Jakub Wróbel w wywiadzie opowiada nam o tym, jak to jest być napastnikiem, który nie strzelił jeszcze bramki w Ekstraklasie. Ale z piłkarzem Stali Mielec wypożyczonym do Resovii nie tylko przeprowadziliśmy analizę różnic między 1. ligą a najwyższym poziomem rozgrywkowym w Polsce. Wróbel, chyba jedyny na szczeblu centralnym piłkarz z Żabna, opowiedział nam, jak to jest, gdy klub z twojej gminy staje się ekstraklasowiczem. O co pytali go sąsiedzi w sklepie, gdy grał w Bruk-Becie? Jak siatkówka pomogła mu się stać lepszym piłkarzem? Dlaczego żona go “zresocjalizowała” i czemu nie wstydzi się nazywać siebie “wieśniakiem”? Zapraszamy.
Czytasz komentarze, artykuły na swój temat? Śledzisz to, co się wokół ciebie dzieje?
Nieszczególnie przywiązuję do tego uwagę, ale wiem, jak jestem postrzegany przez ludzi, którzy mieli okazję oglądać mnie w Ekstraklasie. Prześmiewczo mówią, że jestem defensywnym napastnikiem, albo nawet mnie napastnikiem nie nazywają. Nie załamuję się tym, będę walczył o swoje.
Z czego wynika twój bilans – 34/0? Tych meczów jest sporo, ale też na dobrą sprawę minut tak wiele nie ma, nieco ponad 1200.
Ani w ŁKS-ie, ani w Stali Mielec nie byłem pierwszą “dziewiątką”, ale nie mam o to pretensji. Trzeba najpierw wygrać rywalizację, szanse dostawałem. Zastanawiałem się nad sferą mentalną, czy nie nakładałem na siebie za dużej presji, że w końcu muszę strzelić. Nie wszystkie sytuacje rozwiązywałem na tyle dobrze, żeby bramkę zdobyć. Nie będę szukał wymówek, że miałem mało okazji, bo grałem w zespołach z dołu tabeli, tak byłoby najłatwiej. W wielu sytuacjach mogłem się lepiej zachować.
Było tak, że dużo o tym myślałeś? Korzystałeś z porad trenerów mentalnych?
Tak, korzystałem z tego już wcześniej. Próbowałem sobie z tym radzić. Skupiałem się na tym, żeby grać dobry mecz, żeby pomóc zespołowi. Ale w podświadomości to tkwiło, po dobrej sytuacji wracała do mnie myśl “to mógł być pierwszy gol”. W meczu nie masz czasu, żeby się takimi myślami przejmować. Jeżeli wrócę – daj Boże – do Ekstraklasy, to nad tym będę musiał najwięcej pracować.
Jak na tę passę reagowała szatnia? Była szyderka, jakieś zakłady?
W żadnym wypadku. Gdzie nie byłem, każdy mnie uspokajał. Wspierali mnie, widzieli moją irytację, próbowali pomóc, podać mi tak, żebym tę bramkę zdobył. W ŁKS-ie i w Mielcu stworzyliśmy świetną szansę, mieliśmy bardzo dobry kontakt.
Czyli na treningach strzelałeś.
Zdarzało się! Nieźle to wyglądało, nie jestem gościem, który pokłócił się z bramką.
No nie jesteś, bo na poziomie 1. ligi ponownie pokazujesz, że masz nosa. Ta liga jest dla ciebie stworzona?
Moja pozycja w drużynie jest mocna. Tak było w GKS-ie, tak jest teraz w Resovii, ten status pomaga mi w tym, żeby mieć więcej luzu, podejmować lepsze decyzje, czasami kierować się egoizmem. W Ekstraklasie często szukałem podania, myślałem o drużynie, a jednak napastnik powinien najpierw szukać strzału. Drużyna widzi we mnie osobą, której warto podać, która coś z tym podaniem zrobi.
Ugryźmy to od strony technicznej. Napastnik w 1. lidze ma łatwiej? Nie chodzi tylko o ciebie, Fabian Piasecki czy Szymon Lewicki też tu strzelali, a w Ekstraklasie było gorzej.
Zdecydowanie. Organizacja gry defensywnej w Ekstraklasie, przestrzenie na boisku, to, jak czytają cię obrońcy… Jest duża różnica. W Ekstraklasie gra się też ciężej stricte w polu karnym. W momencie, kiedy wbiegasz na piłkę, obrońcy potrafią się lepiej zachować. Czasem jesteś odizolowany od dobrego podania, wejdą z tobą kontakt – te aspekty mają ogromne znaczenie. Myślę jednak, że z biegiem czasu byłoby nam łatwiej. Wielu rzeczy można się nauczyć, trzeba mieć tylko otwartą głowę.
Propo głowy. Nie da się ukryć, że w 1. lidze dominowałeś w grze w powietrzu, tym robiłeś sporą różnicę.
To moja bardzo mocna strona – gra głową i timing wyjścia do główki. Kiedyś grałeś w siatkówkę, a tam też trzeba “złapać” piłkę na wysokim pułapie, żeby jak najlepiej ją uderzyć. Stąd może wziął się ten nabieg. W tym elemencie czuję się dobrze, czasem jestem w stanie powalczyć o piłkę z wyższymi stoperami. Prostota w 1. lidze jest mile widziana, czasami gra się dłuższe piłki w wolną strefę, czy “zawiesinki” i można w ten sposób stworzyć dobrą sytuację. Myślę, że w Resovii też czasami szukamy takich rozwiązań.
Atakujący czy środkowy?
Bez podziału na pozycje! Wiejskie granie, z kumplami. Hali się unikało, bo to jednak ryzykowne dla mięśni, ale siatkówka plażowa dawała dużo radości. A że jestem osobą, która chce wszystko wygrać, to się przykładam. Nieźle gram też w koszykówkę, w okresie wolnego to praktykuję, bo można bardzo fajnie, interwałowo popracować. Zmiany kierunku, szybka praca od kosza do kosza. Nie przesadzałem, ale spotykaliśmy się z kolegami. Moim atutem zawsze było to, że miałem dar do biegania, więc byłem gościem, który ma odebrać piłkę i podać do kogoś, kto zrobi z nią pożytek. W każdym sporcie jestem niezły, ale siatkówkę lubię najbardziej po piłce. Inne sporty rozwijają motorykę, gibkość, ogólną sprawność. To pomaga, wzmacnia odporność na kontuzje – jeśli się nie przesadza.
W GKS-ie Jastrzębie dochodziliście do wielu sytuacji bramkowych. To był najlepszy zespół, pod względem ofensywnym, w którym funkcjonowałeś?
Mieliśmy zdrowych chłopaków do biegania. Wypracowaliśmy sobie bardzo dobre przejście po przejęciu piłki do szybkiego ataku. Po przechwycie potrafiliśmy dwoma, trzema podaniami, zaangażowaniem, przenieść się pod pole karne. Mieliśmy dobrych piłkarzy, zyskiwaliśmy pewność siebie, to nas budowało. To była familia, zaglądając w CV, każdy był anonimem, ale każdy chciał się rozwijać.
Trener Jarosław Skrobacz często podkreślał, że gdyby mu nie zabrano tego Wróbla, to Jastrzębie pociągnęłoby lepiej.
To miłe, ja też bardzo dobrze go wspominam. Mieliśmy okazję porozmawiać teraz po meczu dłużej. Bardzo dobrze wspominam też Jana Wosia, który czasami wysyła mi wiadomości po strzelonym golu. Szanuję to, że w Jastrzębiu dali mi szansę, bo na dobrą sprawę po Garbarni Kraków byłem bez klubu. Wróciłem po wypożyczeniu do Radomiaka, rozwiązałem kontrakt z winy klubu i pojechałem na testy do GKS-u.
Radomiak to najsłabszy moment twojej kariery? Zszedłeś do 2. ligi, może nie grałeś w Ekstraklasie, ale jednak tam byłeś. A w 2. lidze nie wyszło.
Nie czułem się osobą, która grała w Ekstraklasie. Cieszę się, że byłem w Bruk-Bet Termalice, ale musiałem zacząć budować swoje nazwisko. Radomiak to mój prywatny zawód, ale wiem też, że zawiedliśmy jako drużyna. Mieliśmy ekipę na awans, ale nie udało się. Okres w Radomiu, sytuacja finansowa, czy ta w klubie mnie nie do końca satysfakcjonowała, ale wiem też, że ja nie spełniłem oczekiwań.
Nie strzeliłeś wielu bramek, ale prowadziłem szersze statystyki i wiem, że przy wielu bramkach miałeś udział. A słyszałem też, że grałeś mimo urazu.
Miałem problem z kolanem, robiłem rezonans, był problem z łąkotką. Ale w życiu nie chciałbym się tym usprawiedliwiać. Skoro grałem, to nie ma taryfy ulgowej. Daliśmy dupy, indywidualnie jakość była duża, ale może brakło zespołowości. Nie było jednak tak, że byliśmy “najemnikami”, tak jak nas w pewnym momencie nazwano. Od tych, którzy przyszli do zespołu oczekiwano najwięcej, ale to akurat zrozumiałe. Skończyło się na tym, że “wyrzucili mnie”, bo się “nie nadawałem”, ale nie do końca tak było. Nie bez powodu rozwiązałem kontrakt z winy klubu.
Z Radomiakiem grałeś o awans, ale o w 1. lidze zawsze trafiałeś na zespoły z dołu tabeli. Z czego to wynika i jak sobie z tym radzisz?
Garbarnia to był klub, w którym podjąłem rękawicę. Mierzymy się z 1. ligą, zobaczymy czy to dźwignę. I okazało się, że dałem radę, że ten poziom mnie nie przerasta. Jastrzębie to był dla mnie ważny moment. Okazało się, że jestem w stanie się na tym poziomie utrzymać, a pracując nad pewnymi elementami, dokładając liczby, jestem w stanie wrócić do Ekstraklasy. Do tego dążyłem. Razem z moimi menedżerami dobrze to wszystko rozwiązaliśmy, bo nie patrzyliśmy na to, gdzie dają najlepsze pieniądze, tylko na to, żeby grać. Po dobrym roku w Jastrzębiu ŁKS aktywował moją klauzulę, więc to coś oznaczało. Pokładano we mnie nadzieję.
To chyba przyjemne uczucie, gdy z osoby, która nie czuła się piłkarzem z Ekstraklasy, stajesz się osobą, za którą klub z Ekstraklasy płaci.
Twój status wzrasta, to buduje. Miałem swoje szanse, nie mogę powiedzieć, że nie. Brakowało tylko tego, żebym dołożył liczby. W grze kombinacyjnej czułem się dobrze, uważam, że pasowałem do drużyny. Swoimi aspektami motorycznymi, walką przy skokach pressingowych czy wyższej intensywności potrafiłem dołożyć coś od siebie.
Na miejscu Stali Mielec zapłaciłbyś za Jakuba Wróbla po takim sezonie w ŁKS-ie?
Stal to zrobiła, a skoro tak, to wiedzieli, co robią. Miałem sygnały na treningach, że zagram w pierwszym składzie z Cracovią, ale wypadłem z powodu urazu na dwa tygodnie i ciężej było wrócić. Trener Leszek Ojrzyński powiedział mi potem, że nie pasuje do jego typu napastnika i tak trafiłem do Resovii. Nie ukrywam, że chcę tutaj odbudować siebie, ale chcę pomóc w utrzymaniu.
Dlaczego akurat Rzeszów? Miejsce w tabeli po rundzie jesiennej mogło odstraszać.
Resovia była konkretna, chcieli na mnie mocno postawić. Ten klub zaczyna się rozwijać, myślę, że mogę to ocenić, bo byłem w paru miejscach. Włodarze, trener, każdy jest bardzo otwarty i bardzo się stara. Podam przykład: psioczą na nasze boisko, więc przywieźli profesjonalny sprzęt, nawozy, wydali kupę pieniędzy, żeby to doprowadzić do ładu. Widać serducho i jestem pełen podziwu. Będzie się tu działo coraz lepiej, mają merytoryczny plan. To nie było tak, że ściągnęli ośmiu zawodników, żeby ratować się przed spadkiem, bo się wszystko zawali. Chcą się rozwijać, teraz na treningi są zapraszani chłopcy z akademii, z SMS-u Rzeszów. Organizacyjnie pojawia się wiele nowych rzeczy, trener Radosław Mroczkowski też trochę widział i dokłada cegiełki od siebie. Pracy przed nami dużo, musimy ciułać punkty, ale sam fakt, że ja i inni tu przyszliśmy, o czymś świadczy. Jest płynność finansowa, pierwsze co usłyszeliśmy, to że piłkarz musi mieć pensję na czas i faktycznie o to dbają. Aspekt rodzinny też był dla mnie ważny. Urodził mi się synek, a teraz mogę w środku tygodnia wrócić i pobyć z dzieciakami, z żoną. To ładuje akumulator do pełna, bardzo mi to pomaga.
Jak ktoś cię śledzi w social mediach to chyba zauważył, że jesteś rodzinną osobą.
Jestem ogromnie szczęśliwy, że moje życie tak się poukładało. Poznałem trzy lata starszą żonę, która trochę mnie poukładała. Jestem tatą dwójki dzieci, córka ma 3,5 roku, synek trzy miesiące. Jak to się mówi – jestem zajarany życiem.
Żona nie przestraszyła się takiego młokosa?
Do dzisiaj mam z tego bekę, ja nie wiem, jak ona dokonała takiego wyboru! Miałem 17 lat, kiedy się poznaliśmy – na “wiejskich imprezach”. Jakoś wpadliśmy sobie w oko…
To był podryw na piłkarza?
W życiu, na jakiego piłkarza! Ja nawet nie wyglądałem na piłkarza! Co ona mogła we mnie widzieć, pół auta nie miałem, dobrych ciuchów… Ona kobieta ze wsi, ja się czuję “wieśniakiem”, nie wstydzę się tego. Zresztą nawet teraz mieszkamy na wsi. To była moja pierwsza kobieta i okazało się, że ostatnia. Uczyliśmy się razem życia, ona miała już prawko, ja dopiero zdawałem. Czasami jechałem z nią na studia, bo zdawała egzaminy. Dużo pięknych chwil.
Co studiowała, jeśli można wiedzieć?
Pedagogikę resocjalizacyjną. Aktualnie pracuje w domu dziecka, wcześniej pracowała z osobami niepełnosprawnymi.
Wymagające zadania.
Bardzo. Moja żona jest kobietą, która angażuje się w 100% w to, co robi. Śmieję się, że miała nawet swój wkład w moją resocjalizację… Kilka rzeczy z zajęć, ze studiów, wprowadziła w moje życie. Rozmawialiśmy o moich zachowaniach, o odbiorze mojej osoby, o mowie ciała, uświadamiała mnie w wielu rzeczach. Jestem za to ogromnie wdzięczny.
Czyli trzeba było cię prostować?
Inaczej. Nie byłem osobą, która udawała piłkarza, ale w pewnym momencie chciałem podnosić swoje ego różnymi rzeczami. Dobre auto, lepszy ciuch. Dzięki żonie nastąpiła taka refleksja, że nie tędy droga, nie to jest najważniejsze. Nie była to sodówka, bo wiedziałem, że niczego nie osiągnąłem, ale chciałem się podkręcać rzeczami materialnymi, żeby pokazać, że jestem w Ekstraklasie.
Nie chcę powiedzieć, że piłkarz nie ma presji, bo każdy ją ma. Natomiast mając kobietę, która pracuje w domu dziecka możesz sobie pomyśleć: kurcze, ona to ma poważne zajęcie, ja robię w rozrywce.
Jak najbardziej. Uważam, że presja na boisku jest potrzebna, bo to pomaga wydobyć z siebie maksa. Szykując się do meczu, serduszko bije mocniej, jest ekscytacja, jest presja. Musisz mieć poukładaną, czystą głowę, żeby się pokazać. Ale tak jak mówisz – żona spotyka się z tak ciężkimi sprawami… Trzeba podejmować wiele trudnych wyborów. To dobry przykład, jeśli ktoś chce, to dużo z tego wyciągnie. Może jej praca nie ma nic wspólnego z piłką, ale ma wiele wspólnego z osobowością. Z tego można wyciągnąć rzeczy, które można przełożyć na swoje funkcjonowanie w drużynie.
Mówisz, że czujesz się “wieśniakiem”, czyli – pół-żartem pół-serio – w Niecieczy czułeś się jak w domu.
Wszyscy mają z tego bekę, bo na mecze przychodzą ludzie ze wsi czy pracownicy Bruk-Betu, ale to nie znaczy, że są gorsi. Sam pochodzę z Żabna, to miasteczko, w którym żyje 5000 osób, każdy się zna. Idziesz do fryzjera i wszystkiego się dowiesz! Mieszkamy na jednej ulicy. Co mnie łapie za serce – można dostać tam bardzo dużo serdeczności, ci ludzie są uprzejmi, jest w nich dobroć. Doceniają to, co mają. Człowiek ze wsi może nie nosi garnituru, bo nie pracuje w korporacji, ale ma swój majątek, ziemię i dostrzega radość życia. To, że dziecko może wyjść na duże podwórko, wrócić do domu całe brudne, bawić się cały dzień. Córeczka przechodzi przez podwórko do sąsiada na trampolinę, zaprosi kogoś na huśtawkę. Te dzieci biegają, bawią się kamieniami, piaskiem, ale są szczęśliwe. To ogromny atut.
Udaje się podtrzymać to, co przeżywało twoje, czy moje pokolenie w dzieciństwie.
Fajne jest to, że jako rodzic mogę stworzyć dzieciom takie warunki, żeby tak jak ja patykiem kosiło pokrzywy, czy bawiło się w komandosów albo w chowanego. Jeśli ktoś potrafi to przekazać swoim dzieciom, to jest to świetne. Nie chcę też umniejszać ludziom mieszkającym w mieście, tam też można zadbać o rozwój dziecka, nie trzeba siedzieć przed komputerem. Ale mieszkając na wsi, jest więcej możliwości. W Łodzi, żeby dzieci mogły się wyszaleć, trzeba było szukać bawialni. Tutaj wychodzę z domu, postawię jej kilka kloców drewna i może sobie biegać.
Jak liczna jest twoja rodzina?
Mam brata o rok starszego, drugiego o rok młodszego i siostrę z rocznika 1990.
Wesołe święta wam się szykują (rozmawialiśmy przed Wielkanocą – przyp.).
Na pewno! Co roku w domu jest coraz więcej ludzi, to cieszy.
Brat gra w Anglii w PFC Victoria.
Dużo o tym opowiada, mają tam fajną społeczność, kiedyś trenerem był Emil Kot. Nie poznałem jeszcze wszystkich, ale śledziłem to, żyłem tym i chciałbym kiedyś tych ludzi poznać. Mają pasję.
Kto z was miał większy talent?
Największy potencjał miał chyba mój najmłodszy brat. Urodził się z chorą nogą, jako małe dziecko miał rozcinanego Achillesa i prostowaną stopę. Umiejętnościami, charakterem – on był najlepszy. Na boisku “szóstka” albo “ósemka”. Starszy brat z kolei bazował na szybkości, niesamowity gaz. A ja? Byłem bocznym obrońcą! Pierwsza koszulka – Roberto Carlos. Potem jednak pojawił się ciąg na bramkę…
Odwrotna droga, zwykle idzie się z przodu do tyłu.
Ale to do mnie wróciło, bo grając w Bruk-Becie byłem stoperem, a w debiucie w podstawowym składzie zagrałem na lewej obronie u trenera Piotra Mandrysza. Bardzo sobie cenię ten czas w Niecieczy, spotkałem świetnych piłkarzy. Patrzyłem z podziwem na to, jak się zachowują w klubie i poza boiskiem. Co okienko przewijało się dużo osób, więc można było ich podpatrywać. Nie grałem, ale bardzo szanuję państwa Witkowskich. W sumie jesteśmy krajanami, bo dom rodzinny pani Witkowskiej też jest w Żabnie.
Chyba jesteś jedną z niewielu osób stricte z Żabna, czy najbliższych okolic Niecieczy, które grają na takim poziomie.
Myślę, że nawet jedynym. A teraz strzelam Bruk-Betowi bramki! Ale nie traktuję tego jako zemsty, nie mam żalu. W pewnym momencie przychodzą rozliczenia z tego, co robiłeś. Jestem w stanie ich zrozumieć. Jak jesteś młody, jesteś zirytowany, mówisz sobie: trener mnie nie lubi, nie daje mi grac. Potem przychodzi moment, w którym przyznajesz się przed sobą: sam nie dojeżdżałem. Jeżeli byłbym kozakiem, trener by na mnie postawił.
Poproszę na koniec o jakąś historię z Niecieczy.
O rany tam się tyle działo… Sam fakt, jak to wyglądało – grasz o awans, nie udaje się, mówią, że to specjalnie, potem jest awans i euforia. Po awansie jako młody chłopak przeżyłem coś niezwykłego. Zorganizowano wielki festyn, była scena, przyjechał pan Mateusz Borek, prowadzi galę. Wyczytywali nazwisko, parę ciepłych słów i wyjeżdżałeś czymś takim, jak w galeriach jeżdżą ochroniarze. Wychodzisz na scenę, wręczają ci kryształową statuetkę… Mam z tych czasów dużo kontaktów, nadal mogę pogadać z Kubą Czerwińskim, Bartkiem Babiarzem, Sebastianem Nowakiem, Darkiem Jareckim. Teraz mamy social media, możesz łatwo zobaczyć, co u kogo słychać.
Specyficzna historia, patrząc z boku. To musi być kapitalne uczucie, każdy chciałby, żeby klub z jego gminy doszedł na taki poziom. Wyobrażam sobie teraz: Zorza Kowala w Ekstraklasie. Szok.
Wracasz do domu, wychodzisz na spacer i ludzie podchodzą, pytają się o to, co słychać w drużynie, bo każdy chodzi na mecze. Wiadomo, że są tacy, którzy ci kibicują i tacy, którzy chcą dokuczyć, ale z każdym trzeba umieć porozmawiać. Ludzie chcą wiedzieć, jak to wygląda od środka. Przecież widzą tylko mecz, paru ludzi w pomarańczowych koszulkach, kolorowych butach, ładnie uczesanych. Chcą się dowiedzieć, jaki jest dany zawodnik, kto jest gwiazdorem. W Żabnie masz trzy sklepy, gdzie nie pójdziesz, każdy cię pozna. Pojadę dzisiaj do Delikatesów, a tam dalej są ci sami ludzie, którzy pytają, co słychać.
Piwa piłkarz nie kupi!
Nie miałem okazji! Z kratami piwa nie biegałem, chyba że na urodziny. Ale w Niecieczy akurat dominowało urodzinowe ciasto!
ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK
fot. Newspix