Podobno na świecie nie ma przypadku, wszystko jest odgórnie zaplanowane. Musiał się zatem ktoś bardzo postarać, ustawić ruchy gwiazd w taki sposób, by kilka dni po awansie do ostatniej fazy Ligi Mistrzów dwaj finaliści zmierzyli się ze sobą w bezpośrednim pojedynku. Manchester City zagra z Chelsea w fazie testowej tego, co czeka nas 29 maja.
To spotkanie zyskuje na wartości podwójnie. Nawet gdyby tylko jeden z angielskich klubów przeszedł swojego półfinałowego rywala i tak ekscytowalibyśmy się starciem Pepa Guardioli z Thomasem Tuchelem. I tak ciągnęłaby nas nowa karta zapisywana między Manchesterem City a Chelsea. Teraz jednak – mając w pamięci wydarzenia ze środka tygodnia – ten mecz po prostu znaczy jeszcze więcej.
Jest to sytuacja dość niezwykła, nawet jak na standardy dominacji ostatniej Premier League. W końcu nawet w roku, w którym Liverpool i Tottenham grały ze sobą w finale najważniejszej ze scen, musieliśmy trochę odczekać. Tak samo w wypadku hiszpańskiego finału i starcia Realu Madryt z Atletico Madryt. Finał Ligi Mistrzów zawsze był świętem przypieczętowującym sezon. Teraz stoimy przed meczem, który będzie czwartym bezpośrednim starciem między Chelsea i Manchesterem City w bieżącej kampanii.
- Chelsea 1:3 Manchester City – Premier League
- Chelsea 1:0 Manchester City – FA Cup
- Manchester City x:x Chelsea – Premier League
- Chelsea x:x Manchester City – Liga Mistrzów
Połowa odsłon za nami, druga połowa przed nami. Nie było jednak żadnego meczu, który o zbliżającym się finale mógłby powiedzieć więcej – a zarazem mniej – niż ten dzisiejszy. Dwadzieścia jeden dni przed starciem w Stambule (na Wembley?) trzeba skrzyżować szable na krajowym podwórku. Dla Tuchela i Guardioli będzie to idealna okazja do tego, by poznać największe słabości rywala, ale zarazem największa obawa przed tym, by samemu nie zostać rozczytanym. Bóg jeden wie, co zobaczymy dzisiaj na The Etihad Stadium.
Sztuka poświęcenia, sztuka kompromisu
Przed większym bólem głowy stoi szkoleniowiec Chelsea. Manchester City bowiem “nic” nie musi. Tak czy inaczej – zgarnie puchar za wygranie Premier League, a co za tym idzie na pewno wystąpi w przyszłym sezonie Ligi Mistrzów. The Blues tego komfortu nie mają. Jeśli potkną się w lidze, mogą wypaść z najbardziej elitarnych europejskich pucharów, zakładając oczywiście, że nie wygrają starcia, które czeka ich pod koniec maja. Nad piątym West Hamem United mają trzy punkty przewagi na trzy kolejki przed końcem sezonu. Przewaga wcale nie jest taka bezpieczna, tym bardziej, że Tuchel i jego podopieczni nie mają najbardziej dogodnego kalendarza:
- Manchester City (W)
- Arsenal (D)
- Leicester City (N) – Puchar Anglii
- Leicester City (D)
- Aston Villa (W)
Zacznij obstawiać zakłady w Fuksiarz.pl!
Pięć starć i trzy o dużą stawkę. Nie można tego porównać do maratonu, który czeka Manchester United, ale też próżno oczekiwać, aby na Stamford Bridge wszyscy skakali z radości. To będzie trudny czas, który ostatecznie zdefiniuje projekt stworzony przez byłego szkoleniowca PSG. Jeśli uda mu się przez to przebrnąć bez większego moczenia skarpetek, nieustannie występujące pochwały będą zupełnie naturalne, ale i zatrważająco oczywiste. Łatwo jest bowiem chwalić Tuchela teraz, gdy wszystko mu wychodzi. Pytanie, czy społeczność będzie potrafiła się na to zdobyć, nawet jeśli koniec końców Niemiec rozczaruje, przegra finał i wypadnie poza TOP4.
To właśnie dlatego dzisiejsze starcie jest dla Chelsea tak ważne. Raz, że badanie gruntu. Dwa, że walka o najbliższą przyszłość. Trzy, że to kolejna odsłona pojedynku między Tuchelem a Guardiolą. Próżno jednak oczekiwać, że będzie to mecz podobny do półfinałowego starcia w FA Cup. Wówczas nikt nie chciał przegrać, akcje zaczepne można było policzyć na palcach jednej ręki. Teraz takie kunktatorstwo może się zemścić na jednej z drużyn. The Blues będą musieli delikatnie zwiększyć obroty. To dla nich o tyle mały problem, że w ostatnich tygodniach wyrośli na prawdziwych mistrzów w tym fachu.
Niczym Wilhelmi
Bo przecież w tym wspomnianym meczu z Manchesterem City zdołali wygrać i to oni zagrają w finale na Wembley. Co więcej, jeśli wyłączymy absurdalną porażkę z WBA, w ostatnich dziesięciu meczach przegrali tylko raz i to z FC Porto. Remisów było trochę więcej – choćby ten z Realem Madryt – lecz trudno mieć o nie pretensje do ekipy z Londynu. O ile bowiem PSG mogło mieć pewne “ale” względem swojego starcia z Manchesterem City, o tyle Real Madryt po prostu musiał uznać wyższość Chelsea i to bez najmniejszego kręcenia nosem. Podopieczni Zinedine’a Zidane’a zostali wyjaśnieni, nie przedstawili choćby w połowie tak dobrych argumentów jak drużyna z Premier League. Szczególnie wymowny był rewanż.
Pomimo dwa razy większego posiadania piłki, Królewscy nie byli w stanie przejąć kontroli nad spotkaniem. Notorycznie rozrywały ich samodzielne rajdy N’Golo Kante, wspomaganego podaniami od Jorginho. Ekipa z LaLiga nie potrafiła przedostać się przez obronę The Blues przez większość spotkania, a nawet gdy to czyniła, na posterunku był Benjamin Mendy. Jednocześnie Chelsea robiła wszystko, by swojemu rywalowi uprzykrzyć życie. Nie tylko bramkami, nie tylko strzałami, nie tylko tym Kante, który biegał, biegał i biegał. Tuchel notorycznie polecał Havertzowi i Wernerowi zmieniać się miejscami, co było do przewidzenia, lecz trudne do rozczytania, szczególnie przez Sergio Ramosa. Wreszcie londyńczycy wygrali ten mecz za pomocą małych gestów, takich jak ten z samej końcówki spotkania.
Havertz trolling Ramos and Kroos in last minutes of the game has me dead 🤣🤣 pic.twitter.com/JPZ6PRQ9zY
— Val (@V41324) May 6, 2021
Nazwijmy to chamstwem, jeśli chcemy. Nazwijmy to poczuciem wyższości i zagraniem przeciwnikowi na nosie. W końcu określmy to jako bezczelność, ale nie taką gorącą, dziecinną. Zachowanie Havertza było przejawem bezczelności, lecz jedną z gatunku tych chłodnych, wykalkulowanych, czynionych wtedy, gdy rywal nic nie może ci zrobić. To udawane wiązanie butów jest metaforą tego, jak gra Chelsea Tuchela.
Załóż konto w Fuksiarz.pl i postaw na siebie!
Ukąszą cię w najbardziej spodziewanym momencie, bowiem wybierają okresy największej bezradności. Długie piłki posyłane za plecy zniszczył nawet Rubena Diasa, przez co The Blues awansowali do finału Pucharu Anglii. Chelsea trzymała się wówczas w cieniu, drzemiąc nieco, ale jednocześnie nie pozwalając na to, by Manhester City przejął kontrolę pod ich polem karnym. Z Realem Madryt podobnie. Chcecie piłkę? To ją macie, i tak nie będziecie w stanie zrobić z nią czegokolwiek produktywnego.
No właśnie – produktywnego. Patrząc na decyzje Tuchela naprawdę nietrudno wpaść w zachwyt. Niemal zawsze trafia z taktyką dobraną do rywala. Nie hołduje bzdurnej zasadzie, że to inni muszą się do Chelsea dostosować. Jego klub gra dokładnie tak, jak przeciwnik pozwala. Jeśli popełnił błędy, zostaną one bezlitośnie wykorzystane. Ważne przy tym wszystkim jest to, że wcale nie muszą być to błędy gargantuicznych rozmiarów.
Nie potrzebują wielkiej przewagi w środku pola. Wystarczy, że doskonale ustawią się w polu karnym. Przejęcie piłki przez N’Golo Kante otworzyło przed Francuzem drogę usłaną różami. Żaden z niezbyt zwrotnych pomocników Realu nie był w stanie go dogonić, podobnie jak Wernera i Havertza, którzy zajęli pozycje.
Cała połowa usłana zawodnikami w białych koszulkach i zaledwie trzy oznaczone na niebiesko postacie, które postawiły Real Madryt przed zadaniem więcej niż bardzo trudnym. W podobnych okolicznościach padł zresztą gol numer dwa, gdzie czterech zawodników Królewskich (+ Courtois), nie potrafili upilnować trzech graczy Tuchela.
Oni nie mają zamiaru nakręcać tempa spotkania przez 90 minut. Wystarczy ich kilkanaście, by nie pozostawić rywalowi najmniejszych złudzeń. “Przypierdol, odpuść”, myślał Roman Wilhelmi na planach filmowych. Thomasowi Tuchelowi ta myśl zdaje się być bardzo bliska.
Kameleon
Co jednak ważne – Pepowi Guardioli również nie jest ona obca. Katalończyk cały czas się uczy, cały czas stara się wyciągnąć wnioski. Po odpadnięciu z FA Cup, jego Manchester City stał się jeszcze bardziej zimnokrwisty. Co mu bowiem po tym, że uda się zdominować rywala na boisku, skoro tablica wyników ewidentnie promuje kogoś innego? Ta wciąż nowa twarz The Citizens dojrzewała przez cały sezon, by rozkwitnąć w rewanżu z PSG. Anglicy po prostu bawili się z Francuzami przez 135 minut dwumeczu, sprawiając, że Francuzi zachowywali się jak marionetki.
Bolesne dla Pochettino musiały być przede wszystkim drugie połowy, gdzie jego zwodnicy oddali mniej celnych strzałów niż otrzymali czerwonych kartek. Jak jednak grać z drużyną, której każdy z członków wyprowadza cię z równowagi? PSG notorycznie waliło głową w mur, który ktoś kiedyś nazwał Ruben Dias. Ich linia pomocy była śmiesznie bezproduktywna, zaś Fernandinho – gość starszy od Wayne’a Rooneya – orał nimi pole. Zasiane raz ziarno kalkulacji podobnej nie do dawnej Barcelony, lecz do Atletico Madryt Cholo Siemeone, w końcu zakiełkowało. Manchester City pokazał, że potrafi się bronić naprawdę długimi partiami. Że nie tylko frontalny atak i poświęcenie pionów, by przepuścić akcję zaczepną gońcami, ale i obrona sycylijska znajduje się w szachowym bagażu podręcznym Pepa Guardioli.
Odbierz najwyższy cashback na start bez obrotu w Fuksiarz.pl!
Wątpliwe jednak, by taką postawę chcieli zaprezentować też dzisiaj. Ryzyko konieczności powtórzenia podobnej taktyki w finale Ligi Mistrzów jest bowiem zbyt duże, co oczywiście maksymalizuje możliwość lepszego przygotowania się rywala pod kątem najważniejszego meczu. Guardiola nie może sobie na to pozwolić. Chociaż The Citizens rozczytać jest bardzo trudno, to jego rywalem będzie człowiek, który – nie ma co kryć – potrafi to robić. Pokonał go już raz, podobnie jak Kloppa, Ancelottiego czy Zidane’a. W takiej sytuacji Katalończyk może być zmuszony do odpalenia pokładów szaleństwa. Prędzej niż meczu wyjściowym garniturem, można się spodziewać, że Manchester City to starcie odda. Wszystko po to, by koniec końców mieć ten handicap 29 maja. Bo chociaż niewątpliwie dzisiaj czeka ich ważne, prestiżowe starcie, wersja beta finału Ligi Mistrzów, to nijak nie możne równać się ona z ciężarem tego, co nadchodzi coraz większymi krokami. A wówczas naprawdę może zadecydować najmniejszy szczegół. Ruszenie skrzydeł motyla jest w stanie wywołać lawinę na drugim końcu świata. Jedno drgnięcie brwi Tuchela lub Guardioli jest w stanie wydać wyrok skazujący pierwszych na triumf, drugich na porażkę.
Znają się bardzo dobrze, grali ze sobą już sześć razy. A jednak wciąż trzeba zmusić się do tego, by wymyślić coś nowego.
Fot. Newspix