Arka była aktywniejsza. Arka była szybsza, bardziej pomysłowa w swoich atakach, bardziej drapieżna w pressingu. Wreszcie – Arka oddała dwa razy więcej strzałów od ŁKS-u. A jednak to łodzianie zgarnęli w dzisiejszym spotkaniu trzy punkty. Będzie wściekły na swoich podopiecznych Dariusz Marzec – taktycznie jego zespół wyglądał znacznie lepiej od ŁKS-u, lecz nie udało się przekuć tego na gole.
ŁKS – Arka. Powrót ŁKS-u z dalekiej podróży
Przez mniej więcej pół godziny gry na boisku istniała tylko jedna drużyna – Arka. Gospodarzom nie udawało się dosłownie nic i mamy tutaj na myśli nawet najprostsze elementy piłkarskiego rzemiosła. Dość powiedzieć, że piłkarze ŁKS-u mieli olbrzymie problemy z wyprowadzeniem piłki spod własnego pola karnego. Przyjezdni bez wytchnienia siadali na nich pressingiem i widać było, że łodzianie nie mają na to absolutnie żadnej odpowiedzi. Zamiast przyspieszyć rozegranie piłki, wymanewrowywać rywali podaniami, defensorzy ŁKS-u holowali futbolówkę i rozglądali się bezradnie na boki, szukając opcji do łatwego zagrania. Efekt był taki, że co i rusz Arka przechwytywała piłkę w okolicach pola karnego gospodarzy. Serio, to była pełna dominacja w wykonaniu gdynian.
Dominacja, którą należało po prostu przekuć na gole. Po stronie Arki straszliwie szwankowała jednak skuteczność. Zwłaszcza wypada tutaj negatywnie wyróżnić Artura Siemaszkę, który na przerwę powinien schodzić co najmniej z dwoma trafieniami w dorobku, tak dogodne sytuacje knocił. Blisko bramki dla gości było też po paru dośrodkowaniach ze stojącej piłki. Krótko mówiąc – ŁKS bronił się rozpaczliwie i sprawiał wrażenie drużyny, która lata moment się rozsypie.
No ale Arka nie mogła przecież tyrać w pressingu przez pełne 45 minut, prędzej czy później podopieczni Dariusza Marca musieli zwolnić. Problem jednak w tym, że goście nie tylko zwolnili, ale całkowicie stanęli. Odcięło im prąd. ŁKS natychmiast to wykorzystał. W 36. minucie Maciej Radaszkiewicz wykorzystał bierną postawę defensywy żółto-niebieskich i płaskim strzałem skierował piłkę do siatki, a kilka chwil później powinno być już 2:0 dla gospodarzy, lecz rzut karny zmarnował Antonio Dominguez. Sytuacja odwróciła się zatem o 180 stopni – Arka zasypywała rywali gradem ciosów, a nagle sama wylądowała ciężko na deskach.
ŁKS – Arka. ŁKS dowiózł zwycięstwo
W drugiej połowie – przynajmniej początkowo – spotkanie się wyrównało i było toczone w systemie akcja za akcję. Raz coś działo się pod polem karnym Arki, by już po paru chwilach doszło do zamieszania w szesnastce ŁKS-u. Jednak im dalej w las, tym mocnej znów zarysowywała się przewaga gdynian. Zwłaszcza od 74. minuty, gdy drugim żółtym kartonikiem został ukarany Maciej Dąbrowski. Wówczas gospodarze przestali już nawet udawać, że chodzi im po głowie podwyższenie prowadzenia – widać było, że piłkarze ŁKS-u mają w głowie tylko jedno marzenie. Przetrwać jakimś cudem z wynikiem 1:0 do końcowego gwizdka arbitra.
I, co naprawdę zdumiewające, łodzianie dali radę.
W ekipie Arki wciąż szwankowała skuteczność, bo nie można powiedzieć, by żółto-niebiescy nie potrafili sobie wykreować strzeleckich okazji. Tylko co z tego, skoro partaczyli je w sposób popisowy? W sytuacjach sam na sam ładowali piłkę wprost w bramkarza, po stałych fragmentach nieczysto uderzali piłkę z główki, a jak już udało się oddać w miarę soczysty strzał poza zasięgiem Kozioła, to futbolówka wylądowała na poprzeczce. To był prawdziwy festiwal zmarnowanych szans. Sędzia summa summarum doliczył do spotkania aż osiem minut, ale nawet to nie wystarczyło Arce na zdobycie choćby wyrównującego gola.
Ostatecznie trzy punkty zostają w Łodzi. Naprawdę ma czego żałować ekipa znad morza. W tym meczu Arka zapracowała sobie co najmniej na remis i przez większą część spotkania była zespołem po prostu ewidentnie lepszym od ŁKS-u. No ale wynik jest, jaki jest. Łodzianie przetrwali.
ŁKS ŁÓDŹ – ARKA GDYNIA 1:0 (1:0)
strzelcy bramek:
- Maciej Radaszkiewicz 36′ (1:0)
fot. FotoPyk