Ołeksandr Zinczenko bez wątpienia w środę zaliczył jeden z najlepszych występów podczas przygody z Manchesterem City. Przygody niezwykle trudnej, wymagającej ogromnych nakładów cierpliwości z jego strony. Nigdy nie odgrywał pierwszoplanowej roli. Zawsze był traktowany jako zapychacz, ale to dzięki swojej uniwersalności stał się jednym z najważniejszych elementów układanki Pepa Guardioli. W dodatku bardzo często zmagał się z urazami. Gdy wreszcie zdrowie zaczęło mu dopisywać, wzbił się na wyżyny swoich możliwości. O jego doskonałej formie przekonał się wyłączony z gry Angel Di Maria. Zagrał po profesorsku i jest jednym z głównych architektów awansu do finału Ligi Mistrzów.
Minionej jesieni nic nie zapowiadało tego, że Zinczenko będzie się tak znakomicie prezentować. Początek sezonu stracił z powodu kontuzji mięśniowej. Potem zaczął łapać coraz więcej minut, lecz musiał wylądować na kwarantannie. Jak już wrócił do treningów, to doznał kolejnego urazu, przez co stracił cały grudzień. Pech? To mało powiedziane – po prostu jakieś fatum nad nim ciążyło. Ale szkoleniowiec „Obywateli” zdawał sobie sprawę, że w przypadku braku problemów zdrowotnych, „Zina” stanowi dla zespołu nieocenioną wartość. Od stycznia w końcu cały czas jest do jego dyspozycji. Owszem, ze względu na preferowane przez Guardiolę rotacje w składzie, nie zawsze wychodzi w podstawowej jedenastce. Niemniej w przypadku lewych obrońców jego notowania stoją najwyżej, a przecież mówimy o piłkarzu, który nie występuje na swojej naturalnej pozycji.
Kataloński szkoleniowiec swego czasu „wymyślił” go na nowo, a ostatnie miesiące tylko dowodzą, jak trafnie ocenił jego przydatność na lewej flance defensywy. Z uporem maniaka konsekwentnie wystawiał go tam, budował przez wiele miesięcy, by właśnie w tak ważnym meczu jego podopieczny odpłacił mu się z nawiązką.
Upartość i wiara we własne możliwości
Aktualnie Zinczenko przeżywa najlepszy okres w karierze. Jego City jest o krok od mistrzostwa Anglii. Pod koniec miesiąca – o ile nie wydarzy się nic nieoczekiwanego – wybierze się do Stambułu na finał Ligi Mistrzów, a dołożył do tego sporą cegiełkę. Z tym że poprzednie sezony wcale nie były dla niego idyllą. Ciągle musiał coś udowadniać. Mało kto przypuszczał, że młody Ukrainiec, wyciągnięty za grosze z FK Ufa, poradzi sobie w drużynie, w której panuje tak duża rywalizacja. Ba, że w ogóle przebije się do składu.
Jednak chłopak, który w wieku 17 lat musiał uciekać do Rosji z opanowanego wojną Donbasu, nie przepadł w świecie wielkiego futbolu. Niestety, ale w wielkich i kosztownych projektach nie ma miejsca dla sentymentów. No, chyba że dany zawodnik nie jest wieloletnią gwiazdą ekipy lub od dziecka zbierał szlify w klubowej akademii. Nie dajesz rady? To przyjdzie za ciebie następny talent. Czasami szansą jest wypożyczenie do innego klubu. I tak też się stało w przypadku „Ziny”. Udał się na roczny pobyt do PSV Eindhoven. Tylko, czy wprawiał w zachwyt na holenderskich boiskach? No właśnie nie. 14 spotkań i 4 asysty w Eredivisie (sezon 2016/17) to bardzo przeciętny bilans. Nawet, jeśli dotyczył wówczas 20-letniego zawodnika.
Po powrocie z wycieczki edukacyjnej musiał poczekać na swoją szansę. Choć wyróżniał się dużym zmysłem do gry kombinacyjnej, nieźle ułożoną lewa noga, w City nie miał możliwości przebić się do środku pola, gdzie grali Kevin De Bruyne, David Silva czy Ilkay Gundogan. Co ciekawe, w reprezentacji Ukrainy po dziś dzień gra na pozycji numer „8” lub „10”. Zatem, jak to się stało, że zaczął występować jako boczny obrońca?
– Jakkolwiek to brzmi, kluczem do jego kariery w City było to, że Benjamin Mendy ciągle się łamał i po prostu nie spełniał oczekiwań Guardioli, który musiał ciułać lukę za pomocą różnych eksperymentów, z Fabianem Delphem na czele. Jako że „Zina” jest lewonożny, Guardiola postanowił i z nim spróbować kompletnej zmiany pozycji. Oczywiście nie zawsze to wychodziło, bywały momenty, że grał słabo lub się nie podnosił z ławki przez długie tygodnie. Nigdy nie można mu było odmówić charakteru. Mógł parę razy odejść do Wolves, ale wolał zostać i się bić o miejsce w składzie – tłumaczy Jacek Węglewski z „Angielskie Espresso”.
Odbierz najwyższy cashback na start bez obrotu w Fuksiarz.pl!
Przełomowym momentem dla Ukraińca okazała się wiosna 2019 r. Wówczas na dłużej zadomowił się podstawowym składzie „Obywateli”. To była ta słynna runda, podczas której City ścigało się z Liverpoolem o mistrzostwo Anglii. Wygrało w samej końcówce sezonu 14 meczów z rzędu, a Zinczenko występował w prawie każdym spotkaniu. A jeszcze kilka miesięcy wcześniej niewiele zabrakło, a opuściłby Manchester. Wprawdzie w sezonie 2017/18 zaliczył osiem spotkań w Premier League, ale wciąż nie mógł przekonać do siebie włodarzy, którzy najchętniej zrobili na nim niezły interes. Kupić nieznanego piłkarza za 2 miliony euro i sprzedać go nawet 10 razy drożej? Kapitalny biznes. Sęk w tym, że sam piłkarz nie miał zamiaru nigdzie odchodzić. Czuł się, że może wykorzystać okazję, by zostać ważnym ogniwem ekipy Pepa Guardioli.
– Najciekawsze w jego historii jest to, że odkąd przyszedł do City, praktycznie w każdym okienku transferowym był mocno grany jego temat odejścia. Po sezonie 2017/18 w tej kwestii praktycznie wszystko wydawało się przesądzone. Dyrektor sportowy The Citizens już zacierał ręce, bo na stole leżało około 15 milionów funtów. Ale reprezentant Ukrainy uparł się, że chce zostać. Ostatecznie nie odszedł do „Wilków”. Tylko że początek sezonu 2018/19 spędził na ławce, a nawet trybunach. Dopiero po tej edycji rozgrywek przedłużono z nim kontrakt, a jego pozycja w składzie się ugruntowała. – opowiada Jan Micygiewicz, komentator Radio Gol, wieloletni fan „Obywateli”.
Uniwersalność kluczem do sukcesu
Pandemiczny sezon 2019/20 również częściowo stracił przez kontuzje. Nie dość, że musiał pokornie pracować na pewną pozycję w klubie, to w momencie, gdy zaliczył progres formy, zaczęły się jego problemy ze zdrowiem. Bieżąca runda jest pierwszą od dawna, podczas której nie narzeka na poważniejsze dolegliwości. Od razu przełożyło się to na jego dyspozycję. W tym sezonie jego akcje zdecydowanie poszły w górę.
Zapewne nie jest to topowy lewy defensor Premier League. Nie strzela bramek, ani nie notuje asyst. Nie bryluje na boisku. Od razu znajdziemy na jego pozycji bardziej efektownych graczy. Ale czy tak samo wszechstronnych? Już niekoniecznie. Ukrainiec jest piłkarzem od zadań specjalnych i w tej roli skutecznie się sprawdza. Przykład? Jeżeli Joao Cancelo na prawej stronie miał za zadanie grać wyżej, nawet jako fałszywa „dziesiątka”, to dla równowagi Zinczenko na lewej flance był ustawiony zdecydowanie niżej. Opowiadał za realizację założeń defensywnych – schodził do środka i pełnił funkcję kogoś na wzór trzeciego stopera.
Pep Guardiola wykorzystuje to, że potrafi spokojnie wyprowadzić piłkę z własnej połowy. Ma tą smykałkę do gry na małej przestrzeni. A to dzięki temu, że nominalnie jest zawodnikiem środka pola. Raz na jakiś czas zdarza mu się wystąpić w centralnej strefie pomocy. Choćby w ostatnim meczu ligowym z Crystal Palace, kiedy to zastąpił Fernandinho.
Wzorowy mecz przeciwko paryżanom
Zinczenko miewał już rewelacyjne występy na lewej obronie – wygrane 4:1 spotkanie na Anfield Road z Liverpoolem. Natomiast swoją postawą w meczu rewanżowym z PSG jeszcze bardziej zbudował swoją pozycję w drużynie. Nakrył czapką Angela Di Marię. Zaliczył kluczową interwencję, blokując strzał Neymara. Zresztą, wymowna była radość po tym zagraniu – cieszył się z Johnem Stonesem, co najmniej jakby strzelił gola.
Obstawiaj na Fuksiarz.pl
Już w pierwszym meczu 1/2 finału dał bardzo dobrą zamianę za mocno przeciętnego Cancelo, co wpłynęło na decyzję trenera o jego obecności od pierwszych minut w rozstrzygającym starciu. To był strzał w dziesiątkę katalońskiego szkoleniowca. „Zina” przekroczył wskaźnik 90% celnych podań, wygrał wszystkie pojedynki. Gdy trzeba było podostrzył, jednak robił to bardzo umiejętnie. Ponadto podłączał się do akcji ofensywnych. Angielscy eksperci wymieniają go w gronie kluczowych piłkarzy dwumeczu. Co tu dużo ukrywać – to był jego wieczór.
Z całą pewnością nie jest najbardziej oczywistym bohaterem City. Z tym że nie zawsze do tego miana są potrzebne cudowne bramki i nieszablonowe asysty. Czasem wystarczy po prostu tytaniczna praca na boisku i pokora poza nim.
fot. Newspix