Wiadomo, że trudno mówić o rozstrzygnięciach mistrzostwa Hiszpanii już w styczniu, ale starcie Atletico z Sevillą w tym momencie sezonu można było uważać za ważne. Przy swojej wygranej ekipa Simeone odskoczyłaby od Realu na cztery punkty przy dwóch meczach mniej, pokazując przy tym swoją wartość, bo Sevilla to żadne ogórki. Szóste miejsce w tabeli, ale też zaległości do odrobienia i dobra forma. Była więc okazja na pokaz siły. I cóż, tak też się stało – Atletico wygrało 2:0.
Niesamowita jest to drużyna. To znaczy: pewnie trudno jakoś jarać się ich stylem, nie są to gwiezdne wojny w najlepszym wydaniu, nie jest to strzelanie po kilku bramek na mecz (choć wcale mało ich nie mają), ale są tak groźni w każdym momencie meczu, że rywal nie może spokojnie pierdnąć. Wystarczy, by na chwilę pomyślał: „jestem bezpieczny, mam prawo odetchnąć”, a ta banda do niego doskoczy i pokaże, iż do bezpieczeństwa miał bardzo daleko.
Zobaczcie tylko na ten mecz.
Pierwszy kwadrans był dość senny, niewiele wskazywało na bramkę dla gospodarzy, ba, to goście byli jej bliżej – gdy Rakitić nie trafił czysto w piłkę po zamieszaniu w polu karnym – a tu pach, nagle jest 1:0 po golu Correy. I to jakim. Facet dostał zagranie od Trippiera, miał mało miejsca, musiał się odwrócić i znaleźć właściwie jedną drogę do bramki. Tak, znalazł ją. Futbolówka jakimś cudem minęła dwóch-trzech rywali w świetle bramki i wpadła do siatki.
Drugi gol? Wskazywało na niego chyba jeszcze mniej. Sevilla po przerwie chciała siąść na rywalu, miała piłkę przez 74% czasu, może nie stwarzała klarownych sytuacji, ale no łatwiej myśleć o bramce akurat tego, kto ma to, czym bramki się strzela. Chyba że rywalem jest Atletico. Szybka kontra, wypuszczenie bokiem boiska Llorente, ten nie pałuje na ślepo, tylko szuka Saula na przedpolu i elegancko zagrywa mu piłkę. Hiszpan też się nie podpala, opanowuje futbolówkę, daje po długim i co?
I do widzenia, Sevillo.
Czy ona była słaba w tym meczu, bez argumentów i pomysłu? Nie, ale nie była konkretna. A to różni być może przyszłego mistrza od zespołu, który będzie się chciał zakręcić w TOP 4. Te mityczne już detale. Mógł Acuna strzelić na prawie że pustą bramkę po interwencji Oblaka, ale słabszą nogą nie trafił, pomylił się o metr-półtora. Mogła się futbolówka odbić lepiej, a Fernando zmieściłby ją z najbliższej odległości, ale nie odbiła się, zatańczyła na słupku i gola nie było.
Jak nie idzie, to nie idzie, a jak komuś w sezonie żre, to potrafi żreć po całości. Atletico najwyraźniej to ma.
Natomiast wiadomo – nie ma co robić z tego kwestii przypadku. Tam wszystko funkcjonuje jak należy, ledwie sześć straconych bramek nie wzięło się znikąd. Jest też głębia składu, dzisiaj drugi raz z rzędu na ławce usiadł Felix, grał Correa i to on otworzył wynik. No, naprawdę będzie trudno tę ekipę zatrzymać.
Jeśli wygrają swoje dwa zaległe spotkania, będą mieli przecież 10 punktów przewagi nad Realem. Mogą przegrać po raz z kolejnymi Królewski, mogą dostać w łeb w rewanżu od Barcelony, a i tak będą z przodu. A w przeciwieństwie do głównych przeciwników, raczej nie tracą punktów ze słabszymi. To naprawdę ma prawo wypalić.
Atletico – Sevilla 2:0
Correa 17′ Saul 76′
Fot. Newspix