Berlin w tym sezonie przypomina odrobinę Poznań. Po jednej stronie mamy Union, który napisał piękną historię przez moment ocierając się nawet o strefę pucharową – a dla ponad 50-letniego klubu byłby to dopiero drugi sezon w międzynarodowych rozgrywkach. Union ze wschodniej części Berlina, ukryty latami za żelazną kurtyną, bez możliwości uczciwego rywalizowania z Herthą, w tym sezonie kończy ligę o wiele wyżej, choć przecież aspiracje były zdecydowanie niższe niż u sąsiadów. Niedawny beniaminek w tej chwili ma piętnaście punktów przewagi nad swoim derbowym przeciwnikiem.
Ale na każdą sympatyczną Wartę Poznań, przypada jeden rozczarowujący Lech. I tym Lechem bez wątpienia jest w lidze niemieckiej Hertha Berlin.
***
Big City Club. Nowi właściciele Herthy, którzy trafili do klubu niedługo przed Krzysztofem Piątkiem, myśleli w sposób dość logiczny, jak przystało na obrzydliwie bogatych biznesmenów. Lars Windhorst zapowiadał wprost – Berlin ma być miejscem jak Madryt czy Londyn. Jest ogromna baza kibiców. Jest potężne zaplecze w postaci przywilejów, które ma każda stolica świata – właśnie z uwagi na pełnienie roli stołecznej. Do tego Hertha przecież gigantem nigdy nie była, ale też nie wymagała takich nakładów pracy jak np. RassenBall Lipsk – wyciągnięty z otchłani niższych lig przez austriacki koncern Red Bulla. Windhorst miał prosty plan – wrzucić w klub trochę pieniędzy (na starcie ponoć ćwierć miliarda euro na samo rozruszanie klubu, spłatę pożyczek i zakup akcji), po czym wykorzystać uśpiony potencjał najsilniejszego berlińskiego klubu. O Unionie nikt wtedy specjalnie nie myślał, tak jak przy planowaniu ruchów w Wielkopolsce Lech nie zwraca uwagi na nieco mniejszą zieloną siostrę.
Plan był zaiste sprytny, w dodatku istniały poważne przesłanki, by wierzyć w jego powodzenie. Windhorst to nie tylko multimilioner z branży komputerowej, ale też człowiek, który Herthę traktował w biznesowy sposób. Zapowiadały się więc technokratyczne rządy fachowców, które w futbolu zazwyczaj są całkiem udane – by wspomnieć o Red Bullu, ale też choćby o Hoffenheim. Zero napinania się na natychmiastowy wynik. Zero sodóweczki pokroju pamiętnej Anży Machaczkała, ściągającej hurtowo podstarzałe gwiazdy. Projekt – kluczowe słowo przy tego typu przedsięwzięciach.
No i trzeba przyznać – twarze projektu wyglądały obiecująco. Krzysztof Piątek za 27 baniek – czyli wciąż dość młody snajper, być może nieco na zakręcie, ale jednak – z potencjałem na bycie prawdziwą gwiazdą Bundesligi, tak jak stał się gwiazdą Serie A w Genui i Mediolanie. Wcześniej do klubu trafili m.in. Dodi Lukebakio czy Lucas Tousart, a więc ludzie z podobnego klucza – młodzi, u progu dużej kariery, którzy w odpowiednim towarzystwie i z odpowiednim trenerem mogą sięgnąć gwiazd. Do tego Jurgen Klinsmann w roli trenera z jasną zapowiedzią – dajemy sobie trzy, maksymalnie pięć lat, by włączyć się do walki o mistrzostwo Niemiec.
OPOWIEDZ BOGU O SWOICH PLANACH
Jurgen Klinsmann nie wytrzymał ani pięciu lat, ani nawet trzech lat. Wytrzymał dziesięć meczów, po czym wrócił na pozycje dyrektorskie. To było jak okrzyk: “król jest nagi”. Na Klinsmannie miało wisieć sporo obowiązków, ale na Klinsmannie opierał się też cały plan wizerunkowy, to on miał tutaj robić duży futbol, to on miał sprawić, że ta młodzież rozwinie się w genialnych piłkarzy. Tymczasem po dziesięciu meczach doszło do rewolucji. Tymczasowy trener Alexander Nouri rządził aż do kwietnia, dopiero w trakcie pandemii udało się zatrudnić Bruno Labbadię, ale i on nie utrzymał się w stołku zbyt długo – wyleciał w styczniu, zastąpił go Pal Dardai.
Nie brzmi szczególnie poważnie projekt na lata, który w dwa sezony przerabia tak naprawdę czterech trenerów. Zwłaszcza, gdy całość miała się opierać na rozwijaniu talentów. Tu zresztą też szybko rzeczywistość zweryfikowała plany – wobec kolejnych sportowych rozczarowań, trzeba było się ratować Samim Khedirą czy wypożyczeniami. Piątkowi, też rozczarowującemu, dokupiono konkurencję w postaci Jhona Cordoby.
Wypowiedzi o walce o mistrzostwo zestarzały się dość kiepsko. Pierwszy sezon? 10. miejsce. Z równą liczbą punktów co beniaminek zza miedzy, biedniejszy, słabszy na papierze, bez mocarstwowych ambicji. Drugi sezon? Cóż…
O UTRZYMANIE
Hertha Berlin dzisiaj gra naprawdę ważny mecz w kontekście walki o utrzymanie. Oczywiście, to nie jest tak, że berlińscy piłkarze są faworytem do spadku, ale mimo wszystko – ich relegacja nadal nie jest niemożliwa, choć do końca sezonu pozostały dwie kolejki plus dzisiejszy zaległy mecz Schalke – Hertha.
Jak do tego doszło? Poza tymi wszystkim błędami, które już wskazaliśmy – misz-masz trenerski, przestrzelone transfery, ciągła atmosfera tymczasowego gaszenia pożaru, bo przecież oczekiwania były zgoła inne – Hertha dostała też po tyłku pod względami pandemicznymi. Jako jeden z nielicznych zespołów w całych Niemczech, wylądowała w kwietniu na kwarantannie. Hertha wypadła z gry na trzy tygodnie, wobec czego dzisiaj jest w samym środku maratonu – 6 spotkań w 19 dni.
Na razie paniki nie ma – berliński klub pozostaje nad kreską, ma 31 punktów – tyle samo co Werder i Arminia, zajmujące pierwsze miejsce nad kreską (Werder) i miejsce barażowe (Arminia). Dwa punkty niżej jest FC Koln, już zdegradowana jest ekipa z Gelsenkirchen – Schalke ma na koncie 13 punktów. I to właśnie Schalke wypadałoby dzisiaj pokonać, jeśli Hertha chce mieć w miarę spokojny finisz. To ostatni z zaległych meczów, porażka będzie oznaczać, że do ostatnich dwóch kolejek Hertha przystępuje bez jakiejkolwiek przewagi nad rywalami w walce o utrzymanie. Zwłaszcza, że został jeszcze bezpośredni bój z Kolonią w przedostatniej kolejce.
Co ciekawe – nieoczekiwanie może się jeszcze okazać, że kluczowy będzie Augsburg. Jeśli Hertha dzisiaj wygra – przeskoczy tę ekipę, a jak wszyscy wiemy – w ostatniej kolejce Gikiewicz i Gumny będą próbowali powstrzymać Roberta Lewandowskiego przed pobiciem rekordu Gerda Mullera. Nie będzie jakimś niesamowitym scenariuszem ten, w którym ekipa z Augsburga kończy ligę z 33 punktami na koncie.
Natomiast… sam fakt, że Hertha musi spoglądać na tego typu analizy już o czymś świadczy. Z mocarstwowych ambicji na razie nie zostało nic, jest tylko dygotanie, by Schalke nie skomplikowało dzisiaj sytuacji na dole tabeli. Smutne, że uwikłany w to wszystko jest Krzysztof Piątek – trochę jako ofiara, bo Hertha nie rozpieszcza swoich napastników, ale trochę i jako sprawca, bo od Polaka w Berlinie oczekiwało się o wiele więcej.
Sami się zastanawiamy, co będzie z Herthą i Piątkiem w przyszłym sezonie. Zaczęliśmy od Poznania, to i skończmy w podobnym stylu – Hertha niech zacznie od odzyskania tytułu najlepszej drużyny w Berlinie. O ile oczywiście będzie grała w tej samej lidze co Union…
Fot.Newspix