Przez ostatnie trzy dekady kibicom Liverpoolu zdążyły się urodzić dzieci. Te dzieci w jakiejś części zdążyły już założyć swoje rodziny. Mają swoich potomków. To chyba najlepiej uzmysławia, jak długie, jak trudne było wyczekiwanie, by raz jeszcze wznieść ręce w geście triumfu. By świętować mistrzostwo Anglii w mieście Beatlesów. Dziś wreszcie jest. Nie do odebrania. Zaklepane bez konieczności wychodzenia na boisko.
Nigdy nie doczekały go pokolenia wybitnych piłkarzy. Z Liverpoolem po tytuł nie sięgnął Steve McManaman, który wygrywał przecież później Ligę Mistrzów z Realem. Nie udało się to zdobywcy Złotej Piłki w barwach klubu z Anfield, Michaelowi Owenowi. Ani będącemu u szczytu kariery Fernando Torresowi.
Nie położył ręki na pucharze za zwycięstwo w Premier League nawet Steven Gerrard. Tak bardzo brakowało mu go do całkowitego spełnienia. – Jestem emocjonalnie zmiażdżony – mówił, gdy sześć lat temu „The Reds” wyślizgnęła się najlepsza szansa na mistrzostwo. Przynajmniej do poprzedniego sezonu, w którym nawet 97 punktów nie dało tytułu. Manchester City i Liverpool stoczyły pasjonującą batalię, w której nawet status zespołu niepokonanego w 37 z 38 meczów nie wystarczył, by wygrać ligę.
Manchester City wygrywał dzięki centymetrom. Milimetrom. Gdy John Stones wybijał piłkę z linii w bezpośrednim starciu, gdy Sergio Aguero pokonywał bramkarza Burnley. O włos w tę, tamtą, Liverpool świętowałby tytuł w tym samym sezonie, w którym rozkochał w sobie na nowo piłkarską Europę. Zespół Juergena Kloppa nim swoją dominację udowodnił na krajowej arenie, w brawurowym stylu został przecież czempionem Starego Kontynentu. 0:3 z Camp Nou nie odrabia się na pstryknięcie palcami.
Piłkarze Liverpoolu świętujący po 4:0 z Barceloną na Anfield, fot. NewsPix.pl
„The Reds” są już mistrzami, ale mają jeszcze kilka rekordów do pobicia. Wiele wskazuje na to, że będą najmocniejszym zwycięzcą ligi, gdy spojrzymy na bilans meczów, na liczbę punktów. To, czego zabraknąć może do pełni szczęścia, to komplet zwycięstw. Tym boleśniejsza to kwestia, że przecież sprawcą jedynej – na ten moment – porażki jest zespół, który może się nawet zwalić z ligi. Doprawdy, Bogusław Wołoszański powinien priorytetowo zająć się tą sensacją, gdyby miał zamiar wznowić swój program. Jakim cudem zespół Watfordu po serii pięciu meczów bez wygranej rozprawił się z maszynką do mielenia rywali Juergena Kloppa.
Nie cyferka „1” jest jednak w tym wszystkim największą rodzynką w przepysznym serniczku. Są nią okoliczności, w jakich Liverpool sięga po tytuł. Pandemia koronawirusa sprawia, że prawdopodobnie okraszoną jeszcze większą pompą fetę trzeba sobie darować. Że medale zostaną najprawdopodobniej wręczone przy pustych trybunach, a konfetti nie posypie się przy wrzaskach pękającego w szwach Anfield. Cholera, tak chcielibyśmy na koronacyjnym meczu usłyszeć dziesiątki tysięcy gardeł, którym wzruszenie mocno utrudnia wyśpiewanie do samego końca „You’ll Never Walk Alone”.
Ale nie w posępne tony chcemy dziś uderzać, bo dziś Liverpool ma swoje wielkie święto. Liverpool, który przeszedł bardzo długą drogę od zespołu maksymalnie pragmatycznego – ale i potrafiącego w Europie wygrywać najważniejsze starcia – za Rafy Beniteza, przez lata niezwykle chude, rock’n’rollowe początki Kloppa, aż po status najtrudniejszego z rywali. Sympatycznie, że swój największy krajowy sukces w erze Premier League ten zespół pieczętuje właśnie dziś. Kilkadziesiąt godzin po tym, jak Juergen Klopp zachwycał się „prawdopodobnie najlepszym w historii pokazem zespołowego pressingu za zamkniętymi drzwiami”.
Oj, gdyby nie izolacja, gdyby nie to, jak źle może to zostać odebrane, czekalibyśmy z niecierpliwością na zdjęcia z takiej domowej fety, jaka kilka lat temu stała się udziałem między innymi Marcina Wasilewskiego. A tak… No cóż, ujmijmy to w ten sposób: i tak przeczuwamy, że banda z Anfield prędko dziś nie pójdzie spać.
fot. FotoPyK