Reklama

PRASA. Piłkarze Ekstraklasy testowani dwa razy w tygodniu, projekt wart 16 mln zł

Damian Smyk

Autor:Damian Smyk

05 października 2020, 06:43 • 11 min czytania 9 komentarzy

– Trzeba więc iść do przodu z pomysłami. Ten, który pojawił się kilka dni temu, zakłada, że od drugiej dekady października kluby byłyby poddawane badaniom na obecność koronawirusa aż dwa razy w tygodniu. Przed świętami Bożego Narodzenia testowanie zostałoby wstrzymane do trzeciej dekady stycznia – a potem znowu dwa razy w tygodniu do końca sezonu. Badania odbywałyby się przez 28 tygodni, a skoro co 3-4 dni, to w sumie każdy piłkarza byłby „wymazywany” aż 56 razy – pisze Antoni Bugajski w „Przeglądzie Sportowym”. Co poza tym dziś w prasie?

PRASA. Piłkarze Ekstraklasy testowani dwa razy w tygodniu, projekt wart 16 mln zł

„PRZEGLĄD SPORTOWY”

Wydanie poniedziałkowe, zatem dużo pomeczówek. Uwagę przykuwa natomiast felieton Dariusza Dziekanowskiego z tytułem „Lech wygrywa grupę? To nie jest nierealne”.

W sobotnim wydaniu „Przeglądu Sportowego” przeczytałem artykuł (na temat losowania) zatytułowany „Awans pewny tylko dla Orłów”. Ja uważam, że wcale nie jest tak, iż Lechowi pozostaje tylko walka o drugie miejsce. Uważam, że jeśli zaprezentuje się tak, jak do tej pory, to nie będę zaskoczony, jeśli w tej grupie zajmie pierwsze miejsce. Owszem, Benfica jest w tym gronie najbardziej renomowaną firmą, teoretycznie najsilniejszą, ale po drodze dała się pokonać PAOK Saloniki, czyli żadnej tam potędze. Grecy w kolejnej rundzie ulegli Krasnodarowi. Nie stawiajmy się znów w sytuacji, że Lech będzie grał tak, jak przeciwnik pozwala. Niech od teraz obowiązuje hasło: „To przeciwnik gra tak, jak mu pozwalamy”. U ważam, że to było bardzo dobre losowanie. Żadna z trzech ekip nie jest poza zasięgiem i są to atrakcyjni, w miarę uznani rywale, po plecach których można się wybić na wyższy poziom. Ileż to razy zdarzyło się nam układać tabelę w fazie grupowej czy to rozgrywek klubowych, czy reprezentacyjnych, zanim te jeszcze się zaczęły, a potem patrzyliśmy ze zdumieniem, że nic się nie zgadza. Mam tylko nadzieję, że do końca okna transferowego w Poznaniu, jeśli będą jakieś ruchy, to tylko do klubu, a nie z klubu.

Mateusz Borek z kolei proponuje natychmiastową rewolucję w Legii Warszawa. Skoro najlepszym piłkarzem w blamażu z Karabachem był 40-letni Boruc, to gdzie szukać nadziei?

Reklama

Czesław Michniewicz długo analizował rywali, a także atuty i niedostatki własnego zespołu i zdecydował się zagrać czterema pomocnikami w środku, bez klasycznych skrzydłowych. Teoretycznie to nawet wydawało się w miarę rozsądne, ale w praktyce wyglądało dramatycznie źle. Niemoc, apatia, bezradność. Boczni obrońcy Josip Juranović i Filip Mladenović popełniali mnóstwo błędów, byli niemiłosiernie ogrywani przez rywali, a w tworzeniu gry próżno było ich znaleźć. Domagoj Antolić człapał, Bartosz Kapustka miał w swoim stylu ze dwa, trzy przebłyski przypominające o skali jego talentu, Joel Valencia notował nieodpowiedzialne straty, a piłkarze wpisani do protokołu jako napastnicy, czyli Tomaš Pekhart i Rafael Lopes nie stanowili kompletnie żadnego zagrożenia pod bramką rywala. Bo po prostu pod bramkę mistrza Azerbejdżanu w większości akcji nie nadążali dobiec. Najlepszym piłkarzem mistrzów Polski w meczu u siebie, przegranym różnicą trzech goli, był doświadczony bramkarz Artur Boruc. I to jest symboliczna informacja, unaoczniająca nam, jak wielki problem ma dziś Legia. Dariusz Mioduski przejął klub w marcu 2017 roku i w jego samodzielnej erze zespół jeszcze w grupie Ligi Europy nie zagrał. Zawsze szacunkiem darzę ludzi, którzy inwestują w sport swoje ciężko zarobione pieniądze, ale właściciel musi naprawdę głęboko te ostatnie lata przemyśleć. Na pewno jego najlepszą decyzją była konsekwencja w budowie niezwykłego centrum treningowego. Reszta spraw jest do natychmiastowej poprawy bądź kompletnej zmiany.

Liga szuka recepty na normalne dogranie sezonu w czasie pandemii. Padają pomysły, by testować piłkarzy dwa razy w tygodniu.

Trzeba więc iść do przodu z pomysłami. Ten, który pojawił się kilka dni temu, zakłada, że od drugiej dekady października kluby byłyby poddawane badaniom na obecność koronawirusa aż dwa razy w tygodniu. Przed świętami Bożego Narodzenia testowanie zostałoby wstrzymane do trzeciej dekady stycznia – a potem znowu dwa razy w tygodniu do końca sezonu. Badania odbywałyby się przez 28 tygodni, a skoro co 3-4 dni, to w sumie każdy piłkarza byłby „wymazywany” aż 56 razy. Zresztą nie tylko piłkarz, lecz także inne osoby funkcjonujące przy pierwszej drużynie. Zgodnie z przyjętymi procedurami w każdym klubie jest ich 50. To oznacza, że łączna liczba potrzebnych testów (niektóre trzeba by powtórzyć) w skali całej ekstraklasy zbliżyłaby się do 50 tysięcy. Przy założeniu, że rynkowa cena testu to około 350 złotych, wartość projektu zakręciłaby się koło 16 milionów złotych. Przy zakupie hurtowym i poszukaniu najtańszej oferty cena być może byłaby niższa o kilka milionów, ale to ciągle wydatek, na które kluby się nie zdobędą. Można posługiwać się argumentem, że to dobra inwestycja, bo dzięki temu uda się dokończyć rozgrywki w pełnym wymiarze, a więc kluby dostaną 100 proc. środków z praw telewizyjnych. Ważniejsze pytanie jest jednak inne – jakie będą skutki tak częstych wymazów. Nie można wykluczać, że drużyny z dnia na dzień będą gwałtownie osłabiane, bo na kwarantannę pójdzie kilku kluczowych graczy albo i cała jedenastka.

W „Prześwietleniu” Łukasz Olkowicz rozmawia z Leszkiem Jaroszem, który przeprowadził śledztwo na temat legendarnego meczu Polski z Brazylią w 1938 roku. Jak to było z tymi golami Wilmowskiego?

Reklama

– Za punkt honoru postawiłem sobie przeczytać wszystko, co zostało napisane o tym meczu. Wkręciłem się w tę historię. Przeglądałem najrozmaitsze materiały i gazety, również lokalne. Żeby było jasne: nie chciałem być rewizjonistą – zaczyna Jarosz. – Nie chodziło o to, by udowodnić, że Wilimowski tych czterech goli Brazylii nie strzelił czy o niszczenie wspaniałej opowieści, że reprezentant Polski jako pierwszy w historii mundiali zdobył cztery bramki w meczu. Rozpoczynając pisanie nawet nie przypuszczałem, że poruszę ten wątek. A o co chodziło? O sam mecz, bo ten mecz był jak eksplozja. Zostały strzępki, fragmenty i – jak to nazywam – odłamki. Te odłamki leżą wciąż przed nami, pewnie są ich jeszcze setki. – Mowa o boju legendarnym, do dziś fascynującym kibiców i dziennikarzy. Jedynym przedwojennym starcie naszej reprezentacji w mistrzostwach świata i jeszcze tak dramatycznym spotkaniu. Graliśmy z Brazylią, która była faworytem mundialu, a mimo to w strasburskim deszczu doprowadziliśmy do dogrywki. Przegraliśmy minimalnie, ale został nam Ernest Wilimowski z czterema golami. Interesowały mnie okołomeczowe detale, bo jak pisał Rymkiewicz „ważne jest kilka szczegółów”. I chyba przede wszystkim jest to tekst o wojnie, która zmiotła polską drużynę, być może najbardziej utalentowaną w dziejach. Sprawa goli wyszła przy okazji.

„SPORT”

Sevela znalazł sposób na Górnika Zabrze i Zagłębie pokonało dotychczasowego lidera. Tym samym nie ma już w lidze zespołu, który nie miałby na koncie porażki.

Martin SEVELA: – To był trudny mecz, ale plan strategiczny, który sobie założyliśmy przed spotkaniem, został wykonany na boisku. Było zaangażowanie i determinacja. Zrobiliśmy postęp w nastawieniu, bo walczyliśmy od samego początku. Dwa razy był VAR na naszą niekorzyść, ale później było dobre podanie i Patryk Szysz wiedział, co miał zrobić z piłką. To był drugi gol, bo pierwsza bramka to była indywidualna jakość Saszy Żivca. Mieliśmy trochę szczęścia, ale walczyliśmy o to szczęście. Mówiłem w przerwie moim zawodnikom, że mają wykonać w drugiej połowie taką pracę w obronie, jak ostatnio w Białymstoku i to się udało. Cała drużyna była zaangażowana w grę obronną i wyglądało to bardzo dobrze. Jesteśmy zadowoleni ze zwycięstwa, zaangażowania i walki całego zespołu.

Raków Częstochowa pierwszy raz w swojej historii został liderem. Obiecująco rozwija się projekt zeszłorocznego beniaminka.

Gdyby kilka miesięcy temu ktoś powiedział, że Raków będzie w kolejnym sezonie liderem ekstraklasy, prawdopodobnie zostałby uznany za szaleńca. Wówczas ekipa spod Jasnej Góry, choć prezentowała się nieźle, to serią bez zwycięstwa i traconymi bramkami w końcówkach spotkań zaprzepaściła szansę na górną ósemkę. Ówczesny beniaminek nie miał jeszcze wystarczającego obycia w lidze i zdarzały mu się skoki formy. W nowym sezonie przyszła stabilizacja. Zawodnicy, jak i sztab szkoleniowy okrzepli, wyciągnęli powtarzane przy każdej porażce mityczne wręcz wnioski i znaleźli mankamenty w swojej grze, które sukcesywnie eliminują. Jednym z nich są tracone gole. Lider spod Jasnej Góry w pierwszych pięciu kolejkach stracił ich siedem, a Jakub Szumski nie zachował ani jednego czystego konta. Zmieniło się to w starciu z płocką z Wisłą. „Nafciarze” nie tylko nie zdobyli gola, ale nawet nie oddali choćby jednego celnego strzału na bramkę Szumskiego. Raków w pełni dominował na własnej połowie, zmuszając Wisłę do kapitulacji i wywieszenia białej flagi.

Ryszard Komornicki odnalazł się w 3. Bundeslidze. Będzie asystentem w FC Kaiserslautern.

Ryszard Komornicki będzie pomagał Jeffowi Saibenemu w prowadzeniu 1. FC Kaiserslautern. Szefostwo „Czerwonych Diabłów” już po dwóch kolejkach 3. Bundesligi zdecydowało się na zwolnienie Borisia Schommersa. – Pierwszy trening przeprowadziliśmy w czwartek, a w poniedziałek o 19.00 czeka nas debiut w wyjazdowym meczu z SV Wehen Wiesbaden – mówi Ryszard Komornicki. – Jeff w niemieckiej piłce był już od marca 2017 do grudnia 2018, prowadząc Arminię Bielefeld, a ostatnio, do marca tego roku, pracował w FC Ingolstadt 04. To, że Jeff Saibene zaproponował współpracę Ryszardowi Komornickiemu, nie jest przypadkiem. – Obaj mieszkamy w Szwajcarii prawie 30 lat – dodaje Komornicki. – Jeff jest obywatelem Luksemburga i ma także paszport szwajcarski. Karierę trenerską rozpoczął w 2004 roku jako asystent selekcjonera reprezentacji Luksemburga.

Wyjątkowo polski mecz w Bundeslidze – Lewandowski popisał się czterema trafieniami, a Piątek zaliczył asystę przy golu dla Herthy.

Choć mecz miał dynamiczny przebieg, a Hertha dwukrotnie doprowadzała do wyrównania, to „Lewy” zawsze dawał zespołowi oddech – i dał go aż cztery razy! Dzięki tym trafieniom ma już na koncie 251 bramek dla bawarskiego giganta, dla którego zagrał 294 razy. Należy też dodać, że to pierwszy mecz ligowy Lewandowskiego z co najmniej czterema golami od 22 września 2015 roku. Część kibiców zapewne doskonale kojarzy tę datę, bo właśnie wtedy polski snajper ukłuł Wolfsburg 5 razy w 9 minut, co wspomina się aż do teraz. Co również ciekawe, „Lewy”… nie przewodzi klasyfikacji strzelców Bundesligi, ponieważ w 3 meczach 6 goli zdobył Andrej Kramarić z Hoffenheim. Jeśli zaś chodzi o Piątka, to na boisku pojawił się w drugiej połowie, by towarzyszyć Cordobie, który miał już wtedy na koncie gola uznanego, nieuznanego oraz trafienie w poprzeczkę. Polak był wyraźnie „nabity”, bo trzy minuty po wejściu zanotował asystę przy bramce Matheusa Cunhi.

W GKS-ie Katowice po staremu. Tym razem GieKSa znów straciła gola w końcówce meczu, a po spotkaniu ze Zniczem trenerem grzmiał o uprawianiu samogwałtu.

W poprzednim sezonie GieKSa przegrała oba mecze ze Zniczem, tym razem zremisowała, ale punkt zaksięgowany sobotniego wieczoru miał chyba jeszcze bardziej gorzki smak niż tamte porażki. Tydzień wcześniej przy Bukowej w doliczonym czasie gry bramkę na wagę „oczka” zdobyła Pogoń Siedlce. Tym razem uczynił to inny zespół z Mazowsza, dlatego trudno dziwić się frustracji katowickiej publiki. – Stajemy się specjalistami od frajerowania. Ja wiele rzeczy rozumiem, ale w pewnych momentach gromy się cisną na usta. Nie sposób było przegrać to spotkanie. Jesteśmy szalenie nieodpowiedzialni. Mam ogromne pretensje do zespołu. Czeka nas gorący poniedziałek. Szkoda, bo mogliśmy mieć komplet punktów, a uprawiamy samogwałt – grzmiał bez ogródek Rafał Górak, szkoleniowiec GKS-u.

„SUPER EXPRESS”

Mało piłki dziś w „Superaku”. Króciutkie teksty o tym, że Lewandowski strzelił cztery gole i o tym, że Moder prawdopodobnie przeniesie się do Brighton za 11 milionów euro. Ale nawet nie mamy jak tego zacytować, bo możemy przekopiować tylko 1/3 tekstu. A wyszłoby tego dosłownie ze dwa-trzy zdania z tekstów.

„GAZETA WYBORCZA”

Recenzja książki Małgorzaty Domagalik o Jerzym Brzęczku od Rafała Steca. Tekst topi się w sarkazmie, ale jakoś nas to nie dziwi. Z portretu nakreślonego przez autorkę wyłania się obraz skazanego na sukces lidera.

Reakcja rozchichranej publiczności nie mogła zdziwić autorki, która przez 330 stron rozwija zasadniczą tezę – Brzęczek, wielki trener i człowiek, jest znienawidzony i niszczony jak bodaj nikt w dziejach polskiego futbolu. Wszystko wykłada Domagalik uczciwie, nie ukrywając, że z selekcjonerem się przyjaźni i że go podziwia, pisze właściwie z pozycji fanki. Podobne emocje łączą ją z Jakubem Błaszczykowskim – siostrzeńcem Brzęczka, też intensywnie obecnym w książce – z którym przed laty przeprowadziła poruszający wywiad rzekę pt. „Kuba”. Tego kontekstu, wykluczającego dziennikarską bezstronność, nie zdołałaby zresztą zataić, jest znany. Na początku tomu pojawia się nawet przytomne odautorskie (jak się potem okaże, prorocze): „książkę taką jak ta można pisać hagiograficznie”. Czytamy więc o „jednym z najbardziej poszturchiwanych (choćby w social mediach) ludzi w historii polskiej piłki”, „nieznanym dotąd w polskiej piłce, a może i w sporcie hejcie na tak ogromną skalę”, uporczywym medialnym „banalizowaniu i spłaszczaniu trenerskiego przekazu”, „wiadrach inwektyw wylewanych każdego dnia” czy „wulgaryzmach i atakach czasami prawdziwie przerażających”. Odmalowuje mroczny krajobraz Domagalik samodzielnie, w obfitych ustępach publicystycznych, a także poprzez zajmujące ponad połowę książki wywiady – budzące wątpliwości z powodu zbyt starannego doboru rozmówców. Przepytywani są bowiem wyłącznie Brzęczek, jego rodzina i inni bliscy. Wyjątek stanowi Zbigniew Boniek, który tłumaczy, komu powierzył los reprezentacji Polski. Z ich opowieści wyłania się sylwetka piłkarza nadrabiającego atletyczne braki charakterem i sumiennością, od zawsze zdradzającego cechy lidera, którego kariera przebiegłaby lepiej, gdyby nie pech – niesfinalizowane transfery do lig włoskiej i hiszpańskiej. Mamy też sceny z życia rodzinnego, zapadające w pamięć ze względu na terroryzującego bliskich ojca Brzęczka. Poznajemy wreszcie niezłomnego trenera, którego potraktowano niesprawiedliwie zarówno w Rakowie Częstochowa, jak i Lechii Gdańsk (oskarżani się nie wypowiadają), a także człowieka będącego prywatnie wzorem cnót. Wady? Klnie jak szewc. Drobnostka, błaha zwłaszcza przy doniosłości sformułowanej przez autorkę myśli, która zostaje z czytelnikiem na dłużej: „być może ten, kto wróci do naturalnej filozofii grania, tak jak to robił Kazimierz Górski, paradoksalnie otworzy przed naszym futbolem nowe horyzonty, tyle że w nowej odświeżonej wersji. Taki powrót do źródeł, do istoty i radości grania”. Wielokrotnie czytamy, że w cudowną podróż do przeszłości zabiera nas Brzęczek, brakuje natomiast, niestety, choć szkicowej próby zdefiniowania owej „naturalnej filozofii grania”.

fot. NewsPix

Pochodzi z Poznania, choć nie z samego. Prowadzący audycję "Stacja Poznań". Lubujący się w tekstach analitycznych, problemowych. Sercem najbliżej mu rodzimej Ekstraklasie. Dwupunktowiec.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

9 komentarzy

Loading...