Poznaliśmy już ostateczny kształt kadry Paulo Sousy. Na pierwszym zgrupowaniu nie zabraknie niespodzianek, jednak trzon kadry jest niezmienny. Biało-czerwoni wciąż mogą się pochwalić liczną grupą piłkarzy, którzy na co dzień grają w topowych ligach w Europie. Jak wypadamy na tle rywali z grupy? W zasadzie ustępujemy miejsca tylko Anglii, z którą Sousa chce się bić o pierwsze miejsce w grupie. – Nie mamy nawet prawa myśleć, że drugie by nas zadowoliło. Jednym z moich zadań jest wytworzenie w zespole mentalności zwycięzców. A zwycięzcy nie walczą o jeden punkt. Nie możemy jechać na Wembley z myślą, że bronimy się cały mecz i próbujemy wywalczyć remis – powiedział selekcjoner w wywiadzie ze “Sportowymi Faktami”. Czy są podstawy, żeby spodziewać się sukcesu?
Trzon naszej kadry stanowią piłkarze z Włoch. To żadna nowość, nawet jeśli Paulo Sousa, póki co, zrezygnował z Bartłomieja Drągowskiego oraz Karola Linetty’ego. Na zgrupowanie przyjedzie siedmiu zawodników z Serie A, z których wielu ma szansę zagrać w wyjściowym składzie. Większą reprezentację będą miały tylko Wyspy Brytyjskie, jednak tu sytuacja jest bardziej złożona. Musimy bowiem pamiętać, że mowa nie tylko o piłkarzach z Premier League, ale także tych, którzy rywalizują na zapleczu angielskiej ekstraklasy. Co ciekawe czwartą ligą, która będzie miała największą liczbę przedstawicieli, jest… liga rosyjska. Do spółki z Ekstraklasą. Łącznie kadrowicze przybędą z siedmiu krajów.
- Serie A – 7
- Premier League – 5
- Russian Premier League, Ekstraklasa – 4
- Championship – 3
- Bundesliga – 2
- Ligue 1 – 1
- Super League (Grecja) – 1
Znamienne, że w naszej kadrze zdecydowaną większością są zawodnicy albo z topowych lig w Europie (15), albo z tych, które zaliczają się do czołówki (7). Powołania z Polski oraz Grecji to raczej dodatek niż fundament drużyny. Owszem, we wspomnianych ligach zawodnicy mają swoje problemy, jednak wciąż mamy powody do zadowolenia.
15 – reprezentantów Polski gra na co dzień w pięciu topowych ligach w Europie
Dlaczego? Bo chociaż do Anglii nie mamy co równać, to z Węgrami na papierze wygrywamy bez problemu. Patrząc na węgierską kadrę, widzimy typowego europejskiego średniaka, który nie za bardzo ma się czym pochwalić. Tylko czterech Węgrów gra w najlepszych ligach na Starym Kontynencie – wszyscy w Bundeslidze. Jeśli dodamy do tego “ligi aspirujące”, czyli Turcję czy Championship, wyjdzie na to, że Marco Rossi ma do dyspozycji dokładnie tylu zawodników grających na przyzwoitym europejskim poziomie, ilu Paulo Sousa powołał z… samej Serie A. Podział węgierskiej kadry na ligi wygląda tak:
- Nemzeti Bajnoksag (Węgry) – 13
- Bundesliga – 4
- Super Lig (Turcja), Fortuna Liga (Słowacja) – 2
- Ekstraklasy na Cyprze, w Szwajcarii, Chorwacji, Serbii oraz Championship – 1
ILU LIGOWCÓW POWOŁYWALI SELEKCJONERZY? SOUSA NIE WYPADA ŹLE
Węgrzy mogliby się nawet postarać o wystawienie całej drużyny złożonej z piłkarzy rodzimej ekstraklasy. Owszem, futbol w tym kraju idzie do przodu. Nie bez powodu widzieliśmy Ferencvarosi w Lidze Mistrzów, a węgierskie kluby w ostatnich latach regularnie grają w pucharach. Tyle że wciąż jest to przepaść w porównaniu z naszą drużyną. A jeśli mówimy o problemach naszych kadrowiczów, to uczciwie będzie wyliczyć kłopoty węgierskich “stranierich”.
- Laszlo Kleinheisler rozegrał ok. 50% minut w Osijeku
- Adam Szalai stracił pół jesieni w Mainz, ma na koncie 22% możliwych minut w Bundeslidze
- Roland Sallai rozegrał ok. 50% minut we Freiburgu
- Kevin Varga w Kasimpasie też ledwo przekracza barierę połowy rozegranych minut
A inne reprezentacje? Cóż, nie za bardzo w ogóle jest co porównywać. Natomiast ciekawe jest to, że Albania ma większą liczbę zawodników grających w ligach z TOP 5 niż Węgry. Mianowicie pięciu – wszyscy grają na co dzień w Serie A.
5 – po raz pierwszy od pięciu lat w ćwierćfinale Ligi Mistrzów nie zagra włoska drużyna
Skoro już o lidze włoskiej, to warto zająć się totalną klęską drużyn z południa Europy w Lidze Mistrzów. Co roku Italia zapowiada, że wstanie z kolan. Co roku Juventus mówi, że czas przenieść dominację na cały kontynent. Tymczasem – jak co roku – jest lanie. Tym razem bardziej dotkliwe, bo ani jedna włoska drużyna nie zagra w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Ok, bądźmy uczciwi. Prawie na pewno, bo dzisiaj Lazio może zrobić remontadę Bayernowi. Ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, że powrót z 1:4 do gry o awans nie jest rzeczą łatwą. W każdym razie włoskiej drużyny najprawdopodobniej zabraknie w ćwierćfinale po raz pierwszy od sezonu 2015/2016. Aj, co to był za rok dla włoskiej piłki!
- Bayern wygrał w dwumeczu z Juventusem 6:4
- Roma przyjęła gładkie 0:4 w dwumeczu od Realu
Rok później Juventus dotarł jednak do finału i wszyscy myśleli, że to impuls do rozwoju włoskiej piłki. Zwłaszcza że w kolejnym roku do półfinału doczłapała się Roma, więc nie mówiliśmy już o rodzynku, który macha szabelką. Tyle że Roma odpadając, zgasiła światło.
- 2018/2019 – Juventus odpada w ćwierćfinale
- 2019/2020 – Atalanta odpada w ćwierćfinale
- 2020/2021 – Juventus, Atalanta i Lazio (najpewniej) odpadają w 1/8 finału
KOLEJNY ROK BEZ SUKCESU W LIDZE MISTRZÓW. CRISTIANO RONALDO ODEJDZIE Z JUVENTUSU?
W międzyczasie w finale Ligi Europy zagrał Inter. Jednak wszyscy we Włoszech się zgodzą, że Liga Europy średnio ich interesuje. Zwłaszcza że od czasu inne ligi pokazały, że monopol hiszpański został przełamany. Mieliśmy angielski finał, mieliśmy wygraną Bayernu. Czyli ligi, które Serie A miała zdetronizować, na największej scenie radzą sobie lepiej. Spójrzmy nawet na liczbę drużyn w półfinale od “sezonu hańby” – 2015/2016 – z podziałem na kraje.
- Hiszpania – 6
- Anglia, Niemcy – 4
- Francja – 3
- Włochy – 2
- Holandia – 1
W Italii znów ożyła dyskusja o tym, że liga się cofa. Albo inaczej – że stoi w miejscu. Stadiony-zabytki to jedno, Włochów bardziej boli fakt, że do Serie A nie trafiają przyszłe gwiazdy futbolu. Jeśli jakiś piłkarz wybiera włoską ligę, to raczej jest to taki Christian Eriksen czy Arturo Vidal, a nie Erling Haaland, czy Jadon Sancho.
Tylko czy południowcy są w stanie to zmienić? Zobaczymy. Na dziś mają inne zadanie – nie dać plamy także w Lidze Europy, w której wciąż walczą Milan i Roma.
7 – meczów wygrał Bogdan Zając jako trener Jagiellonii Białystok
I nie była to szczęśliwa siódemka, bo jak wiemy przygoda wiernego naśladowcy Adama Nawałki z podlaskim klubem, dobiegła końca. Zając spektakularnych sukcesów nie miał. Wygrywając, tylko trzykrotnie zachował czyste konto. Ciekawe jest jednak to, że na liście pokonanych znajdziemy kilka mocnych pozycji.
- Legia
- Lech
- Lechia
- Piast
Jakby nie patrzeć – czołowe kluby ostatnich lat. W dodatku “Jaga” Zająca Legii urywała punkty dwa razy, bo zdołała z nią także zremisować. Pytanie tylko: czy to większy sukces białostoczan, czy jednak wstyd dla stołecznej drużyny? Bo pozostałe statystyki Bogdana Zająca nie są już tak pozytywne. W ostatnich trzech meczach Jagiellonia nie strzeliła ani jednego gola. W poprzednich sześciu zdobyła dwie bramki. Łącznie aż 1/3 ligowych spotkań drużyny z Podlasia pod wodzą tego trenera kończyła się zerem na tablicy wyników po stronie jego zespołu.
A jak wypada Zając na tle poprzedników? Według średniej punktów “Jaga” w minionej dekadzie nie miała słabszego szkoleniowca. Iwajło Petew, pod którego wodzą Jagiellonia była nijaka, wygrał tylko jedno spotkanie mniej niż Zając, a pracował krócej. Jagiellonia pod wodzą Tomasza Hajty traciła średnio mniej bramek na mecz, a także udało jej się ogrywać Lecha (dwa razy na trzy mecze) i Legię (raz, do tego remis i porażka). A umówmy się – porównania z tymi szkoleniowcami każdy trener w Białymstoku wolałby unikać. Kibice także woleliby zestawiać osiągnięcia kolejnych trenerów z Ireneuszem Mamrotem czy Michałem Probierzem.
Cóż, nie ma co ukrywać – Bogdan Zając w ramkę sobie swojego bilansu nie oprawi.
SZYMON JANCZYK