Obrazek tego meczu mógł być tylko jeden. Jakieś dziesięć minut po rozpoczęciu drugiej połowy spotkania, przy bezbramkowym remisie, Juergen Klopp postanowił zdjąć z murawy Jamesa Milnera. Anglik może i nie był zły, ale wyraźnie nie rozumiał decyzji swojego niemieckiego przełożonego. Znają się od lat, szanują się, więc po kumpelsku – jak to w przypadku Kloppa bywa – tłumaczyli sobie swoje racje. W międzyczasie rozgrywały się losy spotkania z West Hamem. Curtis Jones, który wszedł za Milnera, zaliczył dynamiczny rajd, rozprowadził piłkę, pokazał się do gry i asystował przy ładnej bramce Mohameda Salaha. Realizator już wiedział co robić. Zbliżenie na twarze Milnera i Kloppa. Uśmiech. Śmiech. Piąteczka. Liverpool nie rozgrywa wybitnego sezonu, przeżywa trudne miesiące, ale wciąż to piekielnie zgrana i piekielnie mocna paczka.
I w tej pozytywnej energii tkwi siła The Reds.
Bo wcześniej nie za bardzo się to wszystko kleiło. Niby piłkarze z miasta Beatlesów mieli 70% posiadania piłki, a West Ham nie miał za wiele do powiedzenia w ofensywie, ale niewiele z tej przewagi faworytów wynikało. Klasycznie swoje kreowali Andrew Robertson i Trent Alexander-Arnold. Prostopadłych podań próbował Thiago. Aktywny był Divock Origi, który zaliczył prawie cały przekrój możliwości powstałych po oddaniu niecelnego strzału. Kopnął obok bramki, kopnął nad bramką, kopnął w boczną siatkę, został zablokowany. Do kompletu brakowało tylko trafienia w słupek albo w poprzeczkę. Tak czy inaczej, Łukasz Fabiański nie miał prawa się spocić. Obrona Młotów była bowiem na tyle skuteczna i zwarta, że polski golkiper bardziej natrudzić musiał się tylko przy próbie Salaha, ale szczerze powiedziawszy, to takie strzały trzeba łapać, nawet obudzonym nagle, w nocy, o północy.
Zabawa zaczęła się dopiero w drugiej połowie.
Konkretnie po wspomnianym zejściu Jamesa Milnera, który średnio odnajdywał się w defensywnym gąszczu stworzonym w środku pola przez zespół Davida Moyesa. Wystarczyły właściwie trzy ekspresowe, zabójcze akcje, żeby zrównać z ziemią tę dżunglę, pokruszyć ten monolit. Najpierw swoje zrobili Curtis Jones i Mohamed Salah.
Niedługo później Alexander-Arnold, Shaqiri i Salah przeprowadzili fenomenalną akcję w stylu starego, dobrego Liverpoolu. W błyskawicznej kontrze trzema długimi podaniami pokonali odległość jakichś dziewięćdziesięciu metrów. Szalony rajd od jednego pola karnego do drugiego zakończyła klasowa podcinka Egipcjanina. To mogło się podobać.
Tym bardziej, że trzecia akcja bramkowa była równie spektakularna.
Kilkanaście podań blisko pola karnego West Hamu. Regulujący tempo z grając godną mistrzów Alexander Arnold. Klepeczka Oxlade-Chamberlaina, Firmino i Wijnalduma. Wykończenie tego ostatniego. Trzy ciosy, trzy razy to samo: Fabiański bez szans. Jeśli boisko sprowadzić do szachownicy, akcje do przewodu myślowego zachodzącego w głowie szachisty, a gole do ruchów wykonywanych przez gracza, to był to przepiękny szach mat w trzech ruchach. Młoty dostały młotem w łeb.
West Ham nie miał za wielu argumentów. Pojedyncze sensowniejsze akcje nie prowadziły do niczego konkretnego – Antonio pomylił się o metr z dobrej pozycji, Soucka uprzedził Allison i tak to szło, nic specjalnego. Przeciętnego wrażenia nie zmienia nawet honorowa bramka Dawsona po mierzonym dośrodkowaniu Cresswella. Tym samym Liverpool daje drugą z rzędu lekcję drużynie, która jeszcze niedawno sąsiadowała z nim w tabeli i która realnie aspiruje do walki o poważne cele w tej lidze. Trzy dni temu ze starcia z The Reds na tarczy wychodził Tottenham, teraz poległ West Ham. No cóż, właśnie w ten sposób broni się swojej pozycji w ścisłej czołówce ligi.
West Ham 1:3 Liverpool
Dawson 87′ – Salah 57′, 68′, Wijnaldum 84′
Fot. Newspix