Ostatnie tygodnie dla Chelsea były jak z bajki. The Blues w pełni zasłużenie awansowali do finału Ligi Mistrzów, końcowa batalia Pucharu Anglii miał być przystawką przed rywalizacją z Manchesterem City. Thomas Tuchel stanął przed szansą zdobycia pierwszego trofeum z londyńskim klubem, ale niespodziewanie będzie musiał obejść się smakiem. Leicester City wspięło się na wyżyny swoich możliwości i to ostatecznie Brendan Rodgers i spółka zwyciężyli w najstarszych rozgrywkach na świecie. „Lisy” znakomicie zrealizowały założenia taktyczne, a w dodatku miały odrobinę szczęścia. To wystarczyło im do wielkiego triumfu.
Leicester zrealizowało konkretny plan na to spotkanie. Po pierwsze – jak najmocniej uprzykrzyć życie rywalowi. Po drugie – strzelić bramkę i maksymalnie skupić się na obronie wyniku. Defensywa „Lisów”, delikatnie rzecz ujmując, nie należy do monolitu. Jednak w finale stanowiła mur nie do skruszenia, nakryła czapką liderów Chelsea. A przecież w 30. minucie z powodu urazu plac gry musiał opuścić lider tylnej formacji – Jonny Evans. Mogłoby się wówczas wydawać, że wszystko posypie się jak domek z kart, ale spowodowało to jeszcze większą mobilizację i koncentrację w ekipie Brendana Rodgersa.
W tym momencie trzeba oddać co cesarskie szkoleniowcowi Leicester – świetnie rozszyfrował przeciwnika, pozbawił go atutów. Z całą pewnością los też się do niego uśmiechnął. Youri Tielamans oddał strzał życia, Kasper Schmeichel w końcówce bronił jak w transie, a VAR anulował trafienie londyńczyków. Pełna zgoda. Z tym że „Lisy” po prostu zapracowały na ten triumf. Zapracowały ogromnym zaangażowaniem i walką.
Leicester – Chelsea. Boiskowe szachy
Wszelkie finały mają to do siebie, że często ich opakowanie, oprawa przykrywają niedoskonałości na boisku. Drużyny zdają sobie sprawę, że jeden błąd może wiele kosztować, stąd próżno liczyć na pokaz ofensywnego futbolu. To oczywiste, że nikt od początku nie będzie ryzykować i wymachiwać szabelkami. Natomiast w tym spotkaniu zarówno Chelsea, jak i Leicester, zdecydowanie postawiły na walkę, taką typową łupankę. No, nie będzie owijać w bawełnę – pierwsza połowa to strasznie nudy. Zresztą, wystarczy powiedzieć, że nie zobaczyliśmy ani jednego celnego strzału. Nawet trudno powiedzieć, że piłkarze obu zespołów mieli nogi z waty. Po prostu nastawili się na orkę. „Lisy” przede wszystkim skupiły się na neutralizowaniu ataków The Blues, ewentualnie po odbiorze laga na Jamiego Vardy’ego lub szukaniu stałego fragmentu gry.
Czy Chelsea miała duża przewagę? Owszem, to londyńczycy byli częściej przy piłce, mieli więcej z gry. Ale poza indywidualnym zrywem Masona Mounta i jedną kombinacyjną akcją nic wielkiego nie zademonstrowali. Brakowało im nieszablonowych zagrań, bardziej kreatywnych rozwiązań. W sumie to takim podsumowaniem pierwszej odsłony były niecelne strzały z dystansu Timo Wernera. Może i nieźle zabierał się z piłką, sprytnie wypracował sobie przestrzeń, tylko sęk w tym, że piłka zwiedzała górne rzędy trybun lub sprawdzała wytrzymałość band reklamowych. Niemiec chociaż próbował pociągnąć zespół, nieudolnie, ale w porównaniu do Hakima Ziyecha był przynajmniej widoczny. Marokańczyk zaliczył strasznie dyskretny występ.
Leicester – Chelsea. Rakieta Tielamansa i parady Schmeichela
To co? Po przewie Chelsea z impetem ruszyła do przodu? Na zasadzie: najpierw musiała wyczuć rywala, a do dopiero potem skoczyła do gardła? No właśnie nie. Niespodziewanie Leicester zaczęło coraz mocniej naciskać faworyta. Przetrwało pierwsze 45 minut, a skoro przeciwnik ewidentnie grał z zaciągniętym hamulcem ręcznym, to postanowiło śmielej zaatakować. Ekipa Thomasa Tuchela prezentowała się strasznie apatycznie. Jasne, ten zespół bardzo często cechuje pragmatyzm, z tym że w 63. minucie spotkanie wymknęło mu się spod kontroli. Youri Tilemans zdecydował się na uderzenie z dystansu i huknął w same okienko. No, kapitalny strzał. Stanowił on niezłą rekompensatę za te wcześniejsze męczarnie. Musimy przyznać, że stęskniliśmy się też za widokiem fanów wprawionych w stan euforii.
Bramka rozkręciła też widowisko. Jeżeli ktoś włączył mecz na ostatnie 15. minut, mógł poczuć się wielce ukontentowany. Dopiero po bolesnym ciosie Chelsea wreszcie zaczęła przypominać dobrze naoliwioną maszynę. Tylko napotkała jeden istotny problem – Kaspera Schmeichela. Duński golkiper dokonywał rzeczy absolutnie niemożliwych. Mason Mount pewnie przez tydzień będzie się zastanawiać, jakim cudem wyjął jego strzał z prostego podbicia.
Wreszcie ekipa Thomasa Tuchela dopięła swego. Wes Morgan w kuriozalnych okolicznościach zaliczył swojaka – nabił go kolega, który wybijał piłkę z linii bramkowej, lecz w tym momencie VAR powiedział: hola, hola, minimalny spalony. Ostatecznie to Leicester może cieszyć się z pierwszej w historii wygranej w finale Pucharu Anglii, a Chelsea musi przełknąć gorzką pigułkę. No, ewidentnie w tym tygodniu coś się rozregulowało w ekipie The Blues. Natomiast najważniejsza rywalizacja sezonu wciąż przed nią.
Leicester City – Chelsea FC 1:0 (0:0)
Y. Tielemans 63′
fot. Newspix