Chociaż mecz Bayernu z PSG był prawdopodobnie najlepszą rozrywką w tej edycji Ligi Mistrzów, to raczej nie będzie to żadne pocieszenie dla fanów ekipy z Niemiec. Mistrz Bundesligi odpadł w stylu godnym braw, ale nagród za to nie przyznają. Po ubiegłorocznej dominacji z pewnością nadzieje były znaczne większe.
Trudno jednak, aby regularnie podbijać Europę i świat, jeśli nie dokonujesz prawdziwych wzmocnień. Bayern nie wyciągnął wniosków, poszedł tą samą drogą, co Liverpool. Klub wzbogacili Leroy Sane, Marc Roca, Douglas Costa czy Eric Maxim Choupo-Moting. Niby nieźle, ale biorąc pod uwagę kilka transferów wychodzących oraz ewentualność kontuzji, zaczyna się robić znacznie mniej kolorowo.
W szczególności wtedy, gdy nie masz Roberta Lewandowskiego.
Pierwszy mecz między zeszłorocznymi finalistami Ligi Mistrzów był istnym pandemonium. Podopieczni Pochettino zdobyli trzy bramki, oddając zaledwie sześć strzałów. Nie popisał się Neuer, nie podpisał się Sule. Najważniejsze jest jednak to, że Bayern i tak mógł ten mecz wygrać – powiedzmy – 7:3. Ponad pięć razy częściej (!) zagrażali okolicom bramki Keylora Navasa, ale ich plony, w porównaniu z PSG, były nader skromne. Dwa gole i ostateczna porażka.
Współczynnik bramek spodziewanych nie leżał po stronie niemieckiej drużyny. Oni po prostu weszli w jego władanie, stali się ucieleśnieniem tego jak bardzo “niesprawiedliwa” potrafi być piłka nożna.
Czy Bayern powinien był wygrać pierwszy mecz (a może nawet dwumecz)? Raczej tak. Nie zdołał jednak tego zrobić, mimo swej niezaprzeczalnej dominacji. Chociaż stawka była nieporównywalnie mniejsza, przypominało to finał Ligi Mistrzów z 1999 roku, gdzie Bayern miał multum okazji do wciśnięcia mortalcombatowskiego “Finish him”, a ostatecznie laur zwycięzców zgarnął Manchester United.
Z tą zasadniczą różnicą, że tym razem nie można zrzucać winy na Solskjaera oraz nietrafione zmiany. To niemiecki gigant zawiódł samego siebie, to on sam ponosi największą odpowiedzialność. Zabawna jest jednak pewna analogia – 22 lata temu na boisku w miejsce Mario Baslera zameldował się Hasan Salihamidzić. Ten sam, który był odpowiedzialny za to, że Bayern nie miał kim straszyć.
Czy to taki problem kupić napastnika?
Chociaż Flick od niedawna pełni rolę trenera Bayernu, jego relacja z Bośniakiem zaczyna przypominać starą wojnę między wójtem a plebanem. Nie ma szans na to, że ta dwójka będzie się ze sobą w stanie dogadać.
Mimo że z perspektywy czasu to pierwsze spotkanie z PSG jest dla Bawarczyków bardziej bolesne, paradoksalnie to drugi mecz uwypuklił ich braki kadrowe. Ten, w którym wygrali. Ten, w którym czarował Neymar i Bayern tak naprawdę wykorzystał niemal wszystko to, co miał. Jednocześnie jednak ten, w którym podopieczni Flicka nie byli w stanie wrzucić piątego biegu w samej końcówce, gdy sprawa awansu do półfinału pozostawała jeszcze otwarta, a przed nimi był rywal, który w swoim DNA ma zawalanie wielkich meczów.
Czy jednak naprawdę tego mamy wymagać od zespołu, z którego ławki podniósł się Javi Martinez i Jamal Musiala, zaś w ataku biegał wspomniany wcześniej Choupo-Moting? Jeśli przyjmiemy taką perspektywę, możemy uznać, że Bayern zrobił tyle, ile mógł. Tym bardziej, że Kameruńczyk strzelił gola i trochę głupio się go czepiać.
Ale spróbujmy. Czy 32-latek jest niezłym piłkarzem? Tak. Było, nie było, zwiedził Premier League, Ligue1 Bundesligę, zdobył w nich kilka bramek. Czy jest jednak piłkarzem na tyle dobrym, by zastąpić Roberta Lewandowskiego? No nie. O ile w ogóle trzeba poddać w wątpliwość tezę, że taki napastnik w ogóle istnieje, o tyle Choupo-Moting zdaje się być jej szalenie daleki.
Tymczasem zarząd klubu z Bundesligi zadecydował, że Kameruńczyk będzie dobrą opcją numer dwa. Jeśli bowiem wypadnie Lewandowski, albo Polaka trzeba będzie po prostu nieco oszczędzić, nie ma w Bayernie innej typowej “dziewiątki”. Z jednej strony to zrozumiałe, że Bawarczycy mają trudności ze znalezieniem zastępstwa dla Lewego, wszak ten gra niemal wszystkie mecze w sezonie, ale z drugiej istnieje pewne podejrzenie. Gdyby sypnąć nieco grosza – na przykład z tego co lekką ręką wydano na Pavada, Hernandeza i Sane – pewnie udałoby się znaleźć kogoś, kto do układanki tysiąca puzzli pasowałby bardziej, niż ten z piankowego zestawu dla dzieci.
Bez kamieni nie ma budulca, bez budulca nie ma pałacu
Salihamidzić wyznaje jednak inną zasadę, lepiej kupować kolejnego Marca Rocę. Dzięki temu pojawił się problem, z który część odpowiedzialności ponosi Robert Lewandowski.
Chociaż to oczywista hiperbola, nie da się nie zauważyć, że Bayern ma problem, o jakim trudno było myśleć jeszcze dwanaście miesięcy temu. Widoczne jest to nie tylko na przykładzie krajowego pucharu, Ligi Mistrzów, ale i Bundesligi, gdzie wciąż nie ma bezpiecznej przewagi nad RB Lipsk.
Ewentualna porażka z Wolfsburgiem może postawić Bawarczyków w naprawdę niekomfortowej sytuacji. A przecież znowu przyjdzie im straszyć zawodnikami drugiego rzędu. Zadanie o tyle prostsze, że Wilki to nie PSG, ale ostatnie bezpośrednie starcie pokazało, że nie będzie to łatwa przeprawa. Bayern wygrał wówczas 2:1 po dwóch trafieniach… Roberta Lewandowskiego.
Dzisiaj taka historia na pewno się nie powtórzy. Czy w Bayernie będzie ktoś, kto będzie w stanie wejść w buty Polaka? Możliwe, ale trudno tez powiedzieć, by Hansi Flick miał na Allianz Arena komfort pracy. Sytuacja w Monachium to jedno z najbardziej niewytłumaczalnych zjawisk w ostatnich latach europejskiego futbolu.
Masz trenera trochę znikąd, który przejmuje twój klub, robi z nim wyniki, których nie potrafił wykręcić ani Carlo Ancelotti, ani Pep Guardiola. Gdy jednak prosi cię o wzmocnienia, mając świadomość, że są one konieczne, odwracasz się na pięcie i stękasz, że to wszystko takie drogie.
Efekt może być taki, jakiego wszyscy się spodziewamy. Flick odejdzie, przejmie reprezentację Niemiec. Bayern zaś znowu stanie przed dylematem, komu powierzyć stery i co zrobić, by największe gwiazdy nie zaczęły publicznie rozmawiać o tym, co im się w klubie nie podoba.
Przez jedną taką przeprawę Bayern już przeszedł i to całkiem niedawno. Nie zrobił jednak niczego, by nie dopuścić do powtórki z wątpliwej jakości rozrywki. Idzie tą samą ścieżką, powiela swoje błędy. Chociaż może jeszcze nie jest za późno.
Fot.Newspix