale pamiętają sprytny rzut rożny wykonany przez Trenta Alexandra-Arnolda, ale nie każdy musi pamiętać strzelca, który z tego genialnego zagrania skorzystał. Belg wyprowadza drużynę na prowadzenie 4:0 i zapewnia jej awans do madryckiego finału.
Tottenham – Liverpool, Liga Mistrzów, 2018/19
Ten sezon po prostu musiał skończyć się dla Liverpoolu bramką Origiego w finale. The Reds wyszli na prowadzenie już w 2. minucie spotkania po skutecznie wykonanym rzucie karnym Salaha, ale to właśnie gol Origiego dał im spokój w końcowych minutach. Pojawił się on oczywiście z ławki, w drugiej połowie, a na trzy minuty przed końcem przypieczętował triumf swojego zespołu. Mimo wątpliwego wpływu na grę Liverpoolu na długości kolejnych sezonów, zrobił coś, o czym może tylko pomarzyć wiele piłkarskich gwiazd. Nie tylko sięgnął po Ligę Mistrzów, ale także strzelił gola w jej najważniejszym meczu.
PRZEZNACZENIE DO GOLI W KOŃCÓWKACH
Nie jest to jednak pełna lista spektakularnych momentów Origiego w czerwonej koszulce. W klubie jest on jeszcze od sezonu 2015/16, dzięki czemu jako jeden z nielicznych członków obecnej drużyny może powiedzieć, że grał w niej jeszcze za czasów pracy na Anfield Brendana Rodgersa. W swoim pierwszym meczu dla klubu wchodził na boisku, grając u boku Martina Skrzela, Dejana Lovrena czy Lucasa Leivy. Już wtedy dał się poznać z goli strzelanych w końcówkach spotkań.
Kibice Premier League na pewno pamiętają moment, w którym piłkarze Liverpoolu razem z Jurgenem Kloppem celebrują razem z kibicami wywalczenie remisu w domowym spotkaniu z West Bromem. Dzisiaj brzmi to groteskowo, ale właśnie takie były początki niemieckiego menedżera na Anfield. Wszystko wzięło się stąd, że kilka tygodni wcześniej kibice Liverpoolu opuszczali trybuny jeszcze w trakcie meczu z Crystal Palace. Klopp był zawiedziony takim zachowaniem, czego wyraz dał na konferencji prasowej. Kilka tygodni później The Reds grali z West Bromem. Przegrywali 1:2, ale w 93. minucie gola na wagę remisu zdobył właśnie Origi. W ramach zjednoczenia z fanami, piłkarze zdecydowali się na świętowanie tego remisu.
Swoją bramkę Belg zdobył oczywiście po wejściu z ławki rezerwowych. W miniony weekend uczynił to po raz dziesiąty w swojej karierze w Premier League. Żaden inny piłkarz Liverpoolu nie może pochwalić się podobnym osiągnięciem w historii tych rozgrywek.
Mimo że spotkanie z Wolverhampton nie było z tych decydujących o dalszych losach sezonu, to jednak pozwoliło Liverpoolowi przynajmniej na kilka godzin awansować na pozycję lidera Premier League. Dotychczasowa rywalizacja The Reds z Manchesterem City i Chelsea jest tak wyrównana, że jeśli ktoś w maju chwyci za kalkulator, może okazać się, że gol Origiego był wbrew pozorom bardzo istotny. Belg po raz kolejny zrobił to co do niego należało. Klopp, wpuszczając go w 68. minucie spotkania, miał rzekomo powiedzieć: Wyjdź i bądź sobą. Ten wziął sobie cenną radę do serca, poczekał do 94. minuty meczu i zapewnił drużynie cenne trzy punkty.
– Możesz mieć wpływ tylko na te momenty, podczas których jesteś na boisku. Musisz próbować podejmować właściwą decyzję za każdym razem, nawet jeśli wcześniej kilka razy ci się nie udało – mówił po meczu Origi, który ma świadomość, że znajduje się niemal na samym końcu kolejki chętnych do grania w pierwszym składzie Liverpoolu.
ZOSTAĆ, CZY ODCHODZIĆ? OTO JEST PYTANIE
Belg bardzo rzadko dostaje szanse gry w najważniejszych rozgrywkach, bo Klopp od lat bez wyjątków stawia na trójkę napastników, wśród których są najczęściej Mohamed Salah, Sadio Mane i Roberto Firmino. Origi najnormalniej w świecie nie ma podjazdu do żadnego z nich. Jego sytuację dodatkowo znacznie utrudniło przyjście do klubu Diogo Joty, który potrafi zagrać zarówno na skrzydle, jak i na środku ataku, dzięki czemu jest naturalnym pierwszym zmiennikiem i zawodnikiem do rotacji w formacji ofensywnej.
– Jest niesamowitym napastnikiem, który nie gra u nas zbyt często z kilku powodów. Mam nadzieję, że znajdzie kiedyś menedżera, który będzie dawał mu więcej szans na grę niż ja – wyznał szczerze Klopp po spotkaniu z Wilkami.
Wolverhampton to jeden z potencjalnych kierunków dla Origiego, gdy ten zdecydowałby się na odejście. Sam menedżer podkreślał, że gdyby był osobą odpowiedzialną za transfery w innych drużynach, na pewno by się Belgiem zainteresował. Jego zdaniem fakt, że Origi nie gra zbyt dużo w Liverpoolu, wcale nie świadczy o jego poziomie sportowym. Ma on po prostu konkurencję z najwyższej światowej półki, której nie jest w stanie przeskoczyć.
Sam piłkarz jasno dawał do zrozumienia, że chce odejść już w minionym okienku transferowym. Jednym z czynników motywujących go do tej decyzji był brak powołania na Euro 2020 do reprezentacji Belgii. Napastnik ma już 26 lat, a w trakcie swojego pobytu w Liverpoolu tylko w jednym sezonie Premier League przekroczył 1000 minut spędzonych na boisku. Większość jego występów to po prostu kilkuminutowe epizody w często rozstrzygniętych już spotkaniach.
Jego odejście nie będzie jednak takie łatwe, bo podpisany po zwycięstwie w Lidze Mistrzów kontrakt wiąże go z Liverpoolem do czerwca 2024 roku. The Reds nie puszczą go więc za frytki. W poprzednim okienku mówiło się o zainteresowaniu wspomnianego Wolverhampton oraz Turków z Fenerbahce. Origi, kosztem częstszego grania, musiałby przyzwyczaić się do zupełnie innych warunków pracy. U swojego boku nie miałby już wtedy jednego z najlepszych piłkarzy na świecie, nie meldowałby się też na boisku w najważniejszych meczach piłkarskich w Europie.
Belg znajduje się więc na skomplikowanym skrzyżowaniu. Może odejść i stać się jednym z wielu, powalczyć o swoją drogę na szczyt, która niekoniecznie zakończy się sukcesem. Z drugiej strony może z tego szczytu nie schodzić, będąc jednocześnie postacią zupełnie epizodyczną. Kolejne bramki, takie jak ta przeciwko Wolverhampton, z pewnością nie będą ułatwiać mu decyzji.
Czytaj także:
- Maszyna się zacięła – kryzys formy Harry’ego Kane’a
- Najbardziej absurdalne gole w historii Premier League
Fot. Newspix