Ciekawie zapowiadało się dzisiejsze spotkanie Tottenhamu z Evertonem. Trudno było bowiem przewidzieć, czego się po obu ekipach spodziewać. Zwłaszcza jeżeli chodzi o The Toffees, którzy znacząco się wzmocnili, ale nie mieli czasu, by przetestować nowe warianty kadrowe i taktyczne. Czy poziom spotkania sprostał wysokim oczekiwaniom? No niekoniecznie, nie otrzymaliśmy porywającego widowiska. Ale w paru momentach było na czym oko zawiesić. Podopieczni Carlo Ancelottiego zaczynają ligę od zwycięstwa, a Jose Mourinho ma problem.
Koszmarne pudło
Pierwsza połowa spotkania była niezwykle wyrównana. Gdybyśmy mieli doszukiwać się czyjejś przewagi, postawilibyśmy mimo wszystko na gospodarzy. Spurs momentami całkiem nieźle się ustawiali do pressingu i odzyskiwali futbolówkę bardzo wysoko na połowie przeciwnika. W grze kombinacyjnej nieźle wyglądali Harry Kane i Heung-Min Son. Trochę gorzej radził sobie Dele Alli, który marnował dogodne sytuacje i podejmował złe decyzje w okolicach bramki przeciwnika. Niemniej – generalnie Spurs prezentowali się przyzwoicie, zwłaszcza w szybkich atakach. Ale to Everton był znacznie konkretniejszy w swoich wypadach ofensywnych.
Najlepszą okazję przed przerwą zmarnował Richarlison. Brazylijski skrzydłowy dostał prezent od Bena Daviesa, który fatalnie wymierzył swój przerzut i umożliwił rywalowi wyjście sam na sam z Hugo Llorisem. Richarlison ominął golkipera Spurs, ale nie trafił do pustej bramki. Mamy już jedną kandydaturę do nagrody za kiks sezonu.
W sumie goście tylko raz w pierwszej połowie oddali celny strzał na bramkę rywali. A jednak było czuć, że defensywa Tottenhamu nie jest najlepiej dysponowana i kiedy tylko Everton mocniej przyciśnie, będzie mógł tę niepewność wykorzystać. Jednak do przerwy przyjezdni nie forsowali tempa, dostosowując się do warunków zaproponowanych przez Tottenham. Najwięcej do powiedzenia w grze The Toffees miał zgodnie z oczekiwaniami James Rodriguez, którego Ancelotti niby umieścił w bocznym sektorze boiska, ale jednocześnie zaoferował mu olbrzymią swobodę przy schodzeniu do środkowej strefy. Kolumbijczyk z tej swobody chętnie korzystał i naprawdę nieźle rozgrywał piłkę.
Tottenham bez koncepcji
Po przerwie Mourinho zaskoczył. Jasne, wspomniany Dele Alli nie zachwycał w pierwszej połowie, ale nie grał aż tak źle, by zasłużyć na szybką zmianę. Portugalski szkoleniowiec zadecydował jednak, że druga linia wymaga roszady, bo na razie nie wiadomo nic o ewentualnej kontuzji Anglika. Na boisku zameldował się Moussa Sissoko. Czy udało mu się pozytywnie wpłynąć na grę Spurs? Wręcz przeciwnie. W drugiej odsłonie spotkania londyńczycy zaprezentowali się znacznie słabiej niż w pierwszej. I już po dziesięciu minutach stracili bramkę. Kapitalnie dośrodkował futbolówkę Lucas Digne, a Dominic Calvert-Lewin wpakował ją do sieci.
Tottenham nie tylko nie odrobił jednobramkowej straty, ale nawet się do tego specjalnie nie zbliżył. Przygasł zupełnie Harry Kane, dryblingi Sona również przestały robić wrażenie na defensywie gości. To Everton miał znacznie więcej okazji bramkowych i mógł nawet podwyższyć prowadzenie, ale w wielu sytuacjach brakowało ekipie Ancelottiego skuteczności.
Nie ma wątpliwości, że wygrała drużyna lepsza. A to spory powód do zmartwień dla Jose Mourinho, bo właśnie takie kluby jak Everton będą przecież konkurować z „Kogutami” o miejsca zapewniające kwalifikację do europejskich pucharów. Jasne, w grze Spurs było kilka ciekawych przebłysków, parę niezłych akcji przeprowadził choćby Matt Doherty, ale to wciąż za mało. Tym bardziej jeśli dodamy do tego kłopoty Tottenhamu w defensywie, których Mourinho wciąż nie zdołał opanować. Ancelotti natomiast nie ma jeszcze powodów, by otwierać szampana i triumfalnie zapalić cygaro, ale widać było dzisiaj, że w jego zespole tkwi naprawdę spory potencjał.
TOTTENHAM HOTSPUR 0:1 EVERTON FC
D. Calvert-Lewin 55′
fot. NewsPix.pl