Na nic zdał się status klubowej legendy. Nie obronił go nawet nadspodziewanie udany poprzedni sezon. Ciężar letnich inwestycji i miejsce w środku tabeli Premier League przesądziło o losie Franka Lamparda. Ludzie Abramowicza uznali, że to moment, by za odbudowę Wernera, Havertza i spółki wziął się ktoś, to – jak to mówią – coś już wygrał, coś już przegrał. Czas na doświadczenie cenne tu i teraz. Ale i na opcję, która daje perspektywy na budowę czegoś długofalowego. Czyli czas na Thomasa Tuchela.
Półtoraroczną kadencją Lamparda można śmiało podzielić na okres przed wielkimi transferami i okres post-wielko-transferowy. Ta pierwsza część była niezwykle romantyczną historią. Przychodzi do klubu legenda, człowiek-instytucja. W okresie z zakazem transferowym promuje wychowanków, osiąga wyniki ponad stan. Wreszcie zajmuje miejsce w TOP4 Premier League i to przy wydatnej pomocy zawodników, którym zaufał i na których odważnie postawił. Było w tym coś z guardiolowej historii z Barcelony – oczywiście nie na miarę rewolucji w świecie futbolu. Ale na miarę tego, że nieoczywisty typ trenerski przy zaufaniu ze strony władz klubu jest w stanie osiągnąć coś, o co nikt by go nie posądzał.
Problem Lamparda polegał jednak na tym, że musiał wykazać się w warunkach jeszcze większej presji. Latem Chelsea przeprowadziła jedno z najbardziej spektakularnych okienek w swojej historii. Pisząc o spektakularności mamy na myśli kwoty wydane na nowych piłkarzy. 200 milionów euro wydane na Havertza, Wernera, Silvę, Mendy’ego, Chillwela i Ziyecha z jednej strony było gestem zaufania wobec szkoleniowca, któremu dano narzędzia do rozwoju drużyny. Ale z drugiej strony – były też ciężarem.
To trochę jak z bolidem w Formule 1. Od tych, którzy jeżdżą topowymi samochodami w tym sporcie, siłą rzeczy oczekuje się więcej. Mają większe szansę na zajęcie miejsca w czołówce, bo dysponują lepszym autem. Ale są też pierwsi do skrytykowania ich, gdy powinie im się noga.
A Chelsea była w tym sezonie po prostu beznadziejna. Fani “The Blues” mogli z zazdrością patrzeć na to, jakie wyniki osiąga chociażby Manchester United. Mogli oglądać plecy Tottenhamu czy Leicester. A oglądanie ich ukochanej drużyny przyprawiało o fizyczny ból. Lampard mieszał, zmieniał, eksperymentował, ale tak jak Chelsea męczyła bułę na początku sezonu, tak i męczyła bułę z każdym kolejnym miesiącem. Przytłaczające do oceny Lamparda było też to, jak fatalnie w zespół wprowadzili się ci, za których wyłożono dziesiątki milionów euro. Werner wyrasta na transferowe rozczarowanie roku, Havertz usilnie próbuje z nim o to rywalizować. Ziyech gra niewiele. Silva nie ogarnął w pojedynkę defensywy londyńczyków.
I dziwić może jedynie fakt, że Chelsea tak późno straciła cierpliwość do Anglika. Bo przecież Abramowicz nie słynie z tego, że rozwija nad trenerami parasol ochronny i trzyma go wbrew powszechnej krytyce. A dorobek Lamparda był fatalny. Jeden z najniższych współczynników zwycięstw za ery Abramowicza. Jedna z najsłabszych średnich punktowych. Nawet gdyby tak realnie spojrzeć na to czwarte miejsce w poprzednim sezonie – Lampard miał sporo szczęścia, bo w ostatnich latach 66 punktów nie wystarczałoby do tego, do zająć miejsce premiowane grą w Lidze Mistrzów.
W dodatku – jak donosi The Athletic – Chelsea sypała się wewnętrznie. Część piłkarzy narzekała na to, że trener nie daje im instrukcji taktycznych i nie rozmawia z nimi od wielu tygodni. Pogorszył się relacje z Marina Granovskaią, prawą ręką Abramowicza w klubie. Lampard coraz częściej otwarcie krytykował zawodników w pomeczowych wypowiedziach. Przełomowe były ponoć porażki z Manchesterem City i Leicester. Po tym drugim starciu zapadła decyzja – Lampard poleci, jeśli klub znajdzie zastępcę.
I Chelsea zaczęła uważnie sondować rynek pod kątem znalezienia zastępstwa dla Anglika. Znów powołamy się na The Athletic – klub miał zaproponować Ralfowi Rangnickowi rolę strażaka do końca sezonu, ale ten odmówił. Doszło też do spotkania z Julianem Nagelsmannem, ale z nim Chelsea nie doszła do porozumienia. Wreszcie kierownictwo klubu odezwało się do Thomasa Tuchela.
I to właśnie Niemiec został nowym trenerem Chelsea. I przed nim stoi bardzo trudne wyzwanie. Po pierwsze – zaraz czeka go maraton meczów w Premier League. Chelsea rozegra cztery mecze w dwa tygodnie, w których musi zapunktować, bo strata do TOP4 wynosi już pięć oczek. Po drugie – za miesiąc londyńczycy wracają do gry w Lidze Mistrzów. A po trzecie – presja na najdroższych piłkarzach jest tak duża, że krytyka spotykająca Wernera czy Havertza za moment może osiągnąć zenit.
Tuchel musi działać błyskawicznie. Tu nie ma czasu, na pracę nad kryzysem. Tu trzeba błyskawicznie ten kryzys zażegnać.