Łódź, park przy MOSiR, środa. Niedługo po godzinie siedemnastej na parkingu za halą sportową pojawiają się pierwsze samochody. Dzień wcześniej wyczytałem z informacji na stronie internetowej drużyny, że dziś odbędzie się trening. Uprzedzano, że jeżeli pogoda nie dopisze, ćwiczenia mogą zostać przełożone, dlatego z satysfakcją zauważam, że pasażerowie ubrani są w sportowe stroje, a z bagażników wyciągają okręgi połączone z rurek PCV.
Aura nie sprzyja spędzaniu wolnego czasu na świeżym powietrzu, jest to jeden z tych dni końcówki lata, kiedy przypominasz sobie, jak bardzo nienawidzisz jesieni i w duchu przepraszasz, że dopiero co narzekałeś na upały. Mimo wszystko w parku dzieje się dużo – przed chwilą minęła mnie grupka osób uprawiających nordic walking, na polance po środku odbywa się trening damskiej sekcji rugby, a nieopodal kilka osób rzuca swoim psom talerze frisbee. Już nie mogę się doczekać, jak w tym anturażu wyglądał będzie trening, dla którego tu przyjechałem – trening zespołu SkyWeavers Łódź, który gra w quidditcha.
Na chwilę jeszcze wstrzymuję się z podejściem i przedstawieniem się. Nie chcę przeszkadzać, gdy kolejni pojawiający się na parkingu gracze serdecznie się ze sobą witają – przytulają się, nie zważając na wytyczne dotyczące koronawirusa. Wyraźnie widać, że darzą się dużą sympatią.
Gdy grupa około sześciu osób przygotowana jest już do wymarszu na okoliczne boisko piłkarskie, postanawiam wyjść z cienia i przedstawiam się ekipie. Gracze nie są zaskoczeni, łatwo odnieść wrażenie, że przyzwyczaili się już do wzbudzania zainteresowania. Dzięki temu, że oni czują się swobodnie, sam czuję się swobodniej – wiem, że nie przeszkadzam. Większość załadowana jest po uszy rozmaitym sprzętem, więc zagaduję do jedynej niedźwigającej osoby – trochę z boku buty wiąże skromnej budowy dziewczyna – Justyna, studentka ostatniego roku medycyny. Jak się dowiaduję, Justyna jest w zespole od początku jego istnienia. – Zaczęło się od Dni Fantastyki we Wrocławiu. Tamtejsza drużyna robiła warsztaty z quidditcha i od razu nam się spodobało, a jeden z naszych kolegów przyznał się, że myślał już o założeniu drużyny w Łodzi. I tak zaczęliśmy od treningów, gdzie nie wiedzieliśmy, co mamy robić, ale powoli, powoli doszliśmy tu, gdzie jesteśmy teraz.
Zanim zdążyłem zadać kolejne pytanie, podchodzą do nas następni gracze przybywający na trening. W oczy od razu rzuca się Mayar – wysoki, postawny dwudziestoparoletni mężczyzna o ciemnej karnacji, dodatkowo podkreślonej przez długie czarne kręcone włosy i zarost. Jak dowiem się trochę później, jest programistą o syryjskim pochodzeniu. Mayar rusza w kierunku boiska, a cała grupa idzie za nim. Od kiedy pojawił się w towarzystwie, łatwo odczuć, kto jest liderem tego zespołu. Wchodzimy na trawę i jeszcze raz przypominam sobie, dlaczego tak bardzo nienawidzę jesieni, po trzech krokach moje buty są doszczętnie mokre. Wracam do Justyny z następnym pytaniem:
– Ile twoim zdaniem w quidditchu jest sportu, ile rywalizacji, a ile zabawy?
Justyna patrzy na mnie wielkimi oczami, w których wypisane jest – czemu zadałeś to pytanie? I rzeczywiście, głos od razu zabiera Mayar. – To zależy od drużyny. Sport jest sportem, a to jakie podejście mają poszczególni zawodnicy, zależy tylko od nich samych. My chcemy wygrywać.
Wygląda na to, że zbyt często nie są brani na poważnie, dlatego irytują ich pytania zawierające w sobie słowo zabawa. – Nie we wszystkich drużynach są zawodnicy głodni zwycięstwa. Niektórzy podchodzą do tego na spokojnie, chcą być częścią społeczności, ale rywalizacja nie jest dla nich najważniejsza.
Lekko onieśmielony odpowiedzią zadaję kolejne pytanie. – To ile jest zespołów w Polsce i jak wyglądają zmagania międzydrużynowe? – pytam Mayara. – Jest osiem drużyn, a przynajmniej było przed okresem pandemii. Trzy razy do roku odbywają się spotkania na turnieje ligowe, tam każdy gra z każdym i na podstawie takich spotkań klasyfikuje się drużyny do rankingu. Zwycięzca rankingu wyjeżdża na European Quidditch Cup division 2 – taką Ligę Europy. Jest też division 1 – Liga Mistrzów, ale podobnie jak w piłce nożnej nasza liga jest zbyt nisko sklasyfikowana, żebyśmy mogli tam w tej chwili awansować.
Podczas naszej rozmowy inni zawodnicy składają pętle – sześć obręczy o średnicach około metra, ustawionych na różnej wysokości słupkach – metrowym, półtorametrowym i dwumetrowym. Część graczy pompuje nowe piłki, a inni po prostu ze sobą rozmawiają.
– Jest szansa na zawodowstwo, są w jakimś kraju drużyny zawodowe?
Tym razem do odpowiedzi wyrywa się Klaudia, jedyna poza mną nieprzebrana w strój sportowy osoba w towarzystwie. – W Polsce i w Europie – nie, może w Stanach. Ale to wynika z inaczej zorganizowanego systemu edukacji, gdzie drużyny tworzą się pod uczelniami. My z kolei w tym roku utworzyliśmy sekcję AZS-u i umożliwiliśmy studentom zaliczanie WF-u – czyli na odwrót niż w Ameryce. Do tego założyliśmy klub sportowy, dzięki czemu mamy osobowość prawną – można z nami np. podpisywać umowy i będziemy zgłaszać projekty do budżetu partycypacyjnego.
Widać że Klaudia oddycha quidditchem i swoją drużyną. – Ja niestety jestem po kontuzji i nie trenuję, więc będę mogła odpowiadać na twoje pytania podczas gdy oni będą trenować.
W tym momencie Mayar zwołuje wszystkich graczy na środku boiska i rozpoczyna się rozgrzewka. Na początek rozbieganie, wymachy, przeplatanki. Równolegle Klaudia wprowadza mnie w zasady gry.
– Naprzeciw siebie wychodzą dwie siedmioosobowe drużyny. Quidditch jest koedukacyjny, dlatego w każdej z drużyn mogą być maksymalnie cztery osoby jednej płci. Każdy z zawodników musi mieć między nogami miotłę – rurkę PCV. Często słyszymy, jakie to śmieszne że biegamy z pałką między nogami. W takich momentach odpowiadamy krótko: lepiej mieć kij między nogami, niż mieć go w dupie – Klaudia szeroko się uśmiecha, sam też jestem ubawiony, trzeba przyznać, że to naprawdę dobra riposta.
– W celu wytłumaczenia zasad można powiedzieć, że gra składa się z trzech równolegle odbywających się konkurencji. Pierwsza podobna do piłki ręcznej polega na trafieniu kaflem, piłką do siatkówki, w jedną z trzech pętli. Piłkę można przerzucić zarówno z jednej, jak i z drugiej strony obręczy – boisko kończy się dopiero kilka metrów za nimi. Takie trafienie warte jest dziesięć punktów. Kaflem grają ścigający – w każdym zespole jest czterech takich graczy. Druga polega na zbijaniu, w każdej drużynie jest po dwóch pałkarzy – zawodników, którzy mogą zbijać dowolnych graczy drużyny przeciwnej. Do zbijania służą trzy tłuczki – piłki do zbijaka. Jeśli zostałeś trafiony tłuczkiem musisz pobiec i dotknąć jednej ze swoich pętli, żeby móc wrócić do gry. Taką samą czynność należy wykonać, jeżeli spadłeś z miotły, czyli jeżeli upuściłeś rurkę. Do tego w osiemnastej minucie na boisku pojawia się znicz. Znicz to piłeczka tenisowa w worku przymocowanym za plecami do pasa niezależnej osoby – najczęściej gracza jakiejś innej drużyny. Znicz, warty 30 punktów, próbują złapać szukający – po jednym w każdej drużynie. Takim szukającym był Harry Potter.
Skoro Klaudia wspomniała już o postaci z książek, od których to wszystko się zaczęło, postanawiam dopytać ją o stosunek graczy do serii J.K. Rowling. – Duża część z nas nawet nie czytała Harry’ego Pottera. Oczywiście, jest w naszej drużynie jeden czy dwóch fanów serii, ale traktujemy quidditch jako niezależny sport. Łapanie znicza jest w pewnym sensie hołdem dla książek, ale wielu graczy najchętniej zrezygnowałoby z tego elementu gry. Podobno w przyszłości zasady się trochę zmienią i jego wpływ na rozgrywkę będzie ograniczany. Dzisiaj schwytanie znicza kończy mecz. Prawdopodobnie od przyszłego roku w momencie złapania znicza do liczby punktów posiadanych przez prowadzącą drużynę doliczane będzie trzydzieści i to będzie wartość potrzebna do wygrania meczu. Generalnie zasady są spisane w rulebooku, który ma sto dziesięć stron i raz na dwa lata się zmienia, więc na początek ten krótki opis musi ci wystarczyć.
W tej chwili zawodnicy zakończyli trwającą dwadzieścia minut rozgrzewkę. Podczas gdy Klaudia opowiadała o zasadach, pojawiło się jeszcze kilka osób. Teraz na boisku jest dwunastu zawodników, których Mayar podzielił na trzy grupy. Dwie dziewczyny z jednym chłopakiem po prostu rzucają do siebie piłkę od siatkówki. – Wiktoria i Ania trenują z nami od niedawna, Wiktoria chyba w ogóle jest pierwszy raz, dlatego Michał uczy je podawania – wyjaśnia Klaudia. Dalej pięciu zawodników trenuje zbijanie się pod kierownictwem Mayara. – To właściwie dalej element rozgrzewki. Przed prawdziwym zbijaniem warto rozgrzać palce, które łatwo wybić albo złamać.
Dalej pięć osób z impetem rzuca się na ziemię, trenując upadanie. Po jednym takim upadku są praktycznie cali mokrzy, zauważam też, że niektórzy mają w ustach bokserskie szczęki. – W quidditchu można wchodzić z innymi w kontakt fizyczny, obalać przeciwników. Szczęki chronią na wypadek odgryzienia języka. Nie pytaj, nie zdarzyło się.
– W ogóle musisz nam wybaczyć, ale podczas meczu kończącego trening nie będzie znicza. Rzadko kiedy trenuje się ten element, a dziś i tak nie ma nikogo, kto mógłby za znicz robić – dodaje dziewczyna. Muszę przyznać, że jestem trochę zawiedziony. Każdy chyba stwierdzi, że gonienie gościa ubranego w całości na żółto z piłeczką wiszącą w worku zamocowanym na końcu pleców jest zdecydowanie najbardziej egzotyczną częścią quidditcha. Klaudia chyba wyczuła mój zawód. – Chętnie zrobiłabym za znicz, ale dwa miesiące temu podczas meczu zerwałam więzadła krzyżowe – unoszę wysoko brwi, a ona szybko dodaje. – Nie w kontakcie, aż tak ostro nie jest, po prostu rozjechały mi się nogi i coś nagle strzeliło w kolanie. Wolę o tym nie opowiadać – mówi. Nie ma co się dziwić, mogę sobie tylko wyobrazić, jaki to jest ból. – Ale jako ciekawostkę powiem ci, że raz kolega pokazał mi nagranie, jak szukający złapał znicz stopami. Opierał się o gościa solidnej budowy, który miał przymocowany znicz. Trzymali się obaj za ramiona i nagle szukający celowo podskoczył i wsunął się między nogi tamtego, łapiąc stopami znicz pod jego krokiem. Co za sztos! Jakby wyróżniano zagranie roku quidditcha – Winner any time.
Ekipa ćwicząca upadanie zmniejszyła się do dwóch par chłopaków trenujących obalanie. Jeden gracz z pary z obowiązkową „miotłą” między nogami i piłką – kaflem pod pachą próbuje ominąć drugiego, który chwytając go, usiłuje sprowadzić przeciwnika do parteru. – Michał jest zawsze mocno zaangażowany w ten element gry – słyszę. Od razu wiadomo, kim jest Michał. Jeden z zawodników, ważący na oko dziewięćdziesiąt kilogramów, głośno oddychając napiera w obronie na atakującego. Kolega nie ma szans go przejść, mimo to walczy do końca krocząc na kolanach z Michałem owiniętym wokół pasa.
Minęło już blisko półtorej godziny treningu, w parku zrobiło się szaro. Zawodniczki rugby tak samo jak spacerowicze i właściciele psów zniknęli już z parku. W końcu wszyscy gracze zebrali się na boisku gotowi do rozegrania spotkania. Mayar po konsultacji z kilkoma innymi graczami wyznaczył dwie ekipy. Drużyny teraz przeszły na swoje połowy i omawiają między sobą pozycje. W każdej z drużyn jest czterech ścigających i dwóch pałkarzy. Przeciwko sobie grają też dziewczyny, które niedawno dołączyły do klubu, obie zagrają jako ścigający. Jak powiedziała Klaudia, żeby być pałkarzem trzeba naprawdę dużego doświadczenia i zrozumienia boiskowych sytuacji. Idziemy z Klaudią rozstawić piłki na środku boiska. W odległości kilku kroków od siebie ustawiamy kafla i trzy tłuczki.
Zawodnicy każdej z drużyn ustawiają się w linii przed swoimi pętlami i na gwizdek Klaudii startują w pełnym biegu po piłki. Przez kilka chwil sytuacja jest bardzo chaotyczna – dwanaście osób z rurkami PCV trzymanymi między nogami rozbiega się w różnych kierunkach. Niektórzy szybko orientują się w sytuacji, inni czekają na wskazówki od kapitanów. Klaudia wykrzykuje w stronę zawodników: – Maja w lewo! Michał patrz z prawej, za plecami! Karina podejdź jeszcze trochę!
Rozgrywka zaraz się stabilizuje, najbardziej przypomina chyba piłkę ręczną – podczas gdy jedna drużyna broni swoich pętli, druga podaje kafla dookoła, próbując znaleźć lukę w defensywie przeciwnika. Co jakiś czas następuje wymiana ognia w postaci tłuczków rzucanych przez pałkarzy. To, ile osób zostanie w danej wymianie trafionych, najczęściej decyduje o zdobyciu punktów lub przejęciu kafla, a zbici zawodnicy muszą podbiec do swoich pętli i odklepać. Na boisku dzieje się naprawdę dużo, gra jest dynamiczna, każda przerwa w grze – aut, faul, zdobycie punktów – jest jak błogosławieństwo dla graczy. Każdy głęboko oddycha lub biegnie napić się wody, niektórzy w nerwach tłumaczą, co w ostatnim zagraniu było niepożądane. Po jakimś czasie przy wyniku 30 do 10 ktoś krzyczy: – Gramy do 50! – nikt nie protestuje, ale widać, że zawodnicy przegrywającej drużyny mocniej zaciskają zęby.
Ostatecznie mecz kończy się po mniej więcej 45 minutach wynikiem 50 do 30, ostatnią bramkę zdobyła Justyna, z którą rozmawiałem ponad dwie godziny temu. Po trafieniu wszyscy biją brawo, nawzajem sobie gratulując. W parku jest już całkiem ciemno, ale pozostało jeszcze rozciąganie, podczas którego na gorąco omawiane są zagrania z kończącego trening meczu. Gracze dziękują sobie po raz kolejny i w akompaniamencie śmiechów i żartów, żegnając się, ustalają godzinę sobotniego treningu. Przyjście deklarują wszyscy obecni – no chyba, że pogoda nie pozwoli. Wtedy trening odbędzie się w niedzielę. – Nie ma zmiłuj – podsumowuje Klaudia.
Wracając do Warszawy, nie mogę przestać myśleć o treningu, którego byłem świadkiem. O quidditchu usłyszałem kilka lat temu, ale wydawał mi się ciekawostką – czymś, w co gra się raz i to dla zabawy. Na dzisiejszym spotkaniu zostałem dosłownie porażony profesjonalizmem, chęcią i ambicją graczy, ale też samym sportem – teraz nie mam już żadnych wątpliwości, ile w tej dyscyplinie jest sportu, ile rywalizacji, a ile zabawy. Quidditch to sport pełen walki, emocji, współzawodnictwa i ekscytujących wydarzeń.
Może nam się podobać lub nie. Można się pukać w głowę albo z ekscytacją dopingować pałkarzy i ścigających. Na pewno jednak nie przechodzi się koło quidditcha obojętnie.
Marcin Gelo