Wśród osób węszących teorie spiskowe często na finiszu sezonu w I lidze pojawia się teza, że „klub X przegrywa, bo nie chce awansować do Ekstraklasy”. Poszukiwacze drugiego dna twierdzą, że danego zespołu nie stać na wejście do polskiej elity, dlatego manewrując wynikami starają się wypisać z walki o awans. Tym razem podobne hasła padają pod adresem chociażby Warty Poznań. Sęk w tym, że teza „X nie chcą awansować, bo to za duże koszty” kompletnie się nie broni. Co więcej – wyjście z I ligi oznacza wskoczenie na finansową trampolinę.
Wyobraźcie sobie, że mamy do czynienia z klubem Ekstraklasy, który kręci się w okolicach środka tabeli. Zespół dobrze przepracował letnie okienko transferowe, jesienią osiągał przyzwoite wyniki, ale wraz z początkiem wiosny zaczął tracić punkty. Powoli oddala się od miejsc 1-4, spadek do dolnej ósemki raczej mu nie grozi. Czy w takich okolicznościach pojawiłby się zarzuty, że piłkarze celowo odpuszczają mecze, bo zespół nie chce awansować do pucharów?
No nie, nikt takiej tezy nie wysnuwa. No bo po pierwsze – puchary to zawsze jakiś sukces sportowy. Po drugie – to frajda dla kibiców, bo przecież zawsze lepiej mieć jakieś urozmaicenie w lipcu czy w sierpniu. A po trzecie – to jednak zastrzyk gotówki, nawet na tych wstępnych fazach. Bo dzień meczowy, bo kasa od UEFA za ewentualne przejście kolejnej fazy.
Natomiast zarzuty o tym, że ktoś celowo chce się wypisać z walki o czołowe miejsca, bardzo często padają pod adresem pierwszoligowców, którzy zaliczają spadek formy na finiszu sezonu w I lidze. Oczywiście bywały sytuacje, gdy ktoś faktycznie grał na to, by przypadkiem nie znaleźć się na miejscach premiowanych wejściem do Ekstraklasy. Dlatego postawmy warunek – całe poniższe rozważania i wyliczenia dotyczą zdrowo zarządzanych klubów, które nie podpisały z piłkarzami horrendalnych premii i podwyżek za awans. Za przykład może uchodzić chociażby Sandecja Nowy Sącz w zeszłym roku, a tamtą sprawę szeroko opisywaliśmy na Weszło.
Dobra, ale dlaczego teza o tym, że „ktoś nie chce awansować, bo go nie stać” się nie broni?
Prosta ekonomia. Jako całość kluby I ligi rocznie z tytułu przychodów komercyjnych zarabiają około 70 milionów złotych. Ekstraklasa – 280 milionów. Z praw telewizyjnych – I liga niecałe dwanaście milionów, Ekstraklasa 220 milionów (według nowej umowy). Z dnia meczowego – I liga ponad sześć milionów, Ekstraklasa ponad 80 milionów.
Przepaść jest gigantyczna. Średni budżet w I lidze oscyluje w okolicach pięciu milionów złotych na sezon. W Ekstraklasie – 33 milionów złotych. Bierzemy tu pod uwagę okres rozliczeniowy za rok 2018, więc dziś dane będą na pewno nieco inne. I oczywiście bierzemy pod uwagę fakt, że w Ekstraklasie wynik ten podkręcają konie pociągowe (przede wszystkim Legia i Lech), a w I lidze zaniżają go beniaminkowie czy kluby ledwo wiążące koniec z końcem. Ale nawet odliczają Lecha, Legię oraz Lechię (trzeci największy budżet w kraju), to i tak mówimy tu o średniej prawie 25 milionów złotych na klub w skali sezonu.
Kluby Ekstraklasy są bogatsze od I ligi – toż to truizm, każdy o tym wie. Ale skąd ta przewaga się bierze?
Przede wszystkim z różnicy w przychodach z tytułu praw telewizyjnych. Obecna umowa I ligi z Polsatem gwarantuje tort dla pierwszoligowców o wielkości niecałych dwunastu milionów złotych rocznie. Ci najlepiej kasujący mogą zgarnąć z niego po nieco ponad dwa miliony złotych, ale są też tacy, którzy łącznie z transz uzbierają dwieście tysięcy. Jak to wygląda w Ekstraklasie? W zeszłym roku Ekstraklasa podpisała nową umowę na prawa TV, która opiewa na 220 milionów złotych rocznie.
ESA rozlicza kwoty inaczej niż I liga, ale i tutaj możemy ustalić widełki. Najlepszy klub w danym sezonie może zgarnąć nawet 29 milionów, gdy spadkowicz ma gwarantowaną wypłatę w wysokości przynajmniej 7,8 miliona.
Najlepsi w I lidze dwa miliony, najgorsi w Ekstraklasie osiem milionów
Zestawmy to jeszcze raz – rekordziści są w stanie wyciągnąć w I lidze nieco ponad dwa miliony, spadkowicze z Ekstraklasy kasują niemal osiem baniek bez zważania na to, jak ich mecze są oglądane czy ile zdobędą punktów. Weźmy pod lupę konkretny klub. Raków według raportu Deloitte w 2018 roku z tytułu praw telewizyjnych uzyskał przychód w wysokości 840 tysięcy złotych. Z kolei po udanym tegorocznym sezonie w Ekstraklasie na konto częstochowian spłynie około dziewięciu milionów. Mówimy tu o przebitce na poziomie 1000% procent w przeciągu dwóch lat.
Kolejna kwestia, która dla wielu klubów stanowi regularne i pewne źródło utrzymanie – przychody z dnia meczowego. Tu porównania średniej frekwencji między ESA a I ligą nie mają najmniejszego sensu z uwagi na różnice w wielkościach marek klubów, ale przede wszystkim przez gigantyczne różnice w pojemnościach stadionów. Natomiast nawet kluby z dołu tabeli Ekstraklasy potrafią przyciągać kibiców na swoje stare i mało funkcjonalne obiekty (vide Wisła Płock).
W roku 2018 tylko Zagłębie Sosnowiec z grona ekstraklasowiczów notował frekwencję niższą niż cztery tysiące widzów na mecz. Z kolei w I lidze tylko ŁKS i GKS Tychy przebijały granicę średniej czterech tysięcy widowni. Przyjrzyjmy się Miedzi Legnica, która w I lidze miała średnią widownie na poziomie 2 820 fanów. W sezonie po awansie nastąpił wzrost frekwencji o 80% i w Ekstraklasie legniczan oglądało średnio 4 961 osób. Przychód z dnia meczowego został bardzo dynamicznie zwiększony. O ile w 2017 roku Miedź zarobiła na swoich meczach 400 tysięcy złotych, tak rok później zanotowała już przychód na poziomie 1,1 mln.
Kwestia przychodów komercyjnych (umowy sponsorskie, dotacje samorządowe) są już indywidualną kwestią każdego klubu, zatem trudno tutaj wysnuwać szersze wnioski na podstawie porównań rok do roku. Natomiast sam ekwiwalent medialny jest nieporównywalnie większy w Ekstraklasie i oczywistym jest, że w ten sposób kluby mogą liczyć na znacznie hojniejsze wpłaty od sponsorów.
A co z rosnącymi wydatkami?
Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, że każdą nadwyżkę w przychodach można roztrwonić. Polskie klubu lubują się w paleniu pieniędzmi w komuniku na przepłacanych zawodników. Natomiast zarówno w Ekstraklasie, jak i w I lidze większość klubów wydaje na pensje piłkarzy około 70% swojego budżetu. Jednak inaczej wydaje się 70% z pięciu milionów, a inaczej z dwudziestu. Wielu pierwszoligowców zastrzega w umowach z piłkarzami podwyżki po awansie i – z tego co słyszymy – często mowa tu o 20-30% względem podstawowych wypłat na poziomie I ligi.
Weźmy zatem przykładowy klub X z budżetem pięciu milionów złotych, który na pensje wydaje 70% swojego przychodu. Rocznie wynagrodzenia piłkarzy pochłaniają 3,5 miliona złotych. Po awansie – znów uśredniając podwyżki o 30% – wydawałby 4,8 miliona. Jesienią do klubów spływał pierwsza transza kwoty podstawowej z praw telewizyjnych, zatem nie jest też tak, że kluby przez rok muszą żyć o chlebie i wodzie. Jeśli klub poczyni mądre i rozsądne inwestycje w piłkarzy w okienku tuż po awansie, to o ile nie żył ponad stan w I lidze, spokojnie jest sobie w stanie poradzić z przejęciem wzrostu budżetu płacowego.
Kwestie innej organizacji dnia meczowego czy droższych wyjazdów są w tym kontekście mało istotne. Przecież pierwszoligowcy i tak jeżdżą po całej Polsce, i tak śpią w hotelach, i tak łożą koszty na organizację imprezy masowej na własnym obiekcie. Te wydatki po awansie nie zwiększają się drastycznie.
Właściwie jedynym problemem może być dostosowanie infrastruktury, ale i tu z kolei wydatki klubowe na ogół są przerzucane na budżety miast. Poza Termalicą Bruk-Bet Niecieczą nie mamy w najwyższych klasach rozgrywkowych klubu, który wybudowały sobie stadion za pieniądze prywatne. W przygniatającej większości mówimy tu o infrastrukturze budowanej za kasę podatników. I tak jest też z modernizacją tych obiektów. Awans i potrzeba remontu na obiekcie nie rujnuje klubowych budżetów, bo najzwyczajniej w świecie kluby za to nie płacą.
To dlaczego czołówka I ligi puchnie wiosną?
Zasadne wydaje się zatem pytanie – skoro klubom opłaca się awansować (i to opłaca jak cholera), to dlaczego nagle w drugiej części sezonu czołowe zespoły gasną? Cóż, przede wszystkim dlatego, że mówimy tu o polskiej I lidze. Labilność formy na drugim poziomie rozgrywkowym jest bardzo duża i w ostatnich trzech latach jedynie Rakowowi udało się obronić pierwsze miejsce po rundzie jesiennej.
- Sezon 2018/19. Na koniec rundy jesiennej: Raków Częstochowa liderem, Sandecja Nowy Sącz wiceliderem. Awans: Raków Częstochowa i ŁKS Łódź
- Sezon 2017/18. Na koniec rundy jesiennej: Chojniczanka Chojnice liderem, Odra Opole wiceliderem. Awans: Zagłębie Sosnowiec i Miedź Legnica
- Sezon 2016/17. Na koniec rundy jesiennej: Chojniczanka Chojnice liderem, GKS Katowice wiceliderem. Awans: Sandecja Nowy Sącz i Górnik Zabrze
Czy wobec tego Chojniczankę, Odrę czy GKS Katowice można posądzać o to, że nie chciały awansować? No nie. Tak samo jak kuriozalne jest dziś sugerowanie, że celowo z awansu do Ekstraklasy chce wypisać się Warta Poznań. „Zieloni” dysponują jednym ze skromniejszych budżetów jak na I ligę. Samo wejście do Ekstraklasy i skasowanie pełnej puli za prawa transmisyjne oznaczałoby podwojenie całego budżetu poznaniaków. W kwestii przebudowy stadionu Warta współpracuje z miastem, które przychylniej patrzy na klub po tym, jak w roli właściciela klubu rodzinę Pyżalskich zastąpił Bartłomiej Farjaszewski.
Wniosek jest taki, że awans do Ekstraklasy to w większej mierze szansa niż zagrożenie. Bo oczywiście duże pieniądze kuszą do tego, by zaszaleć na rynku transferowym. Ale znamy takich prezesów, którzy potrafiliby przehulać pięć milionów, ale i znamy takich, którzy ze stówy potrafią wyczarować coś ciekawego. Ekstraklasa to sportowa i finansowa szansa. I tylko głupiec mówi, że nie chce awansować, bo boi się bankructwa.
fot. FotoPyk
źródła: raporty Deloitte o finansach Ekstraklasy i I ligi