Lech Poznań ostatnich dni umówiłby się na randkę z wymarzoną dziewczyną, a potem pomylił knajpę, na ósmą idąc do Biesiadowa zamiast DeGrasso, nie orientując się nawet w pomyłce, choć ona czekała do dwunastej. Mówi się, że coś jest piękne jak bramka w dziewięćdziesiątej minucie, ale nie mówcie tego przy kibicach Lecha, chyba, że ich bardzo nie lubicie.
Ktoś powiedział, że ten, kto sądzi, że w piłkę gra się nogami, sądzi też pewnie, że w szachy gra się rękami. Ale zarazem uważam, że czasem za dużo poświęcamy uwagi mentalności. Chcenie, pozytywne nastawienie, waleczność – na pewno są ważne. Ale nim samym nic nie zrobisz. To tylko składowe. Futbol jest jednak bardziej złożony. Najlepiej nastawiony zespół, najlepiej nastawiony zawodnik, jednak wciąż może zderzyć się z piłkarska ścianą. To ostatecznie piłka nożna, a nie komu się bardziej chce, kto dał mocniej z wątroby, kto wyszedł bez kompleksów.
Nie lubię też wyciągania daleko idących wniosków z historii. Bo w drużynach piłkarskich dziś można spokojnie wstawić obrotowe drzwi. Porównajcie kadry dowolnego zespołu z tą, sprzed dwóch lat. Może na szczytach jest może mniej rotacji, bo już nie ma gdzie odchodzić, ale na naszym poziomie – zmiany, zmiany, zmiany. Więc jaki sens ma mówienie o tym, co zdarzyło się drużynie dwa, trzy lata temu. Inni ludzie. Inny zespół. A nawet jak ludzie w dużej mierze tej sami, to na innym poziomie zgrania, innym etapie trwania wspólnego projektu. Też bez sensu wspólnie rozliczać.
A jednak patrzysz na Lecha Poznań i on z uporem godnym lepszej sprawy chce uchodzić za klub przeklęty.
Chce kuć mit klubu z wyraźnym genem autodestrukcji.
Z wpisanym w DNA “mogło się zdarzyć każdemu, zdarza się zawsze jemu”.
Odtwórzmy pokrótce przecież ten mecz ze Standardem. Lech dostał przewagę liczebną za frajer. Oulare zapomniał pomyśleć, wyjazd pod prysznic i nagle Lech urasta do rangi faworyta meczu. Co jednak jakoś tam potwierdza, wykorzystując warunki meczowe. Jest gol po fajnej akcji Puchacza z Ishakiem. Masz więc prowadzenie, a rywal gra w dziesiątkę.
Masz ten złoty róg.
I zaczyna się.
Lech grając w przewadze traci gola. Mało tego, stratę godną prawie poślizgu Gerrarda robi Tiba. Tiba, czyli zawodnik, którego uważam za tu i teraz najlepszego w Lechu Poznań. Nawet on się przed fatum nie uchronił.
No ale dobrze, wciąż ma Lech jednego zawodnika więcej, czasu dość, by coś strzelić. Chyba, że nie. Bo Crnomarković wylatuje przez faul, który wykonywał w strefie, w której nie było jeszcze żadnego zagrożenia. I już przewaga roztrwoniona.
Ale wciąż to jest do wygrania. Dziwiło mnie nawet, że w końcówce, przy jakichś faulach, Lech się nie spieszył, choć remis za wiele mu nie dawał. I skończyło się konsekwencją: dostaniem w trąbę… nawet nie w końcówce. A w ostatniej akcji meczu. To już jakiś rekord świata. Trzy ważne mecze, wszystkie pokpione w ten sam, najboleśniejszy sposób.
Jak Lech jest w czymś mistrzem, to we wcieraniu soli w rany kibiców.
Przecież ten Standard to jest w pigułce niejeden sezon, niejedna sytuacja, która zabolała kibiców Lecha.
Na miejscu kibiców Kolejorza do sukcesów, lepszej formy, podchodziłbym dziś wręcz jak do pułapki. Posłodzenie, uśpienie czujności, by za chwilę porażka bolała z podwójną siłą. Wyhodowano tam pewną traumę.
To nie jest tak, że z tej grupy Kolejorz by nie wyszedł, więc nic się nie stało. Lech stracił pieniądze, a przecież za wygraną mógłby skasować porządne pół miliona euro, nawet remis to zawsze zastrzyk tych około dwustu tysięcy, którym pogardzić się nie da. Lech też pozostaje na miejscu rankingowym, w którym na jakiekolwiek rozstawienia liczyć nie może. Jest aktualnie za starym dobrym Alaszkertem, a także za Florą Tallin. Ta, całkowicie żadna, czwartoligowa w skali Europy półka. Polska natomiast zajmuje 30 miejsce w rankingu UEFA, co oznacza, że jeśli nic się nie zmieni, wszystkie polskie kluby będą musiały startować od 1 rundy eliminacji Europa Conference League. A więc więcej szans na oklep od kogoś, a także wczesne zaczęcie sezonu. Koszta tej porażki są i to spore.
Jeśli to zmęczenie, co jest możliwe, bo jak zliczyć takiemu Moderowi minuty od czerwca, to wyjdzie pełny sezon, to przy krytyce tego i owego zawodnika, jakichś zmian Żurawia, nie należy zapomnieć, że był czas i fundusze, by zapewnić temu zespołowi wartościowe rotacje. Rżąsa mówi, że kadra jest wystarczająco szeroka, “jeśli nie mielibyśmy urazów, jeśli zawodnicy nie byliby chorzy na Covid”. No nie wiem. Urazy, jeśli dobrze kojarzę, zdarzają się wszędzie. Nie ma drużyny bez urazów. A na realia covidowe też był czas się przygotować, bo to nie popsuło się nagle, nawet jeśli była chwila, gdy wierzyliśmy, że załamania nie będzie.
Słów “dajemy sobie radę na trzech frontach” nie komentuję, chyba, że celem było wicemistrzostwo Wielkopolski.
***
Uchylam czapki Tomaszowi Łapińskiemu. Po zeszłym meczu ze Standardem, kiedy pół piłkarskiej Polski wpychało Puchacza do kadry, kiedy Puchacz miał swój znakomity moment, Łapa mówił:
Spokojnie.
Popatrzcie jak broni.
To może być fajny zawodnik.
Ale popatrzcie jak broni.
Kibicuję mu.
Ale popatrzcie jak broni, a raczej jak tego nie robi.
***
Maradona. Zgadzam się z Rokim, który napisał na Twitterze, że tego piłkarza sprzed lat najbardziej chciałby oglądać. A raczej: przeżyć. Bo wiadomo, że jakiś mecz można sobie odpalić. Skrót. Gol. Ale chodzi o to, by żyć w jego czasach. Czuć te emocje, gdy za chwilę mecz Diego o wszystko i być w tej niepewności: co zrobi?
Maradona był pierwszym piłkarzem o prawdziwie globalnym zasięgu. Pele, Cruyff – wielkie zasługi dla historii futbolu, piłkarze porównywalni, może nawet lepsi. Ale utkwiło mi w pamięci, jak FIFA używając swoich kontaktów wywalczyła… możliwość wjazdu Maradony do Stanów Zjednoczonych na mundial. USA początkowo nie chciał go wpuścić, traktując, w świetle przepisów, jako regularnego kryminalistę uwikłanego w przemyt narkotyków. Ale wciąż, w 1994, choć Maradona już de facto zszedł piłkarsko ze szczytu, nie było nikogo bardziej rozpoznawalnego.
Myślę, że tak jak Cruyff pewnie niósł na plecach zauważalny ciężar zmian w taktyce, tak Maradona niósł na plecach te zmiany okołopiłkarskie, te całe, coraz jaśniejsze flesze.
Natomiast mnie osobiście spotkała jedna, oczywiście pośrednia, ale historia z Maradoną w tle. Zawsze fascynował mnie przypadek Janusza Chomontka, genialnego żonglera, który na przełomie lat 80 i 90 cieszył się w Polsce sporą sławą. Co z jednej strony pokazuje skalę talentu Chomontka, który potrafił walnąć maraton cały czas żonglując, a przy tym trochę nasz ówczesny głód sukcesów. W każdym razie pojechałem do Janusza pod Grudziądz. W umówionym dniu nie miał jednak czasu. Szybko musiałem organizować nocleg, ostatecznie lądując w hoteliku przy stadionie żużlowym. W drugim dniu znalazł, choć niewiele. Tyle, co trochę tuż po występie w jakiejś szkole podstawowej w małej, sympatyczne wioseczce.
I siedzimy na stołówce, siedzimy daleko od gdziekolwiek. A Janusz Chomontek wyciąga historię o Maradonie:
Po pierwszym rekordzie postanowiłem bić kolejne, bo widziałem, że to droga do tego, żeby było o mnie głośno. Największą sławę zyskałem, gdy pobiłem rekord Diego Maradony. Diego podbijał piłkę siedem tysięcy razy. Ja przed meczem drużyny siatkarskiej Czarnych Słupsk zrobiłem czternaście tysięcy pięćset podbić, a wkrótce jeszcze więcej. Znalazł się człowiek, który zajął się mną jeśli chodzi o media, dzięki czemu nawet włoska telewizja dowiedziała się, że jest taki Chomontek, który pobił rekord Maradony. Szum się zrobił niesłychany! Rai Uno zaprosiło mnie do siebie. W studio Boniek. Maradona. Paulo Rossi. I ja.
Co myślałeś, jako chłopak z Gdańca, który występuje w Rai Uno z Maradoną, w końcówce lat osiemdziesiątych niekwestionowanym numerem jeden na świecie?
Dla mnie już szokiem było, że mogłem wsiąść w samolot! Jak to będzie, lecieć gdzieś? Gdzie ja kiedyś myślałem, że do samolotu wsiądę? Bałem się. Boże, jak to będzie? W górę, w powietrze? Nie wyobrażałem sobie. Ale Rai Uno zarezerwowało bilety, wystarczyło wsiąść. Zajechałem do Warszawy, spotkałem się z redaktorem Zakrzewskim z TVP, który był moim tłumaczem, a także wszystko pilotował. Po lądowaniu we Włoszech – inny świat. Zostałem wyposażony w piękny sprzęt sportowy. Ugościli mnie w pięknym hotelu – piękne bankiety, szwedzkie stoły, bajery. Dla mnie to było coś nie do opisania. Wkrótce wielka chwila, czyli do studia. Pamiętam jak dziś: odcinek powiązany z moją osobą, moim rekordem. Maradona troszeczkę pożonglował, potem ja, a następnie żonglowaliśmy razem. Główeczkami przebijaliśmy piłkę. Diego Maradona powiedział, że taki talent jak ja, rodzi raz na kilka miliardów. Ci wielcy piłkarze, Diego, Boniek, Paulo Rossi, potraktowali mnie wspaniale.
Z Maradoną spotkałeś się tylko w studiu?
Nie. Później był bankiet. Razem pobalowaliśmy troszkę. Nie chciał tak, że tylko występ i cześć. Wydaje mi się, że doceniał, że pobiłem jego rekord i tym chciał to okazać. Poza tym dostałem też jego koszulkę z autografem. Wisi w domu na specjalnym miejscu. Diego to człowiek wspaniały, pod każdym względem. Może trochę nerwus, co czasem widać po meczach, nawet ostatnio ktoś go trącił na meczu gwiazd, to od razu zareagował. Ale jest życzliwy, z sercem na dłoni.
Jak się baluje z Maradoną?
Świetnie. Diego Maradona zawsze był rozrywkowy. Zostałem zaproszony do pięknego lokalu. On wymyślał jakieś tam drinki, ja po dwóch, trzech już nie mogłem się podnieść, było ostro. Później pozwiedzaliśmy pewne miejsca już bez tłumacza. Najbardziej wspominam, że zaprosił mnie do klubów nocnych. I byłem z nim w dwóch, trzech miejscach.
Poszedłeś z Maradoną do klubu nocnego?
No jak nie jak tak.
I jak było?
No Boże kochany. Tam kluby nie takie jak u nas, że trzy, cztery osoby siedzą nawalone. Laska tańczy na stoliku, płacisz jej, ona tańczy już dla ciebie, wywija czym ma najpiękniejsze. Diego mówi: decyduj Janusz, którą chcesz?
Leszek Milewski