Wiadomo, bywa, że jesteśmy znudzeni dominacją Lewisa Hamiltona. Tego, co dziś wyczarował reprezentant Mercedesa nie sposób jednak nie docenić. Na zajechanych oponach, z Maxem Verstappenem na plecach, utrzymał prowadzenie do końca, inaugurującego sezon Formuły 1, wyścigu w Bahrajnie. To był prawdziwy popis siedmiokrotnego mistrza świata.
Na dobrą sprawę pytania przed tegorocznym sezonem Formuły 1 stawialiśmy sobie podobne, co przed poprzednim. Bo znowu można było się zastanawiać – tytuł zdobędzie Lewis Hamilton, czy może jest jakieś światełko nadziei, że zdetronizuje go Max Verstappen (bo przecież nie Valtteri Bottas)? Musicie przyznać – trochę deja vu.
Rok temu faworytem był Brytyjczyk, teraz niby nic się nie zmieniło, choć ostatnie sesje treningowe, jak i kwalifikacje, mogły sugerować coś innego. Bo podczas nich niezmiennie najlepszy był Max. Wywalczył sobie pole position, osiągając lepszy o 0,4 sekundy czas od Hamiltona.
Można było mieć zatem wrażenie, że jeśli Holender nie zawali startu, a potem ominie ewentualne błędy, będzie w stanie, nawet dość komfortowo, sięgnąć po zwycięstwo w pierwszym Grand Prix w tym roku. A to już byłby dobry start, jeśli chodzi o całosezonową rywalizację z Hamiltonem. Jak się jednak okazało – łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
Takie emocje lubimy!
Broniący tytułu kierowca atakował 23-letniego rywala już od pierwszych okrążeń, ale ten się zaciekle bronił. I generalnie – robił dobrą robotę, dając jasny sygnał, że faktycznie zamierza dzisiaj wygrać. Podobnie dobrze nie szło jego koledze z Red Bulla – Sergio Perez jeszcze przed startem miał kłopoty z silnikiem i przez chwilę wydawało się, że może w ogóle nie wziąć udziału w wyścigu. Na szczęście kryzys udało się zażegnać, ale oznaczało to, że kierowca musiał rozpoczynać jazdę z alei serwisowej.
Wracając do Verstappena – w jego bolidzie odezwały się problemy z przepustnicą. Nawoływał do swoich mechaników w mocnych słowach, aby ci dowiedzieli się, co jest nie tak. Ale mimo tego wszystkiego – wciąż sobie radził. Na pit stop zjechał jako ostatni z czołówki, a po powrocie na tor spadł na drugie miejsce, tracąc sześć sekund do Hamiltona. W międzyczasie byliśmy świadkami typowej wpadki Sebastiana Vettela – Niemiec uderzył w tył bolidu Estebana Ocona. A potem miał do niego niesłuszne pretensje.
Oczywiście – szybko stało się jasne, że w walce o zwycięstwo liczyć będzie się tylko dwóch kierowców. Po swoim drugim pit stopie Verstappen tracił do Lewisa osiem i pół sekundy (mogłoby być więcej, gdyby nie sprawne działanie mechaników), a do końca pozostawało szesnaście okrążeń. Można było liczyć, że Holender będzie konsekwentnie odrabiał stratę, aż przegoni Brytyjczyka. Pierwsze mu się udało – bo faktycznie sekund ubywało. Drugie – już nie.
Kierowca Red Bulla co prawda w pewnym momencie wyprzedził rywala, ale po chwili okazało się, że wyjechał poza tor. Był zatem zmuszony oddać prowadzenie Hamiltonowi by uniknąć kary (kontrowersje wzbudził fakt, że Lewis w trakcie wyścigu też wiele razy nie przestrzegał limitów torów). Brytyjczyk wyjechał na czoło, miał niecałą sekundę zapasu i skutecznie ją bronił. Wielu na jego miejscu podpaliłoby się, popełniło błąd, ale nie on. Kilka okrążeń później mógł cieszyć się ze zwycięstwa w Grand Prix Bahrajnu, a jakby Mercedesowi nie było za dobrze, dodatkowy punkt za najszybsze okrążenie zdobył Bottas (trzeci w całym wyścigu).
Chciałoby się powiedzieć – w Formule 1 po staremu, bo cały czas wygrywa Hamilton. Z jednej strony tak, ale jednak Verstappenowi dzisiaj zabrakło niewiele i na pewno nie powiedział ostatniego słowa. Trzymajmy zatem kciuki za to, by rywalizacja między Brytyjczykiem i Holendrem dostarczyła nam w tym sezonie jeszcze wielu emocji.
Fot. Newspix.pl