Ten mecz był niczym film „Źle się dzieje w El Royale”. Nie był filmem Quentina Tarantino, ale stanowił nawiązanie do jego najlepszych czasów. Dzisiaj też po boisku nie biegali Paul Scholes i Steven Gerrard, lecz zdecydowanie nie mamy na co narzekać. Były fajerwerki, były wybuchy, jakbyśmy chcieli jechać do muzeum lotnictwa, to byśmy pewnie pojechali.
Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że początek zwiastował małą katastrofę dla fanów Liverpoolu. Ich ukochany zespół cofnął się, oddał pełną kontrolę Manchesterowi United i był biernym obserwatorem tego, co dzieje się na boisku. Mieli jednak to tyle szczęścia, że podopieczni Solskjaera dalej prezentowali swój pragmatyczny styl, niekoniecznie rzucając się rywalowi do gardła. Szansę – całkiem niezłą – miał Greenwood, ale poza tym brak konkretów. Był to błąd.
Jedną ze swoich pierwszych akcji The Reds przeprowadzili dopiero w 18. minucie. Piłkę w okolicach środka boiska odebrał Roberto Firmino i ruszył w kierunku bramki strzeżonej dzisiaj przez Deana Hendersona. Brazylijczyk nie był atakowany przez nikogo – odpuścił i Paul Pogba, i Scott McTominay. Miał zatem mnóstwo miejsca i czasu, by poczekać na Mohameda Salaha. Egipcjanin wyprzedził defensorów United i stanął do pojedynku z angielskim bramkarzem. Okazał się zwycięzcą, podcinają futbolówkę swoją gorszą nogą.
Jeśli ktoś myślał, że w tamtym momencie mecz stanie i nie czeka nas już nic ciekawego, musiał się mocno zdziwić. Maszyna dopiero ruszała.
Zgubny (nie)pokój Liverpoolu
Po strzeleniu gola, Liverpool wrócił do swojej gry z pierwszych minut. Miał nadzieję, że załatwi Czerwone Diabły ich najlepszą bronią – siłą spokoju. Nic bardziej mylnego. Chociaż The Reds bronili się całkiem nieźle, to cały czas dopuszczali rywala w okolice swojego pola karnego. United nie strzelało, ale cierpliwie czekało na idealny moment. Grało tak, jak to ma ostatnio w zwyczaju. W końcu znalazło lukę.
Na skrzydle piłkę opanował Marcus Rashford, który posłał długie podanie w kierunku Masona Greenwooda. Fakt, że futbolówka w ogóle dotarła pod nogi wychowanka Manchesteru United, wynikał z błędów podopiecznych Kloppa. Zawiódł przede wszystkim James Milner, który nie zdołał strącić dośrodkowania, ale swoje za uszami miał też Curtis Jones, który zupełnie zbagatelizował fakt, że został przez Greenwooda wyprzedzony.
Tuż przed przerwą Liverpool oberwał obuchem w głowę i w szoku pozostał aż do początku drugiej połowy, gdzie ponownie oszukał ich duet odpowiedzialny za pierwsze trafienie Czerwonych Diabłów. Jedyną różnicą było to, że tym razem to Rashford finalizował akcję, a błąd popełnił Rhys Williams. Obrońca nie zdołał wybić piłki, ta przetoczyła się po jego bucie, a reszta potoczyła się już bardzo szybko. Trzy minuty po powrocie na murawę, The Reds ponownie przegrywali na Old Trafford.
Jedyne co w tej sytuacji dziwiło, to fakt, że VAR nie zdecydował się na pokazanie kibicom powtórki. Wybiegnięcie Rashforda tańczyło bowiem na granicy spalonego.
Kolejny rollercoaster
Wówczas jednak Czerwone Diabły zdecydowały się na stosunkowo zaskakujący krok. Zaczęły bronić swojego pola karnego, zupełnie oddając inicjatywę Liverpoolowi. Zaczął się najlepszy okres gry The Reds. Przyjezdni coraz śmielej zaczynali działać pod bramką Hendersona – świetną szansę zmarnował James Milner, który strzałem z powietrza przeniósł piłkę nad poprzeczką.
Jego błędu nie powtórzył Mohamed Salah, który ustrzelił dublet. Egipcjanin dość szczęśliwym strzałem pokonał angielskiego bramkarza z około pięciu metrów. Trzeba jednak podkreślić, że ten gol nie był efektem tylko i wyłącznie pracy Liverpoolu, ale w dużej mierze wziął się z błędów Manchesteru. Niespodziewanie blisko swojego pola karnego znalazł się Edinson Cavani, który nonszalancko chciał pozbyć się piłki. Tę przechwycili podopieczni Kloppa, wymienili parę podań w polu karnym, aż w końcu Roberto Firmino dołożył drugą asystę w tym meczu. Zrobiło się 2:2 i The Reds poczuli krew.
Rzucili się na Manchester United, co było miłą odmianą w stosunku do tego, jak źle grali w ostatnich ligowych spotkaniach. Przed kolejną szansą stanął Salah, później Trent Alexander-Arnold, aż w końcu Mane, który został wprowadzony z ławki. Intensywność w końcu przypominała derbowe spotkanie, bo oba zespoły dorzuciły niezbędny element walki fizycznej. W tym tumulcie musiały się komuś przepalić styki.
Wybór padł na Senegalczyka, który w ohydny sposób faulował Freda. Gdyby Mane użył nieco więcej siły lub Brazylijczyk miał nieco więcej pecha, prawdopodobnie skończyłoby się na poważnej kontuzji. A tak pomocnik musiał jedynie rozmasować nogę, a skrzydłowy Liverpoolu… uśmiechnąć się pod nosem. Craig Pawson nie wyrzucił go z boiska. Dlaczego? Szczerze mówiąc: nie wiemy.
Sporo szczęścia miał też Fabinho, który mając już żółtą kartkę na koncie, faulował piłkarza Manchesteru United na granicy pola karnego. Uniknął jednak obejrzenia asa kier, lecz jego klub nie uniknął kary. Z rzutu wolnego przymierzył Bruno Fernandes i odesłał Liverpool do domu z poczuciem kolejnej klęski.
W porównaniu do ostatnich wojaży z Fulham, Burnley czy Newcastle United było naprawdę dobrze, lecz czy to coś zmienia? W ostatnich siedmiu meczach klub prowadzony przez Juergena Kloppa wygrał zaledwie raz. Tak źle nie było od dawien dawna.
To był naprawdę dobry mecz, intensywny, ostry, z dużą liczbą bramek, składnych akcji i wylewów ze strony obrony. Jednak słodki mógł być tylko dla jednej drużyny i padło na Manchester United.
Manchester United – Liverpool 3:2 (1:1)
M.Greenwood 26′, M.Rashford 48′, B.Fernandes 78′ – M.Salah 18′, 58′
Fot. Newspix