Reklama

“David May to supergwiazda! Ma więcej medali niż Shearer!”

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

17 stycznia 2021, 11:22 • 12 min czytania 2 komentarze

26 października 2016 roku, derbowe starcie Manchesteru United z Manchesterem City w ramach 4. rundy Pucharu Ligi Angielskiej. Na trybunach prawie komplet. Grubo ponad 70 tysięcy kibiców przybyło, by na żywo obejrzeć kolejną konfrontację Jose Mourinho z Pepem Guardiolą. Stewardzi odpowiadający za porządek na widowni musieli zatem stale mieć się na baczności. Nigdy przecież nie wiadomo, w którym momencie jeden z fanów zdecyduje się narozrabiać, zmuszając ich do interwencji. Pewien pracownik stadionowej obsługi, co wychwyciły kamery, zdecydowanie przejął się swoją odpowiedzialną rolą. Kategorycznie odmówił, gdy jakiś namolny brodacz z kubkiem kawy w dłoni próbował dostać się na płytę boiska.

“David May to supergwiazda! Ma więcej medali niż Shearer!”

Nie może pan przejść, przykro mi. Proszę wrócić na swoje miejsce – oznajmił cierpko.
Ale ja właśnie zmierzam na swoje miejsce – obruszył się brodacz.
Niech pan łaskawie odejdzie, nie przepuszczę pana.
Nazywam się David May! – przestępujący z nogi na nogę typ zademonstrował akredytację.

Akredytację wyglądającą… całkiem legalnie. To delikatnie skonfundowało stewarda, który po paru sekundach namysłu poprosił o wsparcie stojącego nieopodal kolegę. Ten zaś otaksował wzrokiem zarośniętego jegomościa i po kolejnej chwili zastanowienia skinął głową z aprobatą. A wówczas David May – główny bohater jednej z najsłynniejszych fotografii w historii Manchesteru United, człowiek któremu stali bywalcy Teatru Marzeń zadedykowali nawet przed laty przyśpiewkę – truchtem popędził w kierunku studia klubowej telewizji, gdzie pełnił tamtego dnia rolę eksperta.

Umówmy się – taka nietypowa, odrobinę żenująca przygoda na tym stadionie nie spotkałaby raczej Erica Cantony czy choćby Dwighta Yorke’a. Choć przecież obaj spędzili w zespole z Manchesteru ładnych kilka lat mniej od Davida Maya.

Historia pewnego zdjęcia

Chyba nikomu nie trzeba przypominać, jak dramatyczny przebieg miał finał Ligi Mistrzów z 1999 roku. Gdyby ta historia nie wydarzyła się naprawdę, to nie zdołałby jej wymyślić nawet najodważniejszy scenarzysta z Hollywood. W obawie przed tym, że żaden zdrowy na umyśle producent filmowy nie zainteresowałby się bajeczką aż tak dalece oderwaną od rzeczywistości. Opowiedzmy jednak z kronikarskiego obowiązku – Bayern Monachium od szóstej minuty spotkania prowadził 1:0 z Manchesterem United. I gdy już się wydawało, że mecz zakończy się jednobramkowym zwycięstwem Bawarczyków, do akcji wkroczyli rezerwowi “Czerwonych Diabłów”. W pierwszej minucie doliczonego czasu gry wyrównujące trafienie zapisał na swoim koncie Teddy Sheringham, dwie minuty później ukąsił Ole Gunnar Solskjaer.

Reklama

Niemożliwe stało się faktem. Futbol, cholera jasna i tak dalej.

LIVERPOOL POKONA DZISIAJ MANCHESTER UNITED? KURS: 1,96 W TOTOLOTKU!

Zawodnicy Bayernu utonęli we łzach rozpaczy, niedowierzania i frustracji. Natomiast gracze United oszaleli z ze wszech miar uzasadnionej euforii. Klub po przeszło trzydziestu latach powrócił na europejski szczyt i wywalczył wytęskniony Puchar Mistrzów. W okolicznościach tak dramatycznych, że nawet przeszło dwie dekady później dreszcz przebiega po plecach na samo ich wspomnienie. Jak tu nie ześwirować ze szczęścia?

Radości nie było więc końca. Kiedy złote medale zawisły wreszcie na szyjach graczy angielskiego zespołu, a puchar trafił do ich wyciągniętych łapczywie rąk, nadszedł czas dla fotoreporterów z całego świata, prześcigających się w łowieniu jak najlepszych ujęć. Trofeum tulili do siebie kolejno w świetle fleszy najwięksi bohaterowie tamtej edycji Champions League. Od trenera Alexa Fergusona, przez kapitana Petera Schmeichela, po pozostałe gwiazdy zespołu. Yorke’a, Beckhama, Giggsa… Nad wszystkimi górował jednak tamtego wieczora on. 29-letni obrońca.

David May.

David May triumfuje (fot. Getty Images)
Reklama

May w sezonie 1998/99 rozegrał w Lidze Mistrzów okrągłe zero minut. Tylko trzykrotnie załapał się w ogóle na ławkę rezerwowych. Ale to właśnie Anglik stał się centralną postacią większości fotografii, które następnego dnia ozdobiły okładki gazet sportowych na całym globie.

Uwierzcie mi. Nie chcecie po meczu przejść obok tego pucharu. To najbardziej bolesne uczucie, jakie tylko może spotkać piłkarza. Zróbcie więc wszystko, by po końcowym gwizdku mieć możliwość nie tylko spojrzenia na trofeum, ale również schwycenia go. Uniesienia nad głową. Przyciśnięcia do piersi. Inaczej będziecie musieli już zawsze żyć ze świadomością, że szansa na zwycięstwo przeszła wam tuż koło nosa – uczulał swoich podopiecznych Ferguson podczas przedmeczowej rozmowy motywacyjnej. May zdecydowanie wziął sobie słowa managera do serca.

Jak już raz dorwał się do pucharu, nie potrafił się z nim rozstać.

Czasami człowieka ponoszą emocję podczas świętowania – tłumaczył się po latach na łamach Daily Mirror. – Kiedy ujrzałem trofeum blisko mnie, na wyciągnięcie ręki, po prostu nie mogłem się powstrzymać, by go nie podnieść. I wiadomo, jak się wszystko dalej potoczyło. Dziennikarze narobili mi mnóstwo zdjęć i w efekcie połowa fotografii pomeczowych przedstawiała mnie w samym centrum wydarzeń.

Spełnione marzenie

May do Manchesteru United trafił w 1994 roku. Był wówczas obiecującym, niezłym technicznie 24-letnim defensorem, któremu niektórzy wieszczyli nawet przyszłość w angielskiej drużynie narodowej. Pierwsze lata swojej kariery spędził natomiast w ekipie Blackburn Rovers, z którą awansował do najwyższej klasy rozgrywkowej w sezonie 1991/92. Co ciekawe, w gruncie rzeczy drużyna z Ewood Park nie zrobiła wówczas wielkiej furory w Second Division. Zajęła szóste miejsce w tabeli – ostatnie spośród umożliwiających rywalizację w barażach. I dopiero tam Blackburn się rozbisurmaniło.

Podopieczni Kenny’ego Dalglisha najpierw w pokonanym polu pozostawili trzecią, a potem czwartą siłę zaplecza angielskiej ekstraklasy. Triumf w starciu z Leicester City na stadionie Wembley zapewnił im promocję do nowo powstałej Premier League.

David May

Rovers tym samym wrócili do elity po kilkudziesięciu latach tułaczki pomiędzy drugim a trzecim poziomem rozgrywek. Jak się jednak miało wkrótce okazać – był to jedynie przedsmak gigantycznych sukcesów klubu, osiągniętych pod wodzą wspomnianego Dalglisha.

W sezonie 1992/93 – pierwszym w erze Premier League – Rovers zajęli znakomite jak na beniaminka, czwarte miejsce w ligowej stawce. Ze sporą, fakt, lecz wcale nie kolosalną stratą do mistrzów z Manchesteru United. Rok później Blackburn jeszcze bardziej zbliżyło się zresztą do “Czerwonych Diabłów”, tym razem finiszując na drugim miejscu, tuż za ich plecami. Pojawiło się prawdopodobieństwo, że drużyna skonstruowana przez Dalglisha ma wystarczający potencjał, by zakłócić dominację Manchesteru w zreformowanych rozgrywkach. Jednak sam May chyba nie do końca w to wierzył. Latem 1994 roku opuścił bowiem klub, w którym zebrał pierwsze futbolowe szlify jako wychowanek. Trafił do… Manchesteru United. Co tu dużo mówić, miało mu to po prostu skrócić drogę do sukcesów, a zarazem pomóc w rozwoju kariery i w walce o miejsce w reprezentacji.

W 1995 roku mistrzowska seria “Czerwonych Diabłów” została jednak przerwana. Jak na złość – przez Blackburn. May za sprawą przenosin do Manchesteru chciał zwiększyć swoje szanse na trofea, tymczasem okazało się, że znów znalazł się po niewłaściwej stronie barykady.

REMIS LIVERPOOLU Z MANCHESTEREM UNITED? KURS: 3,90 W TOTOLOTKU!

Miałem czternaście lat, gdy przyuważył mnie Ted Taylor, wówczas skaut Blackburn – wspominał May. – Zaprosił mnie na testy. Graliśmy na Ewood Park przeciwko Formby. Szczerze mówiąc, po meczu zdrapałem pieczołowicie wszystkie pozostałości błota i trawy, jakie osadziły się na moich butach. Zatrzymałem je sobie na pamiątkę, bo zakładałem, że już nigdy więcej nie zagram na tak dobrym, profesjonalnym boisku.

Opcja przeprowadzki do Manchesteru w 1994 roku pojawiła się niespodziewanie. Graliśmy mecz wyjazdowy z Norwich, gdy podszedł do mnie Mark Robins, piłkarz “Kanarków”. Powiedział, że na trybunach jest skaut United, który ma na mnie oko. Po spotkaniu zalazłem tego obserwatora – był nim Les Kershaw. Zaczął mnie dopytywać o moją aktualną sytuację kontraktową – dodał May. – Blackburn wówczas nie rozpoczęło jeszcze ze mną negocjacji. Kiedy Kershaw zaproponował, bym do sezonie dołączył do United, nogi się pode mną ugięły. Wiedziałem, że w Rovers idzie mi nieźle, no ale sądziłem jednocześnie, że to już jest mój sufit. Właściwie natychmiast podjąłem decyzję o dołączeniu do United. To była szansa, jaka mogła się już nie powtórzyć. Działacze Blackburn mogliby mi nawet zaproponować umowę na takich samych warunkach, jakie otrzymał od nich Alan Shearer, ale i tak było już za późno no zmianę zdania. Interesował mnie tylko Manchester.

Trzeba jednak pamiętać, że w 1994 roku nie funkcjonowało jeszcze w świecie futbolu tak zwane prawo Bosmana, więc May nie mógł ot tak po prostu zamienić przynależności klubowej po wygaśnięciu kontraktu. Gdy Anglik oznajmił działaczom Blackburn, że chce grać dla Manchesteru United, rozpoczęła się zatem wielomiesięczna przepychanka, która uczyniła z niego w pewnym sensie czarną owcę w szatni Rovers.

“David Batty wydzwaniał do mnie i wrzeszczał do słuchawki, że jestem chciwym oszustem. Ale prawda jest taka, że chciałem pieniędzy, które oddawałby moją sportową wartość. Shearer zarabiał dziewięć tysięcy funtów tygodniowo. Ja – pięćset, a prosiłem o cztery tysiące. Nie uważam, by były to odrealnione żądania, tymczasem Blackburn nie miało zamiaru ich spełnić. Musiałem odejść”
David May

Biorąc pod uwagą te wszystkie okoliczności, przegranie wyścigu o mistrzostwo Anglii z Blackburn było dla angielskiego obrońcy podwójnie upokarzające. Na jego szczęście, Manchester United szybko wrócił na szczyt. W sezonie 1995/96 ekipa z Old Trafford odzyskała tytuł, zatriumfowała też w Pucharze Anglii. May rozegrał pełne 90 minut w finałowej konfrontacji z Liverpoolem. Natomiast w lidze pojawił się na boisku łącznie w szesnastu spotkaniach. Byłoby ich naturalnie znacznie więcej, gdyby nie kłopoty zdrowotne, które zaczęły go wówczas zadręczać. W kolejnych rozgrywkach ligowych (1996/97), również zakończonych zdobyciem tytułu, May stał się już podstawowym stoperem United. Pełną gębą. Doczekał się nawet wymarzonego powołania do reprezentacji, lecz selekcjoner Glen Hoddle koniec końców nie pozwolił mu na debiut.

“David May to supergwiazda! Ma więcej medali niż Shearer!” – wyśpiewywali fani United na melodię “Jesus Christ Superstar”.

Defensor uchodził za czołowego dowcipnisia w szatni “Czerwonych Diabłów”. Charakteryzowało go zamiłowanie do imprez, podczas których drużyna zacieśniała relacje. Był stałym bywalcom kasyn. Ot, klasyczny piłkarz lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia. No a poza tym, uwielbiał wykręcać swoim kolegom rozmaite psikusy. Na przykład:

  • obsikiwał im nogi pod prysznicem
  • obcinał sznurówki w nowych butach
  • wysmarowywał spodenki maścią rozgrzewającą

No cóż, nie są to raczej wyżyny słynnego, angielskiego humoru, ale nie sposób zaprzeczyć, że May był zwyczajnie dobrym duchem ekipy Fergusona. Sam szkocki manager również to dostrzegał, dlatego nie zrezygnował z usług defensora nawet wówczas, gdy ten w sezonie 1997/98 zdołał pojawić się na murawie zaledwie dziesięciokrotnie. Licząc wszystkie rozgrywki. Kibice z Old Trafford naturalnie także polubili Maya, dostrzegając w nim godnego, a na dodatek znacznie nowocześniej grającego następcę Steve’a Bruce’a.

Do pełni szczęścia zabrakło tylko zdrowia.

Smutki utopione w alkoholu

David musiał przetrwać naprawdę bolesne pasmo nieszczęść – opisywał Ferguson w swojej autobiografii. – Najpierw uszkodził kolano podczas towarzyskiego meczu z Wigan. Potem uszkodził ścięgno udowe, aż wreszcie pękło mu ścięgno Achillesa. Trudno znaleźć bardziej pechowego piłkarza, ponieważ David na ogół doznawał kontuzji podczas niefortunnych upadków, de facto bez kontaktu z przeciwnikiem. Jego nieszczęście nauczyło mnie, że kontuzje piłkarzy są oczywiście kłopotliwe dla klubu i managera, ale przede wszystkim stanowią tragedię dla samego piłkarza. W piłce nożnej istnieje naprawdę bardzo cienka linia, oddzielająca dobre i złe czasy.

Tak naprawdę zwieńczony potrójną koroną sezon 1998/99 był ostatnim spędzonym na najwyższym poziomie w karierze 29-letniego wówczas Maya. Anglik rozegrał osiem meczów na wszystkich frontach – bardzo niewiele, to prawda, lecz w kolejnych latach było już tylko gorzej. Wraz z końcem sezonu 2002/03 doszło do długo wyczekiwanego rozstania. Ferguson nie mógł dalej trzymać na liście płac zawodnika, z którego nie było żadnego realnego pożytku, jeśli nie liczyć paru poprzecinanych sznurowadeł i kilku obsikanych nóg.

Szef zaprosił mnie do swojego gabinetu i pokazał mi listę kontuzji, jakie dręczyły mnie w ostatnich latach – wspominał May w rozmowie z klubową telewizją. – W klubie byli już wówczas Rio Ferdinand, John O’Shea, Wes Brown. I inni. Wiedziałem, co Ferguson chce mi zaraz przekazać, ale i tak trudno było się z tym pogodzić. Manchester był moją rodziną przez dziewięć lat…

David May

Summa summarum – May rozegrał dla Manchesteru United 112 spotkań. Co bardziej odporni na kontuzje zawodnicy potrafią taki wynik wykręcić na dystansie trzech  sezonów. Anglikowi zajęło to prawie dekadę, a przecież wielokrotnie Ferguson korzystał z niego też w ramach tak zwanych zmian taktycznych, często wpuszczając defensora na boisko na kilka ostatnich minut spotkania. Więc gdyby liczyć Anglikowi nie mecze, a minuty rozegrane w Manchesterze, bilans prezentowałby się jeszcze mniej okazale. Między innymi dlatego May nie otrzymał medali za wszystkie sukcesy odniesione przez Manchester United w tamtym okresie. W sumie zalicza mu się oficjalnie dwa tytuły mistrza kraju (na sześć możliwych), dwa Puchary Anglii, dwa zwycięstwa w starciach o Tarczę Dobroczynności, no i oczywiście triumf w Lidze Mistrzów.

Cóż, mogło być lepiej, ale to rzeczywiście wciąż lepszy wynik od Alana Shearera.

Kibice Manchesteru United nigdy nie robili mi wyrzutów, że tamtego dnia na Camp Nou zdominowałem pomeczową imprezę – zapewniał May. – Dokuczali mi natomiast fani innych zespołów. Kpili sobie z mojej euforii, bo nie wystąpiłem w ani jednym spotkaniu Ligi Mistrzów w tamtym sezonie. Ale prawda jest taka, że ja świętowałem nie tylko jako piłkarz Manchesteru, ale i jako kibic. Siedząc na ławce czułem się jednym z fanów United. Chciałem wycisnąć te szczęśliwe chwile jak cytrynę, bo wiedziałem, że mogę już nie przeżyć nic podobnego. Zresztą – Bóg jeden wie, jak długo wtedy się bawiliśmy na boisku. Każdy z piłkarzy miał swoje chwile radości z pucharem w dłoniach. Po prostu w tamtych czasach telewizja szybko kończyła transmisję i wielu fajnych scen nie pokazano szerszej publiczności od razu.

“Fergie zawsze uczył nas jednego – wygrywamy jako drużyna i przegrywamy jako drużyna. Futbol to sport zespołowy. Dlatego zwycięstwo w finale Ligi Mistrzów to najszczęśliwszy moment mojej kariery. Choć nie zagrałem w całych rozgrywkach ani razu”
David May

Obrońca miał pewne kłopoty, by pogodzić się z rozstaniem z United. Wpadł w trwający dwa tygodnie cug alkoholowy, którego najbardziej spektakularnym etapem była popijawa na ławce w parku z okolicznym kloszardem. – Trzynastego dnia doszedłem do wniosku, że muszę z tym skończyć i wrócić do domu. Musiałem zaakceptować, że to już koniec i nie zagram więcej dla Manchesteru United – opowiadał May na łamach The Sun. – Dzisiaj już wiem, jak wielkim byłem szczęściarzem, mogąc przez tak wiele lat za tak dobre pieniądze grać dla największego klubu na świecie. Wielu moich kolegów z Blackburn obecnie normalnie pracuje, ja mogę się koncentrować na działalności biznesowej.

May zaczął inwestować w branżę, która zawsze była mu bliska. Zajął się importem win z Republiki Południowej Afryki.

Nie zaniechał również hobbystycznych kontaktów z alkoholem. Kilka tygodni temu angielskie brukowce obiegło zdjęcie rachunku, jaki wystawiono Anglikowi w jednym z pubów w Manchesterze. May podczas biesiady ze znajomymi zamówił przeszło 60 piw (za ok. 400 funtów), 12 butelek Prosecco (ok. 80 funtów) i jedną jajeczną przekąskę (niespełna 8 funtów). To ostatnie zamówienie pozwoliło ominąć restrykcje, które pozwalały wówczas odwiedzać bary tylko pod warunkiem, że celem wizyty jest spożycie posiłku, a nie wyłącznie popijawa.

MANCHESTER UNITED ZWYCIĘŻY Z LIVERPOOLEM? KURS: 3,59 W TOTOLOTKU!

Kiedy kilka lat temu zorganizowano pokazową gierkę z udziałem legendarnej ekipy z 1999 roku, Maya nie mogło zabraknąć wśród obecnych. Tym razem nie grał już pierwszych skrzypiec podczas okolicznościowej imprezy, ale sir Alex Ferguson szybko sprawił, by jego dawny podopieczny znów poczuł się wyjątkowo doceniony. – Podszedł do mnie i powiedział: “Wiesz co… wciąż jestem zdania, że żaden z moich obrońców nie miał takiej smykałki do rozegrania piłki jak ty” – wspominał May. – Miło mi się zrobiło. Mały gest ze strony szefa, ale sporo dla mnie znaczył.

fot. NewsPix.pl / Getty Images

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Mbappe wraca z dalekiej podróży. Taki Real kibice chcą oglądać

Patryk Stec
0
Mbappe wraca z dalekiej podróży. Taki Real kibice chcą oglądać
Koszykówka

Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Michał Kołkowski
3
Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Anglia

Anglia

Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Radosław Laudański
3
Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Komentarze

2 komentarze

Loading...