Wczorajszy półfinał Ligi Mistrzów to była mieszanka melodii przyszłości z echami przeszłości. Siedmiu zawodników z podstawowych jedenastek Realu Madryt i Chelsea miało powyżej 30 lat. Nie jest to wynik szczególnie powalający na kolana, tym bardziej, że po większości z tych weteranów prezentowała się co najmniej dobrze, nie odstając szczególnie mocno od młodszych kolegów. Z jednym wyraźnym wyjątkiem.
OBSTAWIAJ LIGĘ MISTRZÓW NA FUKSIARZ.PL
Karim Benzema strzelił gola, ale to coś, do czego fani Królewskich po prostu przywykli. Francuz regularnie udowadnia swoją klasę. Nie inaczej było w pierwszym z półfinałowych spotkań. Miał kilkadziesiąt centymetrów przestrzeni dookoła siebie, a jednak zdołał przyjąć piłkę, a następnie przewrotką skierować ją do siatki. Wyczyn ekwilibristyczny, trochę “nie przystający” do piłkarskiego dziadka.
Tej zręczności wyraźnie pozazdrościł mu Thiago Silva, starszy od napastnika Realu Madryt o prawie trzy lata. Brazyljczyk do jednego z wybić złożył się tak dziwacznie, że koniec końców wylądował na tyłku, spadając ze stosunkowo dużej wysokości. Liczył się jednak efekt, a ten był niemal tak zadowalający, jak zdobycie bramki w wypadku Benzemy. Silva zażegnał jedno z nielicznych niebezpieczeństw, które mogli stworzyć podopieczni Zinedina Zidane’a.
Dwaj weterani. Dwaj, którzy udźwignęli presję, ciężar i tempo półfinału Ligi Mistrzów. Na nich jednak wyliczanka się nie kończy, bo swoje pokazał też Toni Kroos, Cesar Azpilicueta, czy Luka Modrić, który chociaż nie grał olśniewająco, to grał na porządnym, przynajmniej zadowalającym poziomie.
Jednak przede wszystkim zachwycał N’golo Kante, pokrywający właściwe całą przestrzeń boiska.
About 71 % of the earth’s surface is water-covered, the rest is covered by N’Golo Kante. 😅#RMACHE | @PerfectPlay pic.twitter.com/lUz8P2HhPx
— Chelsea FC (@ChelseaFC) April 27, 2021
Tych sześciu gości mogłoby stanowić zaprzeczenie tezie, że w futbolu na najwyższym szczeblu jest coraz mniej miejsca dla zawodników po 30. Był jednak jeszcze jeden gość – Marcelo. On akurat robił wszystko, by pokazać, to naprawdę nie jest świat dla starych (w piłkarskim tego słowa znaczeniu) ludzi.
Często mówi się, że ktoś pozostawił znak jakości. Brazylijczyk uczynił podobnie, lecz był to znak bylejakości.
Elektryka od początku spotkania
Już pierwsze minuty zwiastowały, że Real Madryt może mieć z Chelsea nieliche kłopoty. Podopieczni Tuchela zagrali premierowy kwadrans, niczym kadra Jerzego Engela w słynnym starciu na Mundialu – top, perfect. To, że zdobyli wówczas tylko jedną bramkę, było bardziej działaniem przypadku oraz nieskuteczności Timo Wernera, niż zabiegom defensywnym Królewskich.
Fani ekipy ze stolicy Hiszpanii z zatrwożeniem musieli spoglądać na to, co na lewej flance wyczyniał Marcelo. A właściwie na to, czego 32-latek nie robił.
Samo ustawienie zespołu było o tyle zaskakujące, że większość mediów z Półwyspu Iberyjskiego przewidywała, że na boku obrony wystąpi Nacho. Marcelo właściwie nie pojawiał się, jeśli idzie o założenia na temat pierwszego składu. Zidane jednak zaskoczył wszystkich – łącznie ze swoimi podopiecznymi – i Brazylijczyka wystawił na lewym wahadle. Nacho zaś pełnił funkcję półlewego obrońcy. Powiedzieć, że funkcjonowało to źle, to nie powiedzieć nic.
Już w trzeciej minucie zadebiutował obrazek, który miał nam towarzyszyć jeszcze przez grubo ponad godzinę. Marcelo przedarł się na połowę Chelsea, lecz pozbawiony pomysłu na to, co zrobić z piłką, dał się zaskoczyć dwójce rywali. The Blues ruszyli z akcją w drugą stronę, wówczas jednak niedokładnie wymienili podania i kontra spaliła na panewce.
Dla obu stron było to zaledwie preludium do tego, co miało wydarzyć się w ciągu następnych mrugnięć oka. Najpierw jednego, później dziesiątego, dwa tysiące trzydziestego. Raz za razem błędy Brazylijczyka rzucały się na widzów, zabraniając, by ci pozbyli się cokolwiek złego wrażenia względem defensora Realu Madryt.
Zdarzało mu się złamać linię spalonego w naprawdę komiczny sposób. W pierwszej połowie myślał chyba, że przepis odnośnie ofsajdów został ostatecznie zniesiony i pognał za swoim przeciwnikiem, mimo tego, że jego partnerzy z linii obrony skrzętnie ustawiali pułapkę, która miała pozbawić Chelsea piłki.
Zdarzało mu się nie przesuwać za kolegami, mimo tego, że tworzył tak rozległą wolną przestrzeń dla graczy The Blues, że mógłby w nią wpłynąć megakontenerowiec Ever Given, zrobić obrót o 360 stopni i wypłynąć drugą stroną. To o tyle groźne, że na przeciwko niemu grali tacy goście jak Mason Mount, Christian Pulisic, a nawet Azpilicueta i ten nieszczęsny Werner. Wszyscy oni robili z włosów Brazylijczyka serpentyny powiewające na wietrze.
CZEMU ON SIE NIE PRZESUWA W OGOLE? XD pic.twitter.com/6Fdlis0ieJ
— Michał (@majkel1999) April 27, 2021
Co jednak dla całej społeczności Realu Madryt było najbardziej niepokojące, to, że wspomniany wyżej proces zawracania potężnego statku trwałby krócej, niż powrót Marcelo i utrzymanie szyku obronnego. Zidane wiedział, że przeciwko Chelsea nie może rzucić się na rywala z ułańską fantazją. Potrzebował kogoś, kto zabezpieczy tyły. Tymczasem wystawienie Brazylijczyka było wiernym zaprzeczeniem takiego założenia.
Jakby tego było mało, nie wypaliło też w drugą stronę. Jeśli miał przynieść korzyści w ofensywie, to były one niewspółmierne do tego, ile krzywdy 32-latek wyrządził swoim kolegom. To oni musieli wypluwać płuca, biegając od jednej linii do drugiej, starając się pokryć niespieszny powrót Marcelo. W kontekście nieskończonej walki o mistrzostwo kraju, może mieć to kolosalne znaczenie.
W pewnym momencie meczu Timo Werner urwał się na takiej szybkości, że lewy wahadłowy niemal doznał skurczu, gdy próbował go dogonić. Miał o tyle szczęścia, że Niemiec znowu nie trafił w bramkę. Miał o tyle pecha, że wszyscy widzieli, w jak fatalnej formie fizycznej znajduje się podopieczny francuskiego szkoleniowca. Werner nie był bowiem wyjątkiem, ale jednym z przykładów. Marcelo po prostu nie nadążał. Wyraźnie odstawał od poziomu półfinału Ligi Mistrzów.
Paradoks Marcelo
Trudno zatem o bardziej absurdalną historię, niż to, że miał on kluczowy wkład w ostateczny remis Realu Madryt. Koniec końców to właśnie Brazylijczyk dośrodkował piłkę, która jakimś sposobem trafiła do Benzemy. Było to jedno z nielicznych dobrych zagrań Marcelo, co jeszcze bardziej uwypukla paradoks.
Tą jedna centrą zdołał nieco odeprzeć ataki skierowane w jego stronę, ale nie była to zapora szczególnie szczelna. Nikt nie da się omamić tej jednej akcji, wszak w pamięci kotłuje się kilka, kilkanaście, w których błyskotliwy niegdyś zawodnik po prostu zawiódł. W starciu z wybieganą, agresywną, perwersyjną w swej pewności maszyną Thomasa Tuchela, Marcelo popełniał juniorskie błędy. Być może Cadiz wybacza takie potknięcia, półfinał Ligi Mistrzów stanowi jednak zdecydowanie bardziej stanowczą weryfikację.
Odbierz najwyższy cashback na start bez obrotu w Fuksiarz.pl!
Jak bumerang wraca zatem pomysł posprzątania kilku szafek na Santiago Bernabeu. Wydaje się, że jedna z nich może należeć właśnie do Brazylijczyka. Kto wie, może odżyje on w lidze, gdzie 40-letni myśliwy zdobywa bramki, 38-letni Włoch pakuje piłkę z kilkudziesięciu metrów, zaś nałogowy palacz notuje lepsze statystyki niż Wojciech Szczęsny. Kto wie, być może Serie A okaże się dla Marcelo ratunkiem, ale na takie rozstrzygnięcie przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać.
Okazało się, że współczesna piłka naprawdę nie jest miejscem dla starych ludzi, o ile biegają oni tak, jak Brazylijczyk. Dobitnie przekonaliśmy się o tym, że Real Madryt sobie bez niego poradzi, wszak grał tak, jakby go nie było. Pytanie, jak Marcelo poradzi sobie bez Realu, gdzie Zidane ufa(ł) mu jak mało komu.
Fot.Newspix