Przed meczem Diego Martinez, szkoleniowiec Granady, zachwycał się Karimem Benzemą. Na pytanie, jaki sposób na zatrzymanie Francuza mógłby zastosować jego zespół, odparł, że widzi tylko jedną możliwość: sprowadzenie napastnika Realu do Andaluzji. Cóż, to mission impossible, coś co nigdy się nie wydarzy, więc nawet na poziomie retorycznym jasne było, że Benzema ponęka sobie obrońców Granady. I ponękał. Strzelił gola, a Królewscy wygrali całkiem pewnie, choć absolutnie nie można powiedzieć, że ich rywal nie miał nic do powiedzenia.
Wprost przeciwnie.
Granada solidnie organizowała się w defensywie, długo skutecznie wkładała kij w szprychy drugiej linii ekipy mistrza Hiszpanii, ale jeśli mamy być szczerzy, to tak to może robić sobie każdy. W tym sezonie Real nie jest na tyle dominujący, na tyle groźny, na tyle straszny i niepokonany, żeby nie można było go ukąsić. No ale, żeby to zrobić trzeba dołożyć element ekstra w postaci efektywnej gry ofensywnej. Bez owijania w bawełnę – trzeba atakować, asystować, strzelać gole. Po prostu. I wcale nie jest to takie niemożliwe, co pokazywały już Cadiz, Valencia czy Szachtar.
Można? Można.
Ale trzeba być skutecznym.
A Granada nie była, choć miała swoje sytuacje. Chociażby wtedy, kiedy fatalnie skiksował Varane’a i piłkę przychwycił Soldado, wystawiając ją zaraz na patelnię Puertasowi. To powinien być, to musiał być gol, ale Hiszpan fatalnie przestrzelił. Warto w tym miejscu zatrzymać się na chwilę i poświęcić trochę czasu występowi Varane’a. Ta wpadka doskonale definiowała jego występ. Wiemy, że od dłuższego czasu jest pod formą, że od dłuższego czasu bywa elektryczny, ale to, co robił tym razem to było jakieś kuriozum. Błąd za błędem. I to na każdym poziomie – złe ustawienie, nerwowe wyprowadzanie piłki, przegrywane pojedynki, brak asekuracji, permanentne spóźnienie. Nie wyglądał jak mistrz świata.
Tym bardziej, że Granada akcje przeprowadzała bardzo nieregularnie. Trochę z zaskoczenia. Bo jednak, mimo wszystko, przez większość spotkania dominował Real. Tylko długo mu nie wychodziło. Ramos główkował nad poprzeczką po dośrodkowaniu Kroosa. Chwilę później Niemiec przeniósł piłkę nad bramką. Benzema najpierw trafił w boczną siatkę, a potem kilka razy był blokowany. Rodrygo strzelił zza pola karnego w niezłej pozycji, ale wprost w bramkarza.
Spore zamieszanie robił też Asensio. I to właśnie on zrobił różnicę. Hiszpan najpierw ekwilibrystycznie złożył się do strzału, ale trafił w słupek, żeby chwilę później wyjść do podania Mendy’ego, dojść z piłką do linii końcowej i dośrodkować w pole karne, gdzie odnalazł się Casemiro. I to odnalazł się w najlepszym możliwym stylu – do zawiesinki Asensio wyskoczył wysoko i spektakularnie, niczym Cristiano Ronaldo, przeskakując bezradnego Vallejo. Ach, gdyby na stadionie mogli zasiąść kibice Realu, to pewnie wróciłyby im flashbacki ze złotych czasów CR7 w Madrycie.
Ale kibiców, jak wiemy, na stadionach nie ma.
Nie obejrzeli więc też na żywo gola tego, którego bał się Diego Martinez i tego, który w Realu najlepiej wypełnił lukę po Ronaldo. To była bramka w stylu Francuza. Niespecjalnie spektakularna. Nie taka, jaką będziemy wspominać z sentymentem za dwadzieścia lat, ale taka, która doskonale oddaje jego kunszt. Doliczony czas gry. Kontra. I Benzema strzelający płasko i nie do obrony przy asyście dwóch defensorów Granady.
Uosobienie klasy.
Real Madryt 2:0 Granada
Casemiro 57′, Benzema 90+3′