To był wyścig, który przejdzie do historii. Taki, który przyniesie niezliczone ilości materiału do późniejszych analiz i taki, który trudno jest opisać w kilku zdaniach. Lewis Hamilton i Mercedes mieli wszystko po swojej stronie. Po olbrzymim zamieszaniu, dwóch czerwonych flagach i świetnym restarcie w wykonaniu Maxa Verstappena, siedmiokrotny mistrz świata znalazł się jednak w sytuacji, w której musiał gonić holenderskiego kierowcę. I był to pościg udany. Brytyjczyk wygrał Grand Prix Arabii Saudyjskiej. Co oznacza, że ostatni wyścig w sezonie Formuły 1 będzie decydujący. Na ten moment dwójka kandydatów do tytułu ma… tyle samo punktów na koncie.
Zanim przejdziemy do dzisiejszej karuzeli emocji, należy wspomnieć o tym, co stało się wczoraj. Max Verstappen pędził po pole position, dopóki na ostatnim zakręcie nie uderzył w ścianę. Ostatecznie w kwalifikacjach zajął dopiero trzecią pozycję – za Hamiltonem, a także Valtterim Bottasem.
To był potężny błąd, który stanowił jednak wyłącznie przedsmak tego, co zobaczyliśmy w niedzielę.
Sędziowie skrzywdzili Hamiltona?
Start wyścigu (pierwszy ze startów…) nie przyniósł niespodziewanych przetasowań. Mercedes obronił dwie pierwsze pozycje. Hamilton od początku robił swoje, mając za plecami Bottasa, co dawało mu dodatkowy komfort. Verstappen oczywiście znajdował się na trzecim miejscu. I nie miał większej okazji do pięcia się w klasyfikacji.
Redbull widział, że musi coś zrobić, aby zaskoczyć Mercedesa. Dlatego, kiedy na pit-stop zjechał Lewis Hamilton, na ten sam ruch nie zdecydował się Max Verstappen. To zmieniało dynamikę wyścigu. Holender jechał mając przed sobą pusty tor.
Co to mogło mu dać, skoro zjechanie z niego prędzej czy później go czekało? Należało liczyć, że 24-latek wyrobi sobie dużą przewagę. Ale jak się okazało – to nie było konieczne. Bo do jego zespołu uśmiechnęło się szczęście.
Otóż wyścig został zastopowany. Wszystko przez wypadek Micka Schumachera, po którym uszkodzona została bariera przy torze. Tak więc – rywalizacja miała rozpocząć się poniekąd od nowa. Tyle że z Verstappenem na pierwszym miejscu, bo on był liderem, kiedy czerwona flaga została wywieszona. Na dodatek – opony w bolidzie Verstappena mogły zostać w czasie przerwy zmienione, w co nie mógł uwierzyć wściekły siedmiokrotny mistrz świata.
Z powodu decyzji sędziów (niewątpliwie kontrowersyjnej) wszystko uległo zmianie. To nagle Holender stał się faworytem do zwycięstwa, choć przecież Hamilton w niczym nie zawinił. Ba, Mercedes miał wyścig pod kontrolą. Dopóki niespodziewanie przestał mieć.
Nowe rozdanie. A nawet dwa
Przerwa się przeciągała i przeciągała, aż kierowcy znowu wkroczyli do akcji. Pierwszy zaatakował Hamilton, który znalazł się widocznie przed Verstappenem. Po chwili jednak spadł za Holendra, a następnie nawet na trzecią pozycję, za… Estebana Ocona. Za plecami tej trójki działo się jednak sporo. Na tyle sporo, że znowu pojawiła się czerwona flaga. I czekało nas kolejne podejście.
Te nie dotyczyło jednak Sergio Pereza, który z powodu uszkodzeń bolidu musiał wycofać się z wyścigu (to samo zrobili George Russell oraz Nick Mazepin). Należało to uznać za pozytywną informację dla Mercedesa. A na dodatek – sędziowie uznali, że przed kolejnym restartem Max spadnie za Hamiltona. Dlaczego? Bo wyprzedzał go poza torem. Choć przecież Brytyjczyk nie zostawił mu wiele miejsca. Interpretacji wydarzeń na torze można było mieć mnóstwo.
W każdym razie – przed Hamiltonem miał znaleźć się Ocon. Taką decyzję podjęto, po długich dyskusjach z zespołami Red Bulla i Mercedesa. To, jak sobie poradzi po przerwie kierowca Alpine, miało jednak oczywiście drugorzędne znaczenie. Liczyło się to, który z kandydatów do tytułu zaliczy lepszy start. Padło na Maxa. Znalazł lukę, żeby wyprzedzić Brytyjczyka, który po raz kolejny znalazł się również za Oconem. Choć, co nie może dziwić, po chwili go „łyknął” i był drugi w klasyfikacji.
Do końca wyścigu pozostawało ponad trzydzieści okrążeń. Verstappen się trzymał, a Hamilton naciskał (w międzyczasie sprzątano tor, po kolizjach, w których brał udział m.in. Sebastian Vettel) Kiedy wreszcie znalazł miejsce do ataku, wydawało się, że dorwał Holendra. Ale tylko na chwilę, bo ten wyjechał poza tor i wrócił na pierwszą pozycję. Rozpoczęła się dyskusja, co z tym fantem zrobić. Ostatecznie sędziowie zdecydowali, że Max ma oddać swojemu rywalowi pozycję. Ale kiedy 24-latek chciał to zrobić i widocznie spowolnił… doszło do nieporozumienia(?). Otóż Hamilton, nie spodziewając się takiego ruchu, zahaczył o tył bolidu Red Bulla.
Mercedes tłumaczył się, że ich kierowca nie wiedział, co zamierza zrobić Max. Sam brytyjski kierowca narzekał przez radio, nazywał Verstappena szaleńcem, mówił, że ten jeździ niebezpiecznie. No i przede wszystkim – z racji, że z oddania pozycji nic nie wyszło, znajdował się za swoim rywalem. Po kilku okrążeniach ogłoszona została jednak ważna decyzja – Holender otrzymał 5 sekund kary. Co poniekąd zakończyło emocje (przynajmniej jeśli chodzi o tę rywalizację, bo świetne show – którego nie pokazał realizator – dali nam Bottas i Esteban Ocon). Niedługo potem Hamilton znalazł się na pierwszym miejscu, bo Max… jednak oddał mu pozycję. I to Brytyjczyk wygrał wyścig z komfortową przewagą.
Kontrowersje, emocje, olbrzymie zamieszanie – niczego dzisiaj nie brakowało. Z perspektywy bezstronnego kibica stało się też najlepsze, co mogło się wydarzyć. Bo mistrzem świata – z dwójki Hamilton i Verstappen – zostanie ten, który zajmie wyższą pozycję w Grand Prix Abu Zabi. Po prostu. 12 grudnia – zapisujcie tę datę w kalendarzu. To będzie trzeba zobaczyć.
Fot. Newspix.pl