Nie będziemy się oszukiwać – starcia między Manchesterem United a Liverpoolem od dawna nie były emocjonujące. Ostatnim razem, gdy w ich meczu padły przynajmniej trzy bramki, nikt z nas nie słyszał o koronawirusie, a na szczycie list przebojów Billboard widniała Camila Cabello z „Havaną” i Drake z „God’s Plan”. Dość dawno. Czy to jednak powinno rozgrzeszać zawodników obu drużyn?
Ano nie. Tym bardziej, że dzisiejszy mecz w końcu toczył się o coś. Manchester United wreszcie dojechał z formą do swojego derbowego rywala, zajmował przed tą kolejką pierwsze miejsce w tabeli. Liverpool natomiast musiał odrabiać straty, pierwszy raz w historii pojedynków Klopp-Solskjaer. Można się zatem było spodziewać, że akurat dzisiaj będziemy świadkiem przynajmniej dobrego spotkania, w którym zobaczymy jakieś trafienia.
No niestety. Skończyło się na 0:0 i jeśli ktoś nie oglądał tegorocznych derbów, tak naprawdę nie ma czego żałować. Tym bardziej zadowoleni powinni być ci, którzy poszli spać w okolicach 30. minuty, a wstali tuż przed 80.. Wtedy bowiem cokolwiek się działo, mogły paść bramki, mogły być emocje. Większość spotkania była jednak zdominowana przez kalkulację i wyrachowanie, z którego znacznie bardziej dumni powinni być na Old Trafford.
Cenny remis
Manchester United nawet nie krył się z tym, jaki ma plan na to spotkanie. Przede wszystkim – nie przegrać. Realizowali to konsekwentnie przez 90 minut, odbierając chęć do gry piłkarzom Liverpoolu. Oczywiście, kilka razy przydarzyły im się błędy – nieudolnie piłkę wybijał Maguire, a Wan-Bissaka zostawiał zdecydowanie zbyt dużo miejsca Robertsonowi. Niemniej, The Reds nie potrafili wykorzystać tego w żaden sposób i na dobrą sprawę nie stworzyli żadnej sytuacji, w której David de Gea miałby pełne portki.
W dużej mierze „zawdzięczają” to dyspozycji Roberto Firmino i Sadio Mane. Senegalczyk był dzisiaj jak kot Schrodingera – niby przebywał na boisku, a tak naprawdę, jakby go zupełnie tam nie było. Brazylijczyk zaś podejmował katastrofalne wybory w polu karnym – albo nie decydował się na podanie, albo zbyt długo zwlekał z oddaniem strzału.
Poniekąd wynikało to z ich słabszego dnia, ale też miało swe podłoże w dobrym przygotowaniu Czerwonych Diabłów. Wspomniane sytuacje były w gruncie rzeczy przypadkowe i poza strzałem Thiago zza pola karnego, Manchester United ani razu nie musiał pocić się o swoje punkty.
Rzecz jasna nie kontrolowali spotkania, bo pressing narzucony przez Liverpool mocno ich zajechał w pierwszych minutach meczu, ale jednocześnie nie można im tak naprawdę zarzucić niczego. Nie przegrali, zupełnie zasłużenie zachowali czyste konto, utrzymali się na pierwszym miejscu w tabeli. Może i dobrze nie było, ale źle też na pewno nie. Konsekwencja to jedna z tych rzeczy, którą wygrywa się tytuły, a podopieczni Solskjaera mieli jej pełne kieszenie. Gorzej z Liverpoolem.
Anfield, Anfield, mamy problem
O ile nudny remis nikogo na Old Trafford nie martwi, o tyle w szeregach mistrza kraju wprowadza pewny niepokój. The Reds nie byli w stanie wygrać żadnego z ostatnich czterech meczów ligowych, zdobyli w tym czasie zaledwie trzy punkty! Biorąc pod uwagę nieco dłuższy okres – pięciu spotkań – Liverpool zdobył tyle samo oczek co Burnley. Trudno nie powiedzieć, że Juergen Klopp i jego chłopaki przeżywają kryzysowe momenty swojej współpracy.
Ich uwypukleniem były dzisiejsze derby. Bo co z tego, że to oni narzucili tempo gry w pierwszej części? Co z tego, że gdyby Robertson i Firmino podejmowali lepsze decyzje, pewnie strzeliliby co najmniej jednego gola? To wszystko gdybanie i to w dodatku bardzo mocno naciągane, wszak to Manchester United miał piłkę meczową na nodze.
A konkretnie Paul Pogba i Bruno Fernandes mieli. Dwukrotnie jednak zmarnowali świetne sytuacje, gdzie genialną paradą popisał się Alisson. Brazylijczyk dwukrotnie znajdował się na pozycji przegranego, ale zdołał przechylić szalę fortuny na swoją korzyść. Nie musiał tego robić. Jeśli wpuściłby strzał Francuza lub Portugalczyka, nikt nie miałby prawa go winić. Tak się jednak nie stało i koniec końców 28-latek uchodzi za jednego z bohaterów tych przedziwnych derbów.
Potwierdziła się też opinia, że brakuje Liverpoolowi zmienników. Wprowadzeni Curtis Jones, Divock Origi oraz James Milner po prostu byli, przebywali na placu gry. Nie wnieśli niczego, co mogłoby wpłynąć korzystnie na przebieg meczu ich drużyny. Co więcej, słabe zawody zagrał też Xherdan Shaqiri, dość sensacyjnie wystawiony w podstawowym składzie. Widać było, że Szwajcarowi brakuje ogrania i zrozumienia z partnerami. Nie ma się jednak specjalnie czemu dziwić – ostatni raz więcej niż 60 minut w Premier League zagrał w… 2019 roku, gdy The Reds mierzyli się z Watfordem. Trudno było oczekiwać, że będzie dzisiaj królował na boisku.
***
Jeśli wypada komukolwiek wystawić pozytywną ocenę w tym meczu, to defensywie Manchesteru United, a w Liverpoolu Alissonowi, Fabinho i Hendersonowi. Trzymali w ryzach całe spotkanie, nie dali wejść na głowę przeciwnikowi. Warto jednak pamiętać, że nie mieli specjalnie dużo roboty. Intensywne 30 minut to trochę zbyt mało, by nie odchodzić od telewizora z uczuciem rozczarowania.
Wyobrażamy sobie, że istnieje jakieś 200 lepszych sposób na spędzenie niedzielnego wieczoru, niż oglądanie tej bitwy o Anglię. Z bitwą, jatką, agresją nie miało to dzisiaj zbyt wiele wspólnego. Są ludzie, którzy aby zasnąć, słuchają audiobooka nagranego przez Matthew McConaugheya. Dzisiaj poznaliśmy idealną alternatywę. Kocyk, herbatka i ten mecz mógłby wyleczyć z bezsenności połowę populacji.
Liverpool 0:0 Manchester United