Wreszcie większości klubów Premier League udało się przekroczyć półmetek. 19 meczów nie rozegrało jeszcze tylko pięć zespołów, ale dzisiejszego wieczoru ten licznik znacznie się uszczupli, bowiem zestawienie opuści Tottenham i Burnley. Ten sezon dla nikogo nie jest sprintem, lecz morderczym maratonem, zatem będąc w jego połowie możemy wreszcie zastanowić się, komu grozi spadek do Championship.
W przynajmniej jednym wypadku sytuacja wydaje się być zupełnie klarowna. Sheffield United okupuje ostatnią pozycję od początku tego sezonu i nic nie wskazuje na to, by mogło ją opuścić. Zakopali się już zbyt głęboko, nawet jeśli – w gruncie rzeczy – nie grają tak źle, jak wskazują wyniki.
The Blades mają na koncie tylko pięć punktów i realne jest pobicie niesławnego rekordu Derby County. Barany w sezonie 2007/08 zgromadziły zaledwie jedenaście oczek, co do tej chwili wydawało się być nieosiągalne dla jakiegokolwiek zespołu. Ich wynikowi nie było w stanie zagrozić nawet Huddersfield.
Szkopuł tkwi jednak w tym, że Sheffield nie będzie jedyną relegowaną ekipą. Chociaż swoją słabą grą oraz pechem, The Blades mogliby obdzielić resztę ligi, to w wir spadku wciągnięte zostaną jeszcze dwa zespoły. Na ten moment wydaje się, że nerwowo w dół tabeli musi jeszcze spoglądać pięciu właścicieli.
- Burnley – 1.05 Punktu Na Mecz
- Newcastle United – 0.95 PNM
- Brighton – 0.89 PNM
- Fulham – 0.66 PNM
- West Bromwich Albion – 0.55 PNM
Gdzie, biorąc pod uwagę nie tylko bieżącą formę, ale i styl na przestrzeni całego sezonu, sytuacja jest najgorsza?
Paradoks Mew
Pomocne w realnej ocenie siły danej drużyny, będzie to, jak powinna ona punktować, gdyby piłka nożna była grą uczciwą. Przekładając to na bardziej matematyczną wykładnię, jak wyglądałaby tabela Premier League, gdyby zespoły punktowały tak dobrze, jak sugerują nam to statystyki?
Patrząc na spodziewaną pozycję Brighton, można złapać się za głowę. Mewy „powinny” myśleć teraz o wzmocnieniach, które pomogłyby w walce o Lidze Europy, a nie o utrzymaniu w Premier League. Podopieczni Grahama Pottera wyprzedzają takie marki jak Leeds United, Everton, Southampton czy wreszcie Tottenham.
Gdyby w rzeczywistości klub z The Amex zajmował tak wysoką pozycję, nikt nawet nie pomyślałby o zwolnieniu Grahama Pottera. Zderzenie ze ścianą świata realnego jest jednak brutalne i Brighton dynda nad strefą spadkową na bardzo cienkiej gałęzi. Niemniej jest to klub, który z całej wymienionej na początku piątki, przekonuje chyba najbardziej.
I nie, nie dlatego, że jest tam dwóch Polaków.
Biorąc pod uwagę współczynnik expectedGoals (xG), Mewy wyprzedzają wszystkie zespoły walczące o utrzymanie. Mieszczą się idealnie w środku stawki, a takie ekipy jak Burnley czy Newcastle United, powinny na nich spoglądać z utęsknieniem. Również defensywa u Grahama Pottera wydaje się funkcjonować bardzo w porządku, przebijając pod względem expectedGoalsAgainst (xGA) wynik West Hamu United lub prawie dorównując Liverpoolowi.
Brighton ogra Fulham? Kurs 2.75 w Ewinner
Logika nakazuje nam zatem traktować Brighton jako ekipę środka Premier League, a nie kandydata do spadku. Dlaczego zatem jest odwrotnie?
Przyczyn takiej sytuacji jest co najmniej kilka. U Pottera zwiódł nie plan, ale wykonawcy, wykładający się w ostatnim, kluczowym momencie. Mat Ryan, którego jakimś cudem opchnięto na wypożyczenie do Arsenalu, był… najgorszym bramkarzem w lidze. Australijczyk wpuszczał więcej strzałów, niż powinien, dysponując fatalnym procentem obronionych sytuacji. Niby nie zawalił żadnego meczu w pojedynkę, ale też nie potrafił jakkolwiek wspomóc swojej drużyny. Ostatecznie został zdegradowany do roli trzeciego golkipera, a między słupki wskoczył Robert Sanchez.
Swoje za uszami ma także Neal Maupay, który zmarnował sześć dogodnych sytuacji. Jasne, ktoś może powiedzieć, że tyle samo ma Bruno Fernandes, tylko że Portugalczyk gra w Manchesterze United i jego błędy łatwiej uchodzą na sucho. Francuz natomiast jest głównym napastnikiem, tym, na którego Brighton powinno móc liczyć w najtrudniejszych momentach. Gdyby 24-latek wykazywał się większą efektywnością, Mewy pewnie byłby wyżej, wszak na brak okazji Maupay nie może narzekać.
Oczywiście kilka meczów zostało przez nich przegranych nieco na życzenie samego trenera, który wiele razy kombinował z taktyką. Nie zawsze przynosiło to pożądane efekty. Często miało się wrażenie, że Potter po prostu przekombinował, bo w podstawowej jedenastce a to nie było żadnego nominalnego napastnika, a to na szpicy grał ofensywny pomocnik, a to środkowy obrońca trafił do środka pola. Eksperymenty ciekawe, konieczne, jeśli chce się wygrzebać z dołka, lecz dla niektórych zawodników pewnie po prostu zbyt problematyczne. Do tej pory Brighton próbowało sześciu różnych wyjściowych ustawień w Premier League. Sporo.
Pogromcy gigantów
Na drugim biegunie punktowej sprawiedliwości znajduje się Burnley. Powinni być tylko przed WBA, oglądając plecy nie tylko Brighton, Fulham i Newcastle, ale przede wszystkim Sheffield United. Również pod względem potencjalnych bramek nie jest kolorowo, lecz w tym wypadku nie trzeba wcale odwoływać się do wyliczeń tęgich głów. The Clarets po prostu nie strzelają goli.
Do tej pory mają ich na koncie całe dziesięć w Premier League. Zaledwie w jednym meczu zdobyli więcej niż jedną bramkę, a było to w grudniu 2020 roku, gdy udało się pokonać Wolverhampton Wanderers. A jednak jakimś dziwnym sposobem, zrządzeniem okoliczności i geniuszem Seana Dyche’a, od tamtej pory Burnley zdobyło sześć punktów w pięciu meczach. Bilans bramkowy w tym okresie? 2:3.
Im po prostu oddawanie strzałów nie jest potrzebne do tego, by punktować. To rzecz jasna hiperbola, lecz niezbyt przesadzona. Oglądając mecze drużyny z Turf Moor nie ma co nastawiać się na regularne atakowanie bramki przeciwnika. Przede wszystkim bronią dostępu do swojej twierdzy, czego wyraz dali nie tylko w starciu z Liverpoolem albo Manchesterem United, lecz nawet Sheffield United. Łącznie w tych meczach padły trzy gole.
Defensywna fiksacja Seana Dyche’a każe nam traktować The Clarets jako błąd w Matrixie. Taki obrót spraw nie powinien mieć miejsca, to anomalia nie tylko w tym sezonie, ale w całej historii Premier League. Dość powiedzieć, że do tej pory najmniejszą liczbą zdobytych bramek przez zespół, który utrzymał się w lidze jest 28 strzelone przez Blackburn Rovers (1996/97) i Huddersfield (2016/17). Na Turf Moor są na dobrej drodze, by ten wynik poprawić.
Wrócił mi na trochę internet, spojrzałem w tabelę i osłupiałem. Burnley ma na ten moment 10 goli. Jeśli utrzymają się w lidze przy takiej regularności, pobiją rekord, należący do Leeds i Huddersfield. Obie ekipy potrzebowały do tego 28 trafień (0.736). Burnley póki co ma 0.555. pic.twitter.com/S5zCUGZeDv
— Jan Piekutowski (@j_piekutowski) January 27, 2021
W gruncie rzeczy nikt bowiem nie wierzy w ich spadek. Nawet jeśli nie domagają pod względem statystycznym i zastępy matematyków łapią się za głowę, widząc ich ponad strefą zagrożenia, to podopieczni rudowłosego Mourinho nic sobie z tego nie robią.
Gra przeciwko nim, przypomina sypanie otwartej rany solą. Przecięcie palca kartką papieru. Drzazgę pod paznokciem. Szorowanie toalety szczoteczką do zębów. Stanięcie na klocku LEGO. Słuchanie zgrzytania zębami, połączonego z dźwiękiem wydawanym przez pilniczek i kredę, skrzypiącą po tablicy. W wielu wypadkach wszystkie te odczucia są skumulowane. Wystarczy zapytać faworytów w meczach z Burnley.
The Clarets pokonają Aston Villę? Kurs 4.00 w Superbet!
Zdołali zatrzymać nie tylko Crystal Palace i Brighton, lecz również Everton, Arsenal, Aston Villę, wspomniane Wolverhampton, czy ostatnio Liverpool. Starcie z The Reds było największym popisem tego sezonu w wykonaniu Seana Dyche’a. Jego banda najpierw wyprowadziła Kloppa i jego podopiecznych z równowagi, a później zadała roztrzaskujący kości cios, na który gospodarze nie byli w stanie odpowiedzieć. Pierwszy raz od 68 meczów przegrali na Anfield. W takich okolicznościach trudno realnie myśleć o pożegnaniu The Clarets z Premier League.
Nie grają porywająco, nie grają ładnie, często nie grają dobrze. Zawsze jednak starają się realizować plan, wkładając w to 150% swoich wysiłków. Nie ulega wątpliwości, że angielski szkoleniowiec dysponuje jedną z najgorszych kadr w całej lidze, a mimo to udaje mu się dryfować ponad strefą spadkową. Brakuje mu napastnika, brakuje pomocników, skrzydłowych, bocznych obrońców, a jednak Dyche rzeźbi w tym co ma, przymyka oko na zero transferów i robi ze swojego materiału prawdziwego pogromcę gigantów. Jeśli Leszek Ojrzyński urodziłby się Kettering, nazywałby się właśnie Sean Dyche.
Raz Spider-man, raz zwykły Parker
Burnley ma menadżera i szczęście, Brighton ma menadżera i statystykę, która zabrania wierzyć w spadek. A Fulham? Fulham też ma menadżera, a do tego dużo cierpliwości. Jedynie od rozegranych minut zależało to, kiedy The Cottagers zaczną porządnie punktować i włączą się do walki o utrzymanie w Premier League.
Zbiegło się to w czasie z odstawieniem Michaela Hectora. Mat Ryan psuł dorobek Brighton, zaś środkowy obrońca z Jamajki był najsłabszym elementem defensywny beniaminka z Londynu. Trochę zajęło Parkerowi dostrzeżenie, że to właśnie 28-latek jest punktem zapalanym i prowodyrem większości nieciekawych sytuacji pod bramką Alphonse’a Areoli. Anglik dojrzał jednak do trudnych decyzji, zreformował obronę i stworzył zespół, który – podobnie jak Burnley – potrafi być dla rywala niezwykle nieprzyjemny.
W ostatnich dziesięciu meczach ligowych stracili 12 bramek. Niby dużo, ale w tym samym okresie więcej wpuścili bramkarze Chelsea, Crystal Palace, WHU, Leeds United, Wolverhampton czy Brighton. Należy przy tym zwrócić też uwagę na fakt, że Fulham mierzyło się z teoretycznie bardzo silnymi ekipami – Tottenhamem, Liverpoolem, oboma Manchesterami i Chelsea. Zgromadzili osiem punktów, wobec czego trudno powiedzieć, że nie dali rady.
Dobra organizacja w defensywie, gdzie zaczął wyróżniać się 23-letni Tosin Adarabioyo to jedno, ale funkcjonowanie reszty zespołu stanowi kwestię odrębną. O ile bowiem The Cottagers są zbliżeni do Burnley w kwestii gry obronnej, o tyle piłkarze Parkera oferują znacznie więcej w ofensywie.
Fulham pokona Brighton? Kurs 3.8 w LV Bet!
Zdobyli 15 bramek, z czego większość po składnych akcjach, opracowanych tak, by zaskoczyć przeciwnika. Fulham nie tylko się broni. Wreszcie odsłoniło kły i jest gotowe, by kąsać większych od siebie. Udało im się sterroryzować Manchester United na początku ostatniego spotkania, ukarać Tottenham za grę na czas oraz uwydatnić braki kadrowe Liverpoolu.
We wszystkie trafienia zamieszany był Ademola Lookman, jeden z najlepszych piłkarzy Parkera w tym sezonie. Anglik dał powód, by realnie myśleć o utrzymaniu w Premier League, mimo tego, że beniaminek ma aż pięć punktów straty do 17. Brighton oraz siedem do 16. Newcastle United.
Od Srok grają jednak wyraźnie lepiej. Przedstawiają więcej wartości piłkarskich, a ich szkoleniowiec wydaje się mądrzej wykorzystywać potencjał piłkarski swoich podopiecznych. Steve Bruce, tak jak Sam Allardyce, są jednowymiarowi, oklepani. Nic więc dziwnego, że to ich zespołom spadek najbardziej zagląda w oczy.
Strażaków dwóch
Big Sam przybył do West Bromwich Albion z jedną misją – utrzymać beniaminka w lidze. Zadanie trudne, czas dziwny, bo poprzedni szkoleniowiec – Slaven Bilić – został zwolniony zaraz po zaskakującym remisie z Manchesterem City. Tym samym Manchesterem, od którego wczoraj The Baggies dostali worek z pięcioma bramkami. Powiedzieć, że doświadczonemu Anglikowi nie idzie, to nie powiedzieć nic.
Od czasu jego przybycia na The Hawthorns, WBA jest po prostu beznadziejne. Punktują gorzej niż za czasów Chorwata (0,67 do 0,5), a także dysponują najgorszą defensywą, co wiąże się z najsłabszym bilansem bramkowym. Dość powiedzieć, że jeśli utrzymają tempo wpuszczania bramek (48 bramek po 38 kolejkach), to prawdopodobnie wyprzedzą osławione Swindon Town, które w sezonie 1993/94 widziało, jak rywal 100 razy pakuje im piłkę do siatki. Co więcej, Premier League składała się wówczas z 22 zespołów, więc ewentualne pobicie rekordu przed drużynę Kamila Grosickiego, będzie jeszcze bardziej imponujące.
Big Sam, ponownie zatrudniony w roli strażaka, tym razem raczej nie odniesie sukcesu. Nie potrafi dotrzeć do piłkarzy, którzy wywalczyli zaskakujący awans do angielskiej ekstraklasy. Nie potrafi zrobić z Romaine’a Sawyersa piłkarza. No dobra, mało kto by potrafił, ale w takiej sytuacji zwolnienie Bilicia jawi się jako przykład panicznego działa. Allardyce przychodził na już, na teraz. Ostatnim klubem, w którym zbudował coś na dłuższą metę był West Ham United, który wepchnął z powrotem do Premier League. Od tamtej pory posucha, doraźne działania. A przecież piłka non-stop ewoluuje.
Jasne, odnosił umiarkowane sukcesy i w Evertonie oraz Crystal Palace, ale były one na krótką chwilę. Ostatnią Mission Impossible, którą Big Sam faktycznie wykonał, jest utrzymanie Sunderlandu w sezonie 2015/16. Pięc lat temu.
66-latek zatrzymał się w czasach, gdy jego wykorzystanie nowoczesnych technologii robiło wrażenie. Anglik był jednym z pierwszych szkoleniowców, który dostrzegł rolę statystyki w futbolu. Z magii liczb utworzył swoje narzędzie, wyliczając dokładnie strefy, gdzie jego podopieczni mieli posyłać dośrodkowania. Był prekursorem, ale stał się obiektem drwin. Ukochana przez niego statystyka jest bezlitosna. Pod względem xP, xG i xGA, The Baggies szorują po dnie tabeli.
Nieprzypadkowo w tym gronie znajduje się też Newcastle United. Jasne, jest też Burnley, lecz ich od Srok różni dyspozycja w ostatnim czasie oraz umiejętność grania z największymi. Natomiast ekipa z St. James’ Park pogrąża się w marazmie, tańczy chocholi taniec i udaje, że wszystko jest git.
Klub, zarządzany przez Mike’a Ashleya oraz – jak twierdzą kibice Srok – muppeta w postaci Steve’a Bruce’a powoli osuwa się w dół ligowej tabeli. A przecież Anglik nie dysponuje takim złym składem. Przed sezonem dostał kolejny zastrzyk gotówki na wzmocnienia. Ściągnięci zostali Callum Wilson, Ryan Fraser i Jamal Lewis. Jasne, wszyscy spadli do Championship w poprzednich rozgrywkach, ale potencjał mają wyższy niż kopanie w drugiej lidze. Do tego 60-latek nie potrafi skorzystać z Miguela Almirona oraz Allana Saint-Maximina. Dwóch na wskroś ofensywnych piłkarzy, z których bardziej elastyczny taktycznie szkoleniowiec wyciągnąłby sporo. Jednak tak jak Burce jest ugodowy wobec Ahsleya, tak taktycznie pozostaje betonem.
Podejmowane przez niego próby są nieudolne. Nie ulega wątpliwości, że sam szkoleniowiec najlepiej realizuje się w grze obronnej, nastawiając podopiecznych na kontrataki. Czasami jednak Anglik próbuje czegoś nowego i kończy się to katastrofą, gdyż jego piłkarze, pozbawieni odpowiednich wytycznych, są rozrzuceni po boisku niczym bierki. Dobrym przykładem jest dwumecz z Leeds United, który Newcastle przegrało 3:7. Sroki zupełnie niespodziewanie próbowały przejąć kontrolę nad ekipą Marcelo Bielsy i delikatnie rzecz ujmując: nie skończyło się to dobrze.
Na ten moment przegrali pięć meczów z rzędu, co jest najgorszym wynikiem od 2015 roku. Ostatnie ligowe zwycięstwo odnieśli zaś 12 grudnia 2020 roku, gdy pokonali West Bromwich Albion. Od tamtej pory grali jeszcze dziewięć razy. Bilans? dwa remisy i siedem razy w czapkę. Średnio 0.22 punktu na mecz.
Bruce i jego podopieczni mają przy tym mnóstwo szczęścia, bo gdyby rzutem na taśmę nie udało się zremisować starcia z Fulham, Sroki miałyby tylko cztery punkty przewagi nad The Cottagers. Pozostaje zatem zadać sobie pytanie, czy Mike Ashley ugnie się, pożegna Steve’a Bruce’a i zatrudni lepszego, ale i bardziej upartego szkoleniowca. Jeśli nie zdecyduje się na taki krok, Newcastle może zajrzeć śmierci naprawdę głęboko w oczy. Perspektywy – w przeciwieństwie do Brighton, Burnley, czy nawet Fulham, wydają się być żadne.
6 – Newcastle United have lost six consecutive games in all competitions for the first time since May 2015 (a run of 8 defeats). Sinking. pic.twitter.com/5veCNDM6ln
— OptaJoe (@OptaJoe) January 26, 2021
Niewykluczone, że ten sezon Premier League będzie przełomowy. Pożegnanie dwóch szkoleniowców należących do starej gwardii, byłoby wydarzeniem bezprecedensowym. Dwóch strażaków, którzy polegli w walce z futbolowym ogniem? Bardzo możliwe.
Fot.Newspix