To od początku miał być dość specyficzny mecz. Manchester City dopiero co uciekł spod kwarantanny, wydawało się, że być może pucharowa potyczka będzie musiała zostać przełożona, tak jak wcześniejsze starcie Premier League. Manchester United z kolei chyba trochę nieoczekiwanie nawiązał twardą walkę o pozycję lidera tabeli na półmetku rozgrywek. Jak więc ekipy z robotniczego miasta podejdą do derbowego meczu w środku tygodnia? W dodatku rozgrywanego w ramach EFL Cup, czyli na tym najmniej elektryzującym spośród czterech frontów? Ilu kluczowych zawodników oszczędzą Ole Gunnar Solskjaer i Pep Guardiola? Jak będzie przebiegała sama gra?
Możemy chyba spokojnie użyć tego słowa: zaskoczenie. Zaskoczeniem były i składy obu zespołów, w których próżno szukać jakichś wielkich rotacji w stosunku do najważniejszych meczów ligowych, i sposób gry, zwłaszcza na początku. Dość napisać, że po 25 minutach mieliśmy już za sobą trzy nieuznane gole. Okazje Manchesteru City były klarowne – spory spalony, który dawał przewagę nad obrońcami, pewna finalizacja. Co innego bramka United. Co chcieli wykonać w tej akcji obrońcy w błękitnych koszulkach – nie jesteśmy w stanie rozszyfrować do teraz. Rashford był na spalonym, ale co gorsza – raz, że poczekał na powrót obrońców, a dwa – trafił prosto w Steffena. Piłka odbiła się od bramkarza, przeleciała chwilę, po czym została zgarnięta przez nadbiegającego Stonesa.
Rzadko widujemy tak kuriozalne zagrania w wykonaniu Citizens i naprawdę: Stones powinien być wdzięczny liniowemu, który niemal od razu uniósł chorągiewkę.
Te nieuznane gole to zresztą dobry symbol całej pierwszej odsłony meczu – chaotycznej, rwanej, pozbawionej akcji budowanych seriami podań. Jasne, był jeszcze słupek po uderzeniu De Bruyne, była okazja Fernandesa po mocnym strzale. Wszystko jednak wynikające raczej z błędów obrony, niż przemyślanych wymian w ofensywie.
KRÓLESTWO ZA STOPERA
Ostatnio słyszeliśmy o tym, że polskie grupy fanów poszczególnych zespołów z topu Premier League dyskutują coraz częściej: jak wypadłby u nas Jan Bednarek? Jeśli fani Czerwonych Diabłów się zastanawiają – cóż, raczej nie gorzej, niż to, co zaprezentowali przy pierwszej bramce Lindelof i Maguire. Pomijając fakt, że sam faul przed polem karnym był kompletnie niepotrzebny – jak można sobie pozwolić na taką bierność przy dośrodkowaniu? Piłka przefrunęła niemalże przez pole bramkowe, Szwed chyba w nią nie trafił, Anglik właściwie się nią nie interesował.
Stones był tak zaskoczony, że wepchnął piłkę do siatki biodrem czy brzuchem.
I tu, niestety dla fanów United, trzeba porozmawiać o mentalności. United próbowało wyrównać w tak niemrawy sposób, że momentami aż zęby zgrzytały. Próba wymuszenia karnego przez Martiala. Pospieszne uderzenie z dobrej pozycji Fernandesa, po którym piłka poleciała wysoko nad bramką. Ospałość Rashforda, powolność i przewidywalność Shawa czy Wan-Bissaki. Można wymieniać długo, czego United NIE ZROBILI, by doprowadzić do remisu.
Czy to już kwestia mentalności?
Przed meczem pisało się o tym sporo, bo to już czwarty półfinał Ole Gunnara Solskjaera i po raz czwarty United odpadają na tak dalekim etapie rozgrywek. Jeśli budować charakter zwycięzców, to przecież właśnie w takich chwilach, gdy rywal jest pod formą, gdy stawka nie jest jeszcze astronomiczna, ale już gwarantuje gustowny pucharek. Tymczasem United zupełnie siedli po straconym golu, jakby po raz kolejny nie dojechały im głowy. Ważny mecz i nagle nawet magiczny Fernandes miewa przestoje, miewa momenty zagrań dość panicznych.
STEMPEL POCZTOWY
Zamiast wyrównaniem – pachniało dość mocno drugą bramką. A to Sterling za mocno sklepał piłkę, a to Mahrez się pogubił, ale cały czas groźniej wyglądało to wszystko pod bramką Hendersona. Stempel na pocztówce z obrazkiem Wembley postanowił w końcu postawić Fernandinho. Tak na marginesie: co za historia. Stones i Fernandinho strzelają raz na ruski rok, dzisiaj trafili obaj. Citizens kojarzeni z klepanką, dzisiaj dwukrotnie dziabnęli po centrach. Brazylijczyk akurat nie atakował samego dośrodkowania, zamiast tego czaił się na przedpolu. Za krótkie wybicie Wan-Bissaki, dobre nakrycie piłki, strzał, który poszedł jak po sznureczku, milimetry obok słupka.
Henderson nawet nie zareagował, tak naprawdę zresztą ewentualna parada byłaby wykonana wyłącznie dla efektu wizualnego. Strzał był tak mocny i tak doskonale przymierzony, że nawet stojąc na środku bramki, czy wręcz bliżej prawego słupka, bramkarz by tego nie sięgnął.
2:0. Trudno to nazwać nokautem, ale jeszcze raz podkreślmy, dla United to już czwarty nokdaun na krok przed finałem pucharowym.
Tym boleśniejszy, że derbowy. Budowanie mentalności zwycięzców? Trzeba odłożyć na FA Cup, albo po prostu: na mecz ligowy z Liverpoolem. Starcie na szczycie idzie wielkimi krokami i tylko ta myśl może pocieszać fanów Czerwonych Diabłów po dzisiejszej porażce. Zwłaszcza, że ich sąsiedzi z błękitnej strony miasta na razie nie mają aż tylu powodów do uśmiechu, gdy patrzą w ligową tabelę.
Manchester United – Manchester City 0:2 (0:0)
Stones 51′, Fernandinho 83′
Fot.Newspix