– Słuchaj, futbol jest wygodny. Podpiszesz kontrakt i czy będziesz grał, czy nie, czy będziesz grał dobrze, czy źle, zarobisz. Jak prowadzisz swoją firmę i zawalisz jedną umowę, to klient z kolejnymi pieniędzmi już nie przyjdzie. Prowadzenie takiej działalności uczy pokory, szczególnie w czasie pandemii – mówi Łukasz Tymiński, były piłkarz między innymi Jagiellonii czy Górnika Łęczna, który skończył karierę w wieku 28 lat. Nie przez kontuzję, a przez swoją decyzję. Rzadka to historia w futbolu, przyznacie. Dlatego ciekawa. Zapraszamy na rozmowę.
Masz 30 lat, ponad 100 meczów w Ekstraklasie, mógłbyś spokojnie grać jeszcze w co najmniej pierwszej lidze. Mimo tego dwa lata temu skończyłeś karierę. Dlaczego?
Taki dobry marketing mi zrobiliście, dlatego musiałem skończyć! A tak serio, to po spadku z Ekstraklasy z Górnikiem miałem telefon od dyrektora sportowego Arki Gdynia, który wyraził chęć współpracy, ale sprawę pilotował mój menadżer i finalnie skończyło się na zwodzeniu: niby wszystko jest aktualne, jednak nic nie doszło do skutku. Pojawiły się też dziwne egzotyczne opcje. Ekstraklasa rosyjska, natomiast klub z małej miejscowości, czyli coś, co mnie nie interesowało, bo zarobki były niewspółmierne do ryzyka. Zostałem więc w Łęcznej, a jednocześnie prowadziłem już swoją działalność gospodarczą, związaną z transportem autokarowym. I z Górnikiem spadliśmy drugi raz. Gdybym był młodszy, inaczej podchodziłbym do tematu, ale licznik lat bił, więc myślałem już inaczej. Podjąłem decyzję, że nie ma sensu tego ciągnąć na siłę. Stwierdziłem, że zajmę się czymś innym niż piłka. Swoją firmą. Kopanie się w pierwszej lidze, czy w drugiej… Brakowało mi do tego chęci.
Miałeś dość futbolu?
W pewnych momentach tak. Ekstraklasa a niższe ligi to duży przeskok. Może nie, jeśli chodzi o poziom, ale otoczkę i wrażenie. Granie tam nie sprawiało mi wielkiej przyjemności. Na pewno wpływ miał na to fakt, że posiadałem plan B. Ciężko jest skończyć grać i stwierdzić: poszukam sobie nowej pracy. Na poziomie pierwszej czy drugiej ligi zarobisz większe pieniądze niż w „normalnej pracy”. Ale tułanie się po Polsce, przeprowadzki z miasta do miasta, to nie było już dla mnie. Zdaje sobie jednak sprawę, że mogłem grać dalej.
Już po skończonej karierze miałeś ofertę?
Po roku. Z Podbeskidzia. Znaliśmy się z trenerem Brede z Jagiellonii, byłem u niego na rozmowie i powstał temat, żebym z nimi trenował i jeśli obie strony będą zadowolone, to doszłoby do współpracy. Dostałem wstępne rozpiski, ale zaczął się weekend majowy, a ten okres w transporcie autokarowym jest gorący. Przy tym wszystkim nie byłbym w stanie wyłączyć telefonu, iść na trening. Poza tym w takim biznesie musisz być mobilny, są różne sytuacje, jak awarie na drodze i tak dalej. Stresujący kawałek chleba.
Twoją decyzję najbliżsi i koledzy z boiska przyjęli z szokiem?
Chłopakom, z którymi miałem bliższy kontakt, wstępnie mówiłem, że noszę się z taką decyzją. Nie było to dla nich specjalne zaskoczenie.
A dla ciebie to było mimo wszystko spore ryzyko finansowe?
Ryzyko zawsze jest. Gdy podejmujesz decyzję, że będziesz coś swojego rozwijał, potrzebujesz temu poświęcić czas. Prowadząc swoją firmę, jesteś zdany sam na siebie, bo od swoich decyzji, tego, co robisz, w co inwestujesz, zależy to, co masz. Stwierdziłem, że mogę mieć większe profity z firmy niż grania w pierwszej lidze. Słuchaj, futbol jest wygodny. Podpiszesz kontrakt i czy będziesz grał, czy nie, czy będziesz grał dobrze, czy źle, zarobisz. Jak prowadzisz swoją firmę i zawalisz jedną umowę, to klient z kolejnymi pieniędzmi już nie przyjdzie. Prowadzenie takiej działalności uczy pokory, szczególnie w czasie pandemii.
Pewnie byłeś w tym małym procencie ligowców, którzy w wieku 28 lat mogą skończyć karierę, bo większa część z nich nie ma na siebie pomysłu.
Ci, którzy wyjechali na Zachód i w skrajny sposób nie stracili oszczędności, będą mogli z nich żyć i funkcjonować. Natomiast jeśli ktoś gra na średnim poziomie w polskiej piłce, jest w stanie coś odłożyć, ale pytanie – jakie to są środki i co może z nimi zrobić. Ale wówczas nigdy nie ma pewności. Jednego dnia skończysz granie, drugiego zainwestujesz i stracisz. Ostatnio pojawił się wywiad Sławka Peszki, który zainwestował pół miliona w piwo. Ono okazało się przeterminowane. I takich ludzi, którzy podpowiadają różne inwestycje, jest mnóstwo w środowisku. Daj pieniądze na to, na tamto. A nikt ci nie da gwarancji, że będą z tego jakieś profity. Prowadzenie firmy nie polega na tym, że dziś zaczniesz, a jutro będziesz mega zarabiał. To nie jest zero-jedynkowe.
Ale twoim zdaniem piłkarz Ekstraklasy jest świadomy swoich finansów?
Raczej jest z tym problem. Część zawodników nie ma na siebie pomysłu. I ja się nie dziwię, bo jeśli nie siedzisz w rynku, to trudno ci wejść i cokolwiek zrobić. Ale są pozytywne przykłady. Wojtek Małecki grając w piłkę, prowadził swoją firmę, w której produkował rękawice i też skończył karierę, a miał już zaplecze. A kiedy dzisiaj grasz, nic nie robisz, i nagle chcesz coś zacząć, to nie jest tak łatwo.
A jak ty wszedłeś w świat autokarów? To była analiza rynku, czy jakaś twoja pasja?
Zaczęło się od tego, że pojawił się na wstępie temat przewozu grup sportowych. To nie działo się na dużą skalę i nie kolidowało mi z niczym. Miałem kontakty w środowisku sportowym, środki na inwestycje i mogłem działać. Natomiast dopiero gdy skończyłem z graniem i zacząłem się zajmować firmą codziennie, pojawiły się dużo szersze możliwości. Większa turystyka, przewozy grup chińskich po Europie. Też znając język, jesteś w stanie nawiązywać kontakt z ludźmi, którzy funkcjonują na różnych platformach. Zresztą Polska jest jednym z liderów Europy, jeśli chodzi o przewozy autokarowe.
Przewozy chińskich turystów po Europie… Już wiem, kto rozkręcił pandemię!
Tak! Oni przylatywali i była dystrybucja.
A tak serio – twój biznes ucierpiał przez wirusa?
Wiadomo, turystyka jest sezonowa i gdy przyszedł marzec, stanęło wszystko. Natomiast mi udało się załapać na przewozy pracownicze do magazynów Amazona i wszystkie auta oddelegowałem do tego. Główną bazę mam we Wrocławiu i tam też jest jeden z największych zakładów Amazona, a przy wybuchu pandemii pojawił się wymóg, żeby pracownicy dojeżdżali przy obłożeniu autokaru w 25%. Trzeba było wozić po 10 osób w autobusie i przez to zamówienia wzrosły. Mnie się udało tam załapać i od początku pandemii do teraz auta jeżdżą na Amazonie.
Mówiłeś na początku – pół żartem, ale pewnie też pół serio – że skończyłeś z graniem przez swoją łatkę. Zapewne chodziło ci o łatkę brutala.
No tak.
Byleś nim?
Zależy jak na to spojrzeć. Ze swojej perspektywy mogę powiedzieć, że to wszystko nie wynikało z tego, że chciałem komuś zrobić krzywdę. Poza tym, jeżeli ktoś w prasie weźmie cię na celownik, to każda kartka, nawet jeśli miałeś cztery mecze z rzędu bez napomnienia, jest podkręcana. Według mnie wszystko spotęgowała sytuacja z Damianem Dąbrowskim. Pisało się o nim wówczas w kontekście reprezentacja. To był punkt zapalny, bo jego kontuzja po moim wejściu wykluczyła go z gry. Aczkolwiek ja z nim rozmawiałem o tej sytuacji i wszyscy mieli mega pretensje, a on o niczym takim nie mówił. Rozumiał, że to była sytuacja boiskowa. Wyglądało, jak wyglądało, natomiast nie było to zamierzone, nie chciałem mu zrobić krzywdy. Też jak później to oglądałem na powtórce, to gdybym ja pierwszy nogę postawił, to on zrobiłby mi to samo. To nie były sanki od tyłu, tylko spięcie o piłkę w kałuży.
Dzisiaj wielu się cieszy, gdy na przykład Góralski podostrzy.
Jak jest wynik, to jest fajnie. Góral wszedł, podostrzył. Trenerzy też takich zawodników potrzebują – jak nie idzie, to jest problem, że nikt nie chce nogi włożyć, a trzeba zagrać mocniej. Tyle że jak zacznie się medialne parcie na jedno czy drugie wejście, to każdy się od tego odcina. Prasa napisze, że taki gość jak ja nie powinien być wystawiany do składu, robi się nagonka medialna, to trener temu ulega, bo wie, że dostanie rykoszetem.
Nie no, ale też nie jest tak, że media sobie wymyśliły twoją ostrą grę.
Jasne, nie mówię tego, bo chcę się wybielić. Jeśli wejdziesz komuś ostro i coś się stanie, to nie jest powód, by o kimś mówić dobrze. Natomiast wiele zależy od opinii i poziomu. Są obrońcy z topu, którzy stosują naprawdę mocne wejścia. Są jednak na innym poziomie. Gdy Ramos czy Chiellini wjadą bez pardonu, to nie odczują specjalnie krytycznych słów.
Warto wspomnieć, że paradoksalnie nigdy nie dostałeś bezpośredniej czerwonej kartki.
No właśnie, choć za tę sytuację z Dąbrowskim powinienem dostać. Ale to był czas, kiedy nie mieliśmy VAR-u.
A postrzegałeś się jako dobrego piłkarza?
Nie. Uznawałem się za solidnego zawodnika. Na przykładzie Jagi można przeanalizować, gdzie grałem: na prawej obronie, lewej, na defensywnym pomocniku, na dziesiątce, na skrzydle. Nie byłem taki, że wymyślałem, że nie pasuje mi granie gdzieś, tylko jak trener chciał, to starałem się to robić. Myślę, że w żadnym meczu nikt mi nie mógł odmówić zaangażowania, bo miałem zasadę i charakter, by grać zawsze na 100%. Natomiast wirtuozem nie byłem. Nie miałem umiejętności dryblingu czy czegoś w tym rodzaju. Skupiałem się na swoich atutach, a nie na rzeczach, w których nie byłem dobry.
Brązowy medal z Jagiellonią to był twój maks?
Chyba tak. To był ostatni rok mojego kontraktu w Jagiellonii i ktoś inny mógłby nie podjąć takiej decyzji, ale ja obniżyłem zarobki na ten ostatni sezon o 60%. Wcześniej byłem wypożyczany, więc zastrzegłem, że muszę być przy pierwszym zespole. Klub się na to zgodził. Na początku miałem przeczucie, że traktowali mnie na zasadzie: no dobra, niech trenuje, niech będzie. Ale chyba moja postawa na treningach i podejście do treningu zmieniły postrzeganie mnie w oczach trenera Probierza. Z osoby, która musiała być przy pierwszym zespole, przerodziłem się w kogoś, kto jakiś udział w tym brązowym medalu miał. Podszedłem do sprawy ambicjonalnie, nie chciałem biegać po lasach nawet za większe pieniądze.
Ale nie zostałeś dłużej.
Zaryzykowałem. Chciałem podwyżkę, klub chciał zostawić te warunki. Pojawił się Górnik i podjąłem decyzję, że przeniosę się tam.
Natomiast też pewnie byłeś ważny dla szatni w Białymstoku, bo uważano cię za największego jajcarza.
Tam był fajny klimat, mieliśmy drużynę, która trzymała się razem i były pomysły na różne żarty.
Jaki najlepszy wykręciłeś? Chyba ten z kogutem?
Haha, tak, była taka sytuacja. Michałowi Pazdanowi zepsuł się samochód i w zastępstwie dostał Vectrę C, taką, którą w tamtych czasach jeździła policja. Kupiliśmy policyjnego koguta. Na Pogorzałki dojeżdża się wiejską drogą, wąską, nie ma ruchu i łapaliśmy chłopaków, gdy jechali na trening. Zjeżdżali, zatrzymywali się i czekali na kontrolę. Mieliśmy ubaw!
A Probierz był twoim faworytem, jeśli chodzi o trenerów? Wielu z uznanymi u nas nazwiskami miałeś.
Tak, trochę się ich przewinęło. Do trenera Probierza mam szacunek, bo spojrzał na mnie obiektywnie i dał mi szansę. No i tak jak mówiliśmy, to przy nim osiągnąłem największy sukces.
Z kolei tamten Górnik Łęczna musiał tak nieciekawie skończyć?
Myślę, że nie musiał. Akurat przy spadku z Ekstraklasy niewiele zabrakło, żeby jednak się utrzymać. Tyle że po spadku, gdy budżet się ograniczył, pojawiły się długi i trzeba było je niwelować. Patrząc z perspektywy dobrze się stało, bo mimo spadku do drugiej ligi, wyczyszczono długi i nie ma zaległości z pensjami. Przetrwali cięższy okres. Wyprowadzili klub na prostą. Można to porównać do Ruchu Chorzów. Tam też były problemy finansowe, ale nikt się nie starał tego ogarnąć, tylko tonęli w tym. No i skończyło się tak, a nie inaczej. Gdzie dziś jest Ruch…? Jak finanse przypierają cię do ściany, to klub upada i trzeba z niskiego poziomu się podnosić.
Tak sobie myślę, że musiałeś się nachodzić po swoje pieniądze w trakcie kariery. Byłeś w Polonii, Ruchu, Górniku Łęczna.
W Polonii była najbardziej hardkorowa sytuacja, bo mieliśmy półroczne zaległości. To jest dużo, a jak nie masz wysokiego kontraktu, sytuacja jest – delikatnie mówiąc – niekomfortowa. Udało mi się odzyskać pieniądze, bo złożyłem wniosek o rozwiązanie kontraktu i gdy przechodziłem do Jagiellonii, to Polonia chcąc mieć za mnie jakieś pieniądze, w dniu sprawy wyrównała wszystko. Natomiast duża część chłopaków tych pieniędzy nie zobaczyła.
No i dziś masz lepiej, bo sam jesteś sobie szefem i sam sobie płacisz.
W uproszczeniu tak. Ale jestem też szefem dla innych ludzi, utrzymuję pracowników i ich rodziny. Dziś więc presja jest ukierunkowana w inną stronę. Zupełnie inna perspektywa.
Rozmawiał PAWEŁ PACZUL
Fot. Newspix