Występ Mateusza Klicha przeciwko Manchesterowi City to ostateczny cios dla niedowiarków, których i tak nie było już zbyt wielu. Reprezentant Polski znów zagrał co najmniej dobrze i tym samym pokazał, że w Premier League jest wyróżniającą się postacią. I nie ma w tym cienia optymizmu. Serio. Ma już za sobą spotkania z dwoma najsilniejszymi drużynami tej ligi, z Liverpoolem na inaugurację i z City teraz, i nie będzie żadną przesadą, jeśli napiszemy, że te dwa ultra-trudne egzaminy zaliczył na piąteczkę. Jego gra z wicemistrzem Anglii to była cholerna profesura.
W tym miejscu ostatecznie pozostawcie wszelkie wątpliwości, że może robimy was w bambuko albo specjalnie hiperbolizujemy.
Nie.
To sama prawda.
Klich miał 100% celnych podań. Tak, 100% przy dwudziestu dziewięciu rozprowadzonych piłkach. Ktoś powie: okej, ale co z tego, skoro można podać dwadzieścia dziewięć razy do tyłu, bezpiecznie, szablonowo, na alibi. No można, ale wszystkie, dosłownie wszystkie, podania Klicha napędzały grę Leeds. Nie był jej głównym kreatorem, długimi momentami w ogóle nie dotykał piłki, ale kiedy już otrzymał podanie, potrafił tak wybrać partnera do przekazania futbolówki, że praktycznie zawsze wychodziło z tego jakieś zagrożenie pod bramką Edersona.
A do tego robił to ładnie. Zagrał trzy razy piętą. Za każdym razem do nabiegającego kolegi z drużyny, za każdym razem bardziej efektywnie niż efektownie, nieefekciarsko, ale nic nie ujmując mu też przy tym z wrażenia estetycznego. W jednej z akcji z łatwością kiwnął Kevina De Bruyne. Dobrym podaniem, trochę takim w stylu Piotra Zielińskiego, wypuścił Rodrigo Moreno, który wpadł w pole karne i strzelił – po rykoszecie – w poprzeczkę. Po chwili był rożny, pomylił się Ederson, a Moreno wykorzystał jego błąd i wpakował piłkę do siatki.
Tamten gol nie był zresztą żadnym dziełem przypadku, a wynikiem rosnącej przewagi Leeds. City dominowało właściwie tylko przez jakieś dwadzieścia początkowych minut meczu. Błyszczał De Bruyne, kozackiego gola strzelił Sterling, przewagę robił Foden i wydawało się, że szalony pressing i błyskawiczne ataki to sposób, którym Guardiola zniszczy Bielsę. Na to się zanosiło.
Ale Leeds się rozkręciło. I zagrało jak równy z równym z wicemistrzem Anglii. Żadnych kompleksów. Nigdy nie powiedzielibyśmy, że właśnie oglądamy beniaminka Premier League. To była drużyna tak dojrzała, tak sprawnie operująca piłką, tak dobrze skanująca przestrzeń, że te punkty należały jej się, jak psu buda.
Co więcej, ten mecz mógł skończyć się zwycięstwem Leeds.
Sam na sam miał Bamford. Niezłą okazję wykreował sobie Roberts. Świetną zmianę dał Ian Poveda, który raz po raz rozpędzał się skrzydełkiem i męczył najpierw Mendy’ego, a potem Ake. Nie mówiąc już o Moreno, który z ławki wszedł tak wygłodniały, jakby nie jadł nie tylko dzisiejszego śniadania i obiadu, ale też wczorajszej kolacji, więc ilekroć tylko dotknął piłki w okolicach pola karnego Edersona, tylekroć robiło się groźnie.
Czym odpowiedziało City? Jednym szybkim sprintem Sterlinga, jednym dziwacznym strzałem Fernandinho, jednym pudłem Mahreza i właściwie tyle było z tej historii.
Mało.
A tak w ogóle to było fajne meczycho. Czuło się rękę Bielsy i rękę Guardioli, dwóch trenerskich geniuszy, którzy w przeszłości mecze między swoimi hiszpańskimi drużynami nazywali już liryką, poetyką, literaturą piękną. Tutaj mieliśmy może bardziej coś w stylu dobrego rockowego koncertu, spontanicznego, nasyconego, cholernie agresywnego, ale przy tym sprawiającego kolosalną radość, kiedy to wszystko w spokoju można sobie pośledzić i wyłapać część niuansów.
I w tym wszystkim świetnie odnalazł się Klich. Znowu. Gość gra na bardzo wysokim poziomie i choć od kilku tygodni pisze się o tym regularnie, to cóż, tak jest, takie są fakty, więc na każdym kroku będzie to doceniać.
Leeds United 1:1 Manchester City
Rodrigo 59′ – Sterling 17′
Fot. Newspix