Marcin Stefanik do szesnastego roku życia miał piętnaście operacji. Wizyty w szpitalu stanowiły rutynę. Wszystko przez to, że urodził z wadą kończyn górnych. Nie przeszkadza mu to dziś jednak w żaden sposób, a ciekawe, że duże znaczenie miała w tym piłka nożna, w szczególności klimat szatni. Byłemu juniorowi Arki Gdynia nieodzowna tam szyderka i żarty pomagały złapać dystans, rozwinąć się osobowościowo: – Jakbym ja robił ze swojej przypadłości wielkie halo, to inni też by to tak traktowali. A jak chłopaki widzą, że zachowuję się normalnie, nie chowam się, nie robię problemu, jeszcze taką szyderę podpompuję, to też myślą – hej, przecież to jest normalny gościu.
Zapraszamy.
***
Marcin, jaka dokładnie trapi cię przypadłość?
Wada wrodzona kończyn górnych. Urodziłem się z trzema palcami, obie ręce są też nieco krótsze. Do mniej więcej szesnastego roku życia miałem około piętnastu operacji. Teraz nie wyliczę co było mi dokładnie robione, ale były to różne zabiegi od kosmetyki po dłuższe, poważniejsze operacje. Rutyna wyglądała tak: szpital, szkoła, dom. W szpitalach łącznie spędziłem tak z pół roku życia, może trochę więcej. Rodzice – którym wszystko zawdzięczam, przeżywali to najbardziej, ja się przyzwyczaiłem, potrafiłem sobie zorganizować czas nawet na łóżku szpitalnym. Wkręciłem się choćby… w szachy. Do tego stopnia, że potem je trenowałem nawet z małymi sukcesami w klubie. W każdym razie lekarze musieli parę rzeczy poprawić i poprawili do takiego stopnia, że dziś żyję zupełnie normalnie. Nie stanę na rękach, ale ta wada dziś zupełnie nie przeszkadza mi w codziennych czynnościach.
Wiesz, nie znaliśmy się wcześniej, ale teraz gadamy chwilę, a masz strasznie pogodny głos, czuć od ciebie taką pozytywną energię.
Wiadomo, że zdarzały się sytuacje, kiedy czułem na sobie wzrok innych osób, ktoś zwracał na mnie uwagę z tego powodu. Jak byłem młodszy, krępowałem się, przejmowałem. Choć miałem szczęście dorastać wśród starszych kolegów, którzy nie mieli dla mnie „litości” i uczestniczyłem w różnych osiedlowych zabawach i grach, nieraz spadłem z drzewa czy płotu. Dzisiaj? Widzę swoje zdjęcia, widzę filmy, na których jestem. Zdaję sobie z tego sprawę, ale to nic wielkiego i podchodzę do tego naturalnie.
Staram się być optymistą na co dzień. Uważam się za normalnego gościa. Myślę, że dużo zależy od tego, czy niepełnosprawność jest wrodzona czy nabyta. Ja urodziłem się z tą wadą. Nie miałem innego wyjścia niż się przyzwyczaić. Myślę, że jak ktoś utracił pełnosprawność, jest mu zacznie trudniej się zaadaptować, jakoś przejść nad tym do porządku dziennego. Po prostu zaakceptować stan rzeczy. Pamiętajmy też, że są osoby, które na pierwszy rzut oka wyglądają na zdrowe, takie, że nie widzisz po nich niepełnosprawności, a są na przykład po zawałach albo mają ciężkie stany depresyjne.
Miałem przyjemność uczestniczyć w projekcie „Oni Uczą” warszawskiej fundacji, która pomaga niepełnosprawnym osobom aktywizować się zawodowo. Poza mną uczestnikami byli niepełnosprawni sportowcy z całej Polski, w tym medaliści igrzysk paraolimpijskich. Współprowadziłem też wystąpienie dla jednej firmy, gdzie opowiadałem o swoim życiu ludziom, którym gdzieś brakuje mobilizacji w życiu zawodowym, prywatnym.
I z jakim przekazem tam wychodziłeś?
Uważaj co myślisz. Myśli determinują bardzo wiele rzeczy. Sama myśl negatywna, nawet chwilowa, może pociągnąć za sobą wiele konsekwencji. Tak samo i w drugą stronę z dobrą myślą. Nic wielkiego nie powiem, nie jestem jakimś mówcą motywacyjnym, ale moim zdaniem trzeba wierzyć w to, co się robi i stawiać na systematykę. W szerszym kontekście, szukać swoich szans. Wychodzę z założenia, że każdy ma coś, co budzi w nim pozytywne emocje. Może czasem o tym nie wiedzieć, ale to istnieje. Trzeba tego poszukać, w to iść, na tym się skupić, na tym budować. Dla mnie jedną z takich rzeczy jest na pewno piłka nożna. Dała mi bardzo wiele.
Grasz na takim poziomie, gdzie często występuje loża szyderców. Miałeś z nią przeboje?
W piłce seniorskiej zawsze byłem związany z czwarto lub piątoligowcami. Wiadomo jaka tam potrafi być rzeczywistość. Mecz w małej miejscowości, trybuny blisko boiska, można różne rzeczy usłyszeć. Jak to się mówi, życie depcze wyobraźnię.
Pamiętam taką sytuację w klubie GKS Kowale. 4 liga pomorska. Graliśmy na wyjeździe, grałem na lewej obronie, rzucałem aut. Od loży szyderców, tak zwanych odważnych za płotem, usłyszałem przy okazji autu szereg “uwag”. Odwróciłem się, uśmiechnąłem szeroko. Taka była moja pierwsza odpowiedź. Jeszcze w pierwszej połowie wyszliśmy na 1:0. Wracając na swoją połowę spojrzałem wymownie w stronę tych trybun. W drugiej połowie była cisza. Ale podkreślę: te sytuacje przykre są dziś incydentalne. Przeważnie, jak coś słyszę na swój temat z trybun, to rzeczy pozytywnie. Ludzie też mnie kojarzą w regionie na tych boiskach niższych lig – trochę urosłem, mam 203 cm, no i te ręce. Zapadam w pamięć.
Nie tylko z tego cię kojarzą. Zasięgnąłem informacji od jednego z bywalców tych lig, Michała Sagrola. “Kocur w obronie. Nieustępliwy. Bardzo szanowany w środowisku. Świetny człowiek. Spokojny, ale na boisku zadziora”.
Mówiąc delikatnie, technika użytkowa nie jest moją mocną stroną. Jak to się mówi: żonglerek zrobię osiem, dziewiąta na wślizgu. Choć był taki okres, kiedy grałem w ataku, kilka bramek strzeliłem. Trochę w juniorach i potem na początku przygody z seniorską piłką. Ale te długie nogi i wzrost predestynowały mnie jednak do gry obronnej. Sam też uważam, że tu czuję się lepiej. Na tyle, na ile mogę, staram się przeszkadzać przeciwnikowi.
Byłeś z przodu jak Petrasek?
Musisz to napisać, bo koledzy w szatni mi nie dadzą żyć – ja w sumie głową słabo gram. Byłem wysoki od wieku juniora, bo już w gimnazjum byłem bardzo wysoki, więc to wystarczało. Natomiast żeby to jakoś poprawić, mieć kierunkowe uderzenie głową, to nie. Jestem wysoki, robię z tego użytek, to tyle.
Jak w sumie trafiłeś do sportu?
Załapałem się na końcówkę lat dziewięćdziesiątych, kiedy kiedy dzieciaki spędzały czas głównie na podwórku, a każdy miał marzenie, żeby być piłkarzem. Do dwunastego roku życia grałem tylko pod blokiem, potem rodzice zaprowadzili mnie do klubu.
Bardziej ty chciałeś czy oni?
Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Koledzy szli do klubów, więc też chciałem, wierciłem im dziurę w brzuchu. Ale i rodzice mieli podejście, które dopiero w pełni z dzisiejszej perspektywy doceniam. To dzięki nim jestem w tym miejscu. Zawsze wyganiali mnie na dwór. Nie wychowywali mnie jako osoby niepełnosprawnej, kogoś, komu trzeba cały czas pomagać. Nie było parasola ochronnego, klosza, pod którym by mnie trzymali. Wychowywałem się tak samo jak inni. Od podstaw w wieku 3-5 lat, wiązania butów, ubierania się czy innych takich. Musiałem kombinować sam, a rodzice czuwali tylko tak, żebym sobie nie zrobił nic złego.
Moi rodzice też byli związani ze sportem. Tata uprawiał koszykówkę i piłkę ręczną, mama biegała krótkie dystanse. Generalnie sport był bardzo obecny w domu. Piłka nożna była jednym z głównych tematów. Tata zabierał mnie na Lechię. Przesiąkłem atmosferą stadionu przy Traugutta, pamiętam mecze z Siarką Tarnobrzeg czy Aluminium Konin. Kiedyś tata zabrał mnie na derby przy Ejsmonda, wracaliśmy SKM-ką, parę kamieni poleciało w stronę pociągu. Z piłkarzy pamiętam tamtą Lechię – mojego późniejszego Trenera Roberta Kugiela, czy Emmanuela Tetteha.
O Tettehu słyszałem legendę, że kiwał rywali na szybkość, schodząc z boiska na żwir i tam ich obiegając.
Był przy Traugutta taki żwir pomiędzy krytą i boiskiem, to pamiętam, tej akcji Tetteha nie. To były ciężkie czasy dla Lechii, ale też czasy bardzo zdolnej młodzieży: Bieniuk, Zieńczuk, Król, Dawidowski, Szamotulski.
Ciekawe, że ty, lechista, poszedłeś do juniorów Arki.
Byłem w juniorach Arki cztery lata. Fajny czas, jak mówię, już wtedy wyróżniałem się wzrostem – geny, mój brat to też kawał konia, ma 198 centymetrów. Był nawet w koszykarskiej kadrze Polski juniorów i szerokim składzie Asseco Gdynia, Trefla Sopot. Gdy szedłem do głowy, czasem przerastałem innych o dwie.
Czy twoja przypadłość kiedykolwiek przeszkadzała ci w grze? Wiadomo, mówimy o piłce nożnej, ale rękami też trzeba czasem popracować, no i to też kwestia choćby koordynacji.
Nie, nigdy to nie miało wpływu. Byłem aktywnym dzieciakiem. Chodziłem choćby na basen, także zwinność i koordynację zawsze miałem. Nie mam problemu czy z wejściem bark w bark, czy jak trzeba to pociągnąć kogoś dyskretnie za koszulkę.
Miałeś jakieś sytuacje związane z tym, że byłeś lechistą w juniorach Arki?
Mieszkaliśmy całe życie w Oliwie. Miałem paru kolegów mocno związanych z trybunami Lechii. Kojarzyli mnie, że jestem spokojny, normalny, ale wspominali, żebym się za długo w dresie Arki nie kręcił jak będę jechał lub wracał z meczu. Tata też czasem się ze mnie pośmiał, że on, lechista, a jego syn idzie do Arki. Mówił, żebym uważał co mówię w domu i kogo chwalę. Wcześniej na urodziny czy gwiazdkę dostawałem koszulkę Lechii, a tu wracam z żółto-niebieską torbą. Docinki się zdarzały, na zasadzie pozytywnej szyderki.
Był taki moment, kiedy uwierzyłeś, że może być z ciebie w piłce coś więcej?
Trenując w Arce fajne było to, że byłeś blisko tej dużej piłki. Chodziło się koło starego stadionu, miało obok tych, których znałeś wcześniej z TV. Fajnie było ich spotkać. Pamiętam trenera Wojciecha Stawowego, pamiętam Bartosza Ławę czy Bartosza Karwana. Marzenie gdzieś się tliło, jak w każdym młodym chłopaku, który trenuje piłkę, to normalne, szczególnie, jak widujesz profesjonalistów obok siebie. Ale uczciwie – nigdy się nie wyróżniałem umiejętnościami. Trenerzy zapraszali na treningi wyżej innych. Natomiast choć uważam, że mieliśmy talenty, tak nikt z mojego rocznika w Arce większej kariery nie zrobił. Najbardziej chyba Przemek Kostuch, który pograł w Wejherowie, był na testach w Jagiellonii, namieszał też z Gryfem w jednej z edycji Pucharu Polski.
Po wieku juniora nie było zainteresowania mną nawet ze strony rezerw Arki. Wtedy wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Może trochę smutna chwila, ale przeszło mi dość szybko. Każdy piłkarzem zostać nie może, tylu miejsc w piłce nie ma. Rzuciłem na około rok piłkę całkiem. Trochę z powodu kontuzji – operacja łąkotki – a trochę z powodu tego, że szukałem sobie innej drogi. Poszedłem na studia, europeistykę na Politechnice Gdańskiej. Nic poważnego, ale zawsze studia. Dziś jestem pracownikiem biurowym w firmie ubezpieczeń na życie – ale poznałem na studiach fajnych ludzi, z którymi mam kontakt do dzisiaj. Natomiast szybko zaczęło gonić wilka do lasu. Musiałem wrócić. Poszedłem do KS Chwaszczyno i tu poznałem dużą piłkę… z opowieści trenera Aleksandra Cybulskiego. Trener Cybulski to ważna postać dla Lechii, mecze z Juventusem chociażby – pan piłkarz.
Swego czasu też prowadził mnie Jacek Grembocki, też trochę pograł czy w Lechii, czy w Górniku, był trenerem Polonii Warszawa czy Znicza Pruszków. Jak na koniec treningu sypał anegdotami, nikt nie chciał iść do domu. Kiedyś w Olimpii Osowa mieliśmy kilku młodych chłopaków, którzy chcieli być piłkarzami, ale no boisku wyglądało to gorzej. Po jednym z meczów Trener Grembocki do jednego z nich wypalił: “ja już ciebie niczego nie nauczę, a ty marzeń do garnka nie włożysz”. Szkoła życia.
Za czym najbardziej tęskniłeś?
Dwie rzeczy. Po pierwsze, sam ruch, zmęczenie – to też uzależnia. Dobrze się czujesz, jak dasz sobie w kość. A po drugie, szatnia.
Szatnia piłkarska to specyficzne miejsce, za którym tęskni każdy piłkarz, z którym rozmawiałem po skończeniu jego kariery.
Jak ktoś wejdzie do szatni, w dowolnej dyscyplinie sportu drużynowego, będzie się potrafił w niej odnaleźć – w tej szyderce, żartach – ciężko potem nie zatęsknić. Masz dwudziestu ludzi, spędzacie ze sobą dużo czasu, na wyjazdach, meczach, treningach. Pchacie to wszystko razem. Żarty idą ciężkie, czasem brutalne, ale śmiechu jest zawsze mnóstwo. Te żarty też pomagają w złapaniu dystansu. W takim rozwoju osobowościowym, sporo mi to dało.
Pamiętam historię z Arki. Bramkarz wybijał piłkę z piątki, ta zrobiła przede mną kozioł. Składałem się, żeby zgrać to głową, wpadł przeciwnik – trafił pierwszy w piłkę, ja trafiłem go głową w twarz. O impecie niech powie fakt, że rozbiłem sobie o jego twarz łuk brwiowy. On miał złamany nos i obie jedynki ukruszone. Jechaliśmy do szpitala jedną karetką. Ja w sumie delikatne szycie i tyle, on, no jednak bardziej dostał, choćby te zęby. I co? Nic, przybiliśmy sobie piątkę, przeprosiłem go, pełen luz. Niejeden mógłby się pogniewać. Ale to jest ten dystans.
Wiem też, że to działa w ten sposób, że jakbym ja robił ze swojej przypadłości wielkie halo, to inni też by to tak traktowali. A jak chłopaki widzą, że zachowuję się normalnie, nie chowam się, nie robię problemu, jeszcze taką szyderę podpompuję, to też myślą – hej, przecież to jest normalny gościu.
Obecnie grasz w Spójni Sadlniki.
Mała miejscowość, ale niesamowity klimat. Mamy kilkunastu chłopaków, głównie lokalnych, są siłą tej drużyny. Fajne, otwarte osoby, kilku wariatów, dla których warto być w szatni. Niedawno klub zamówił nowe getry – rozmiar standardowy 43-45. Chłopaki szykują nożyczki, żeby odciąć od nich „stópki” i założyć swoje skarpety – ale poszedł zakaz od kierownika. Ja mam rozmiar stopy 48,5 – i poszło hasło w szatni: “dobra, “Rączka” może, ale reszta zakaz.
Zawsze się wspieramy. Gramy dla frajdy, atmosfery, najwyżej za dojazdy czy zwrot za sprzęt. Choć i w okręgówce są drużyny, które płacą pensje. Dla nas bez znaczenia, każdy w niższej lidze ci powie, że dla niego i dla kibiców bez względu na poziom każdy mecz jest jak Liga Mistrzów. Zachęcam – coraz mniej osób się garnie do tych niższych lig, a to jest fajnie spędzony czas. Można zamiast biegać po parku przyjść na mecz, nawet na B-klasę gdzieś się zapisać. A szatnia to niezapomniana sprawa. Znam osoby, które mówią: w sumie nie chciało mi się dzisiaj przyjść, ale dla szatni przyjdę.
Jakie masz obecnie cele?
Spokojnie utrzymać Spójnię Sadlinki w piątej lidze.
A w życiu?
To może zabrzmi górnolotnie, ale być szczęśliwym.
Co przez to rozumiesz?
Spokojną sytuację w domu. Zdrowie. Życie poukładane. I robić to co się lubi, mieć pasje. Czyli dla mnie grać, trenować w piłkę nożną. Jak zdrowie pozwoli, chcę być przy piłce tak długo jak będę mógł. Jestem przekonany, że by mi tego brakowało, więc nie chcę kiedyś usiąść i myśleć: kurde, jeszcze mogłem pograć, a nie gram.
Leszek Milewski
Fot. Michał Sagrol