Umówmy się – kwestia mistrzostwa Anglii jest już w bieżącym sezonie rozstrzygnięta. Pozostaje kwestią czasu, gdy Liverpool FC zapewni sobie upragniony tytuł. The Reds czekają nań od 1990 roku. Cholernie długo. Oczekiwanie było tym boleśniejsze, że ekipa z Anfield wielokrotnie się o mistrzostwo otarła, ale zawsze brakowało postawienia kropki na i. Nie mamy wątpliwości, że tym razem uda się już Liverpoolowi zakończyć zmagania w Premier League sukcesem, przypominamy zatem te sezony, w których tej mistrzowskiej puenty zabrakło, a było naprawdę blisko. Kończyło się jednak tylko na przeklętym wicemistrzostwie.
sezon 2001/02
Atak serca na drodze do mistrzostwa.
W sumie jest to trochę zapomniana sprawa, ale naprawdę nie tak wiele brakowało, by Jerzy Dudek już w swoim pierwszym sezonie w Liverpoolu został mistrzem Anglii. The Reds, świeżo upieczeni zdobywcy „małego trypletu” (Puchar UEFA, Puchar Anglii, Puchar Ligi Angielskiej) w sezonie 2001/02 mieli do dyspozycji naprawdę niezłą paczkę. Ofensywę trzymał niezapomniany duet spod znaku little 'n large, czyli Michael Owen i Emile Heskey. W ich towarzystwie próbował się odnaleźć Jari Litmanen, jeden z najlepszych europejskich piłkarzy drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Mocno doświadczony przez urazy, ale wciąż niezwykle kreatywny i błyskotliwy. Do tego naturalnie Steven Gerrard i Jamie Carragher, a także tacy goście jak Danny Murphy, John Arne Riise, Abel Xavier czy Dietmar Hamann. Plus wypożyczony Nicolas Anelka. No, wiele znaczących nazwisk.
Dowodził całym tym towarzystwem Gerard Houllier, który na Anfield pracował od 1998 roku, gruntownie przebudowując w tym czasie zespół. I wydobywając go z kryzysu tak głębokiego, że nawet kibice zaczynali wątpić, czy powrót na szczyt w najbliższej przyszłości jest w ogóle realny. Kultowa arena Liverpoolu przestała zapełniać się po brzegi.
Być może właśnie niedyspozycja francuskiego szkoleniowca sprawiła, że The Reds nie zakończyli rozgrywek 2001/02 na pierwszej lokacie. W październiku 2001 roku The Reds podjęli u siebie Leeds United, wówczas wciąż jeszcze jedną z najmocniejszych drużyn na Wyspach. Spotkanie zaplanowano na godzinę 12:00. Gospodarze do przerwy spisywali się kiepsko, do szatni zeszli przegrywając 0:1. Tam rozegrał się jednak znacznie poważniejszy dramat. Rozwścieczony Houllier zasłabł, doznawszy ataku serca (jego powodem był, jak się później okazało, tętniak rozwarstwiający). Francuza natychmiast przetransportowano do szpitala, gdzie trafił na stół operacyjny. Zabieg trwał jedenaście godzin, a ciało pacjenta zostało wychłodzone do 15 stopni Celsjusza.
Houllier na pięć miesięcy pożegnał się z ławką trenerską The Reds.
Gerard Houllier (w centrum).
Simon Hughes pisał potem w jednej ze swoich książek poświęconych historii klubu: – Houllier jako człowiek był w każdym calu Francuzem. To trener inteligentny, wyrazisty, niekiedy refleksyjny. Innym razem gwałtowny. Jako manager Liverpoolu za punkt honoru stawiał sobie stuprocentową dostępność dla zawodników. Bez względu na porę dnia służył piłkarzom pomocą. Tak rozumiał swoją rolę. Można się zastanawiać, czy to podejście nie wpłynęło negatywnie na jego zdrowie. Nie wiedział, kiedy czas skończyć pracę.
Houllier wspominał natomiast: – Miałem szczęście w nieszczęściu, że atak nastąpił już w przerwie. Po meczu ambulans nie zdążyłby przedrzeć się przez korki. Nie przeżyłbym.
Obowiązki pierwszego szkoleniowca przejął Phil Thompson, asystent i prawa ręka Houlliera. Przed laty zawodnik Liverpoolu, kapitan pierwszego zespołu. I początkowo nawet nieźle to wyglądało. Francuz zostawił drużynę na szóstym miejscu w tabeli po dziewięciu kolejkach. Po piętnastu seriach spotkań The Reds przewodzili stawce.
Karta odwróciła się jednak zimą – Liverpool zanotował szereg zawstydzających potknięć, które bardzo mocno odbiły się na pozycji zespołu w tabeli. Houllier do pracy powrócił dopiero w marcu i zdołał jeszcze poderwać zespół do walki, ale powrót na pierwsze miejsce w tabeli okazał się niemożliwy. Fenomenalną formę w drugiej części rozgrywek złapał bowiem Arsenal, który od 23 grudnia 2001 roku (18. kolejka) do 11 maja 2002 (38. kolejka) nie przegrał ani jednego spotkania w lidze. Trzy remisy, poza tym – same zwycięstwa. A przecież The Reds też wiosną byli świetnie dysponowani. Mieli swoje wielkie mecze – pokonali Manchester United na Old Trafford, rozbili Leeds aż 4:0, gładko poradzili sobie też z Newcastle United. No ale z tak dysponowanymi „Kanonierami” naprawdę trudno było wygrać. Nogę lokalnym rywalom podstawił też Everton, który w lutym wywiózł punkt z Anfield.
Manchester United 0:1 Liverpool FC (24. kolejka sezonu 2001/02). Słynny lobik Murphy’ego nad Barthezem.
Skończyło się zatem wicemistrzostwem, co było najlepszym wyczynem Houlliera na Anfield, przynajmniej jeżeli chodzi o rozgrywki ligowe. Po latach kadencja Francuza jest oceniana niejednoznacznie. Oskarża się go, że odarł klub z „brytyjskości”, rozbijając słynną ekipę Spice Boys – wielce utalentowanych piłkarzy-imprezowiczów. No i często też mylił się w ocenie potencjału zawodników ściąganych do klubu, takich jak choćby El Hadji Diouf czy Bruno Cheyrou. Francuz usprawiedliwiał się potem, że chybione zakupy były pokłosiem jego choroby. Lekarze zalecili mu unikanie podróży, więc nie mógł osobiście obserwować zawodników. Zaczął polegać na opiniach współpracowników, a te nie zawsze były celne.
W końcu Houllier popadł w lekką paranoję, co opisywał w swojej autobiografii Jerzy Dudek. Zaczął węszyć wokół siebie spiski. Oskarżał zawodników, że nie przykładają się do treningów, by czyhają tylko na zmianę szkoleniowca. W końcu stracił szatnię. – Mój następca wszystkich was wyrzuci do rezerw, nie będzie wam do śmiechu – odgrażał się.
Trzeba mu jednak oddać zasługi. Przejmował klub rozbity, targany pozaboiskowymi skandalami. Pod wieloma względami The Reds byli organizacją przestarzałą. Houllier to zmienił – z jego inicjatywy dokonano wielu ważnych inwestycji, totalnie przemodelowano kadrę zespołu. Wbrew oskarżeniom o niechęć do angielskich zawodników, Francuz odważnie stawiał na Stevena Gerrarda i Jamiego Carraghera, pod jego wodzą na Złotą Piłkę zapracował Michael Owen. No ale summa summarum nie udało się zdobyć ani mistrzostwa Anglii, ani Pucharu Mistrzów. Triumfy w mniej istotnych rozgrywkach nie zdołały tego zrekompensować. – Kibice dziś nie doceniają tego, co Houllier zrobił dla klubu – stwierdził Phil Thompson na łamach Guardiana.
sezon 2008/09
But can they do it on a cold rainy night at Stoke?
Znacznie cieplej niż Houlliera, wspomina się na Anfield innego zagranicznego szkoleniowca. Zresztą – następcę Francuza. Rafael Benitez przejął pierwszy zespół Liverpoolu w 2004 roku i prowadził The Reds aż przez sześć lat, odnosząc pewne sukcesy. Jednak właściwie wszystkie z nich przyszły na samym początku pracy Hiszpana. W 2005 roku jego podopieczni zatriumfowali w Champions League, rok później dołożyli do tego Puchar Anglii. W 2007 roku znowu dotarli do finału europejskich rozgrywek, ale tym razem nie udało im się już przechytrzyć AC Milanu. Tak czy owak – jeżeli spojrzeć na liczbę wywalczonych trofeów, Benitez wcale nie wypada korzystniej od Houlliera. No ale finał w Stambule z miejsca zagwarantował mu status klubowej legendy.
Jeżeli chodzi o zmagania w Premier League, hiszpański taktyk najbliżej mistrzostwa znalazł się w sezonie 2008/09. The Reds na fotel lidera Premier League wskoczyli wówczas w piętnastej kolejce i utrzymali się na nim do 21. serii spotkań. Wtedy jednak przytrafił im się bezbramkowy remis w niemalże przysłowiowym już Stoke. Równolegle Manchester United zmiażdżył 3:0 też mierzącą w tytuł Chelsea. „Czerwone Diabły” traciły wtedy do Liverpoolu pięć punktów, ale miały dwa zaległe mecze do rozegrania.
Mistrzostwo zaczęło się Benitezowi wymykać z rąk.
Choć przecież The Reds mieli kim atakować tytuł. Benitez stworzył kapitalny środek pola, ze Stevenem Gerrardem oraz Xabim Alonso na czele, a towarzyszył im przecież jeszcze wspaniale dysponowany Javier Mascherano. Do tego bramkostrzelny Fernando Torres na szpicy, Pepe Reina między słupkami. Jasne, Liverpool nie miał w swoich szeregach aż takiego giganta jak Cristiano Ronaldo, który w 2008 roku otrzymał Złotą Piłkę, ale kadrowo The Reds nie mieli się czego wstydzić przed odwiecznymi rywalami z Manchesteru.
Rafa Benitez i Steven Gerrard.
Czego zatem zabrakło do mistrzostwa?
Cóż – przede wszystkim w pełni zdrowego Fernando Torresa. Hiszpan rozegrał w lidze tylko 24 spotkania, zdobywając 14 goli i wypracowując dodatkowo 5 trafień. Z nim w jedenastce The Reds nie przegrali ani jednego ligowego starcia. Można się zastanawiać, jak wyglądałby dorobek Hiszpana, gdyby nie kolejne pauzy wymuszone przez urazy. Swoją drogą – jest wyjątkowym zbiegiem okoliczności, że z problemami zdrowotnymi zmagał się znów szkoleniowiec ekipy z Anfield. 21 grudnia Beniteza nie było na ławce trenerskiej, gdy jego podopieczni zremisowali 1:1 z Arsenalem. Przechodził operację usunięcia kamieni nerkowych.
– Torres z miejsca stał się ulubieńcem kibiców – pisze Simon Hughes. – To zawodnik, który zaraz po przyjściu zaczął strzelać kluczowe bramki. Nie poprowadził Liverpoolu do mistrzostwa, ale tak blisko tytułu klub nie był od dziewiętnastu lat.
Pewnym paradoksem sezonu 2008/09 jest fakt, że The Reds właściwie zrobili wszystko, co zwykle jest potrzebne do sięgnięcia po tytuł.
- Po raz pierwszy od przeszło dekady zakończyli rok kalendarzowy na pozycji lidera Premier League.
- Dwukrotnie pokonali Manchester United, w tym aż 4:1 wiosną, upokarzając zespół sir Alexa Fergusona na Old Trafford.
- Zwyciężyli z Chelsea na wyjeździe, choć The Blues byli niepokonani na Stamford Bridge przez przeszło 80 gier.
- Zanotowali kapitalny finisz sezonu, wygrywając dziesięć z ostatnich jedenastu spotkań ligowych. Po drodze przytrafił im się jedynie remis 4:4 z Arsenalem.
Ale finalnie to „Czerwone Diabły” uplasowały się na najwyższym stopniu podium. Z czterema punktami przewagi nad pościgiem.
Manchester United 1:4 Liverpool FC (29. kolejka sezonu 2008/09).
Wydaje się z dzisiejszej perspektywy, że główną przewagą Manchesteru nad Liverpoolem była głębia składu. Mnóstwo występów w barwach The Reds z braku laku zaliczyli tacy goście jak Nabil El Zhar, David N’Gog czy Emiliano Insua. Ferguson miał w odwodzie cenniejszych rezerwowych od Beniteza. Dlatego „Czerwone Diabły” okazały się mocniejsze na długim dystansie, choć w bezpośrednich starciach szkocki manager zebrał od swojego hiszpańskiego oponenta łomot. No i, jak to zwykle bywa w przypadku United, nie zabrakło dramatyzmu. Po marcowej porażce z Liverpoolem ekipa z Old Trafford poległa też w konfrontacji z Fulham, w następnym spotkaniu otarła się o stratę punktów z Aston Villą. Trzy oczka w doliczonym czasie gry uratował Federico Macheda, będący wówczas zupełnym anonimem.
Z drugiej strony – trzeba pamiętać, jak potężnym rywalem byli wówczas zawodnicy Manchestru. To jest ta ekipa, która potrafiła przez czternaście ligowych spotkań z rzędu nie stracić w Premier League ani jednej bramki.
sezon 2018/19
Najlepszy wicemistrz w historii ligi.
30 zwycięstw, zaledwie jedna porażka. 97 punktów na koncie. Niemal w każdym sezonie w dziejach Premier League tak imponujący dorobek wystarczyłby do mistrzowskiego tytułu. Wyjątkiem są dwie poprzednie kampanie ligowe, gdy Manchester City napisał na nowo księgę ligowych rekordów. Zgarniając w sumie 198 oczek. No i w efekcie The Reds znów musieli obejść się smakiem.
Rozwodzić się nad minionymi rozgrywkami szczególnie długo nie będziemy, bo z pewnością każdy doskonale pamięta okoliczności, w jakich podopieczni Juergena Kloppa wypuścili szansę na tytuł z rąk. Na pozycję lidera wskoczyli po szesnastu kolejkach, utrzymali ją do 28. serii spotkań. Potem zremisowali bezbramkowo w derbach Merseyside no i do reszty roztrwonili przewagę, jaką udało im się wcześniej wypracować nad Manchesterem City. Znów ironia losu, bo przecież ostatnie lata jeżeli chodzi o derby Liverpoolu to właściwie minimum emocji. Everton na zwycięstwo z lokalnym rywalem czeka blisko dekadę, zwykle zbiera po prostu od The Reds łomot. No ale akurat w tym konkretnym starciu The Toffees postawili się przeciwnikom. I podłożyli im nogę w mistrzowskim wyścigu.
Choć prawda jest taka, że delikatna zapaść formy Liverpoolu trwała znacznie dłużej. The Reds wcześniej zgubili też punkty w starciach z Manchesterem United, Leicester City i West Hamem. A przede wszystkim – przegrali bezpośrednią batalię z „Obywatelami”. Choć wydawało się, że są w fenomenalnej formie. Do meczu z City przystępowali po rozbiciu Arsenalu 5:1.
Manchester City 2:1 Liverpool FC (21. kolejka sezonu 2018/19).
– Jeżeli ktokolwiek postrzega drugie miejsce jako porażkę, to chyba jego oczekiwania poszybowały trochę zbyt wysoko. Odnoszę wrażenie, że tutaj nikt nie potrafi się już cieszyć z drugiego miejsca – powiedział kiedyś legendarny Bob Paisley. Mówił to w czasach, gdy Liverpool przyzwyczaił swoich kibiców do zwycięstw na krajowej i europejskiej arenie. No i drugie miejsce osiągnięte w poprzednim sezonie to z pewnością nie jest porażka ekipy Juergena Kloppa. Choć nie ma co udawać, że wicemistrzostwo nie wiązało się gigantycznym poczuciem niedosytu, nawet biorąc pod uwagę triumf w Champions League. The Reds po remisie z Evertonem wygrali już wszystkie mecze do samego końca zmagań w Premier League, ale The Citizens również byli bezbłędni.
Gorąco zrobiło się w przedostatniej kolejce, gdy „Obywatele” zmierzyli się z Leicester City i na stadionowym zegarze długo utrzymywał się bezbramkowy remis. Patową sytuację przełamał jednak Vincent Kompany. Belg zdobył najpiękniejszą i pewnie również najważniejszą bramkę w całej swojej karierze. Marzenia o tytule Liverpool musiał znów przełożyć na następny sezon.
sezon 1990/91
Miłe złego początki.
Niewiele brakowało, a passa ligowych porażek Liverpoolu byłaby o jeden sezon krótsza, bowiem w sezonie 1990/91 The Reds byli całkiem blisko obrony mistrzowskiego tytułu. Wówczas jeszcze w First Division, a nie w Premier League. Po czternastu ligowych kolejkach Liverpool miał na swoim koncie dwanaście zwycięstw i dwa remisy. Nie zanosiło się na katastrofę. Tym bardziej że The Reds radzili sobie nawet w starciach o podwyższonym ciężarze gatunkowym. Na Goodison Park pokonali Everton, a przed własną publicznością rozbili Manchester United. Ofensywna maszynka sterowana przez legendarnego Kenny’ego Dalglisha spisywała się bez zarzutu.
– Kenny tak naprawdę w ogóle nas nie trenował. Przychodził rano do klubu i pykał sobie z nami w gierkach pięciu na pięciu – wspominał John Barnes, największa gwiazda The Reds w tamtych latach. – Piłkarze mieli sami odpowiadać za swój rozwój, robić postępy naturalnym rytmem. Nigdy nie analizowaliśmy taktyki przeciwnika. W Liverpoolu nauczyłem się jednak pewnej rzeczy – koncentracji na kolejnych wyzwaniach. Trzeba zawsze ograniczać ekscytację sukcesami i rozczarowanie porażkami. Kiedy wygraliśmy pierwszy tytuł w 1988 roku, zarząd nie miał nam z tej okazji nic do powiedzenia. Jeden z dyrektorów wszedł do szatni, pogratulował i opowiedział o harmonogramie przygotowań do kolejnego sezonu. Tyle. Rok później straciliśmy mistrzostwo na rzecz Arsenalu i reakcja była identyczna. Żadnych emocji. Kiedy Blackburn wygrało mistrzostwo już w Premier League, zorganizowano tam największą imprezę w historii angielskiej piłki. Jakiś czas później klub upadł. To mi daje do myślenia.
W ekipie The Reds grał jeszcze w 1990 roku wielu zawodników, którzy pamiętali okres największych sukcesów klubu, zakończony wraz z tragedią na Heysel. Ale nie była to ekipa, którą można nazwać samograjem. Dlatego dość beztroskie podejście Dalglisha do kwestii taktycznych miało swój przykry finał. Na początku grudnia londyński Arsenal w meczu na szczycie sprał Liverpool aż 3:0. I wyraźnie zasygnalizował mistrzowskie aspiracje.
Kenny Dalglish.
W końcówce lutego 1991 roku Dalglish zszokował piłkarski świat – postanowił ustąpić ze stanowiska managera The Reds. Choć jego drużyna pozostawała nie tylko w grze o tytuł, ale walczyła też nadal w Pucharze Anglii. Szkot ogłosił swoją decyzję dwa dni po epickim remisie 4:4 z Evertonem w piątej rundzie FA Cup. – Byłem wtedy jedyną osobą na Goodison Park, która wiedziała, że to mój ostatni mecz w roli szkoleniowca Liverpoolu – wspominał Dalglish. – Klub potrzebował kogoś twardego, kto podejmie kilka trudnych decyzji. Ja już nie byłem do tego zdolny. Od dłuższego czasu kwestionowałem swoje możliwości. Wcześniej decydowałem o wszystkim bez mrugnięcia okiem. Raz miałem rację, innym razem się myliłem. Ale się nie wahałem. A to najgorsze, co może spotkać trenera.
Drużynie odejście Dalglisha raczej zaszkodziło niż pomogło. Wiosną The Reds przegrali aż sześć spotkań, w tym drugi raz polegli w konfrontacji z Arsenalem. Ostatecznie „Kanonierzy” sięgnęli po tytuł z siedmiopunktową przewagą. Pewnie nikt na Anfield się wówczas nie spodziewał, jak czarną serię dla klubu zapoczątkował sezon 1990/91.
– Komercyjna dominacja Manchesteru United w latach dziewięćdziesiątych była niepodważalna, ale to Liverpool mógł równie dobrze być na ich miejscu – zauważył John Barnes. – Jednak tacy ludzie jak Bill Shankly, Bob Paisley czy Joe Fagan nie dostrzegali nic innego poza futbolem. Byli zainteresowani trofeami, meczami i treningami. Inne aspekty ich nie interesowały. Wystarczy spojrzeć na Anfield i porównać ten stadion z obiektami pozostałych angielskich klubów z czołówki, by zrozumieć tę różnicę. Liverpool padł ofiarą kultury futbolowej, która się zmieniła. Zanim się zorientowano, że trzeba działać, to było już za późno.
sezon 2013/14
„W którymś momencie stracą piłkę w złym ustawieniu. Musicie to wykorzystać” – Jose Mourinho
Wreszcie rozgrywki, o których napisano już chyba wszystko. Sezon 2013/14 i chyba najsłynniejsze poślizgnięcie w historii angielskiego futbolu. Liverpool wpuścił tytuł z rąk na trzy kolejki przed końcem rozgrywek, notując wcześniej serię jedenastu ligowych zwycięstw z rzędu. The Reds wyglądali na niemożliwych do wyhamowania. Mieli przecież fenomenalnego Luisa Suareza i dzielnie dotrzymującego mu kroku Daniela Sturridge’a. Mieli Philippe Coutinho i Raheema Sterlinga. Plus Brendana Rodgersa na ławce.
No i mieli Stevena Gerrarda.
Liverpool FC 0:2 Chelsea FC (36. kolejka sezonu 2013/14).
– Mamadou Sakho zagrywa mi piłkę. Ja tracę równowagę. Wywracam się. (…) The Kop i całe Anfield śpiewało You’ll Never Walk Alone, lecz wtedy, w samochodzie, czułem się bardzo samotny. Hymn Liverpoolu przypomina ci, żeby trzymać głowę wysoko, kiedy idziesz przez burzę. Przypomina ci, by nie bać się ciemności. Przypomina ci o tym, że kiedy brniesz poprzez wiatr i deszcz, które miotają i rozwiewają twoje marzenia, masz iść z nadzieją w sercu. Nie miałem wtedy wiele nadziei. Widziałem siebie raczej zmierzającego ku samobójstwu – pisał Gerrard w swojej autobiografii.
Pisaliśmy na Weszło: „– Nie ma dnia, bym znów tego nie przeżywał, nie odtwarzał w myślach – mówił Gerrard na łamach Guardiana rok później. Ciąg dalszy pamięta bowiem każdy. Gerrard obraca się, próbując gonić uciekającą coraz dalej futbolówkę, jednak zwrot, który wykonuje jest tak nagły, że nie ma szans, by utrzymał równowagę. Przez kilka najbliższych sekund będzie oglądał już tylko plecy Demby Ba zmierzającego sam na sam z Simonem Mignoletem. – Patrzysz wtedy na bramkarza i myślisz: „Dawaj, wygraj nam ligę! Wykonaj interwencję, która zdefiniuje cały sezon!” – mówił później Jamie Carragher. Gary Neville stwierdził niedawno, że gdyby między słupkami stał wtedy Alisson Becker, wybroniłby osiem na dziesięć takich sytuacji, bo Demba Ba pędząc w kierunku Mignoleta nie wyglądał na najbardziej przekonanego o nadchodzącym sukcesie piłkarza.
Jego uderzenie trudno bez zastanowienia przydzielić do kategorii „nie do obrony”.
Gdyby tylko Gerrard chciał sobie dać pomóc, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Zamiast tego poczuł jednak odpowiedzialność, by za wszelką cenę samemu odkupić winy. W drugiej połowie oddał osiem strzałów, średnio z odległości 25 metrów. Żaden nie sprawił najmniejszego kłopotu Markowi Schwarzerowi, każdy wybijał Liverpool z uderzenia”.
Steven Gerrard i Jose Mourinho.
Chelsea zwyciężyła na Anfield 2:0. Późniejsze 3:3 z Crystal Palace w niemal równie dramatycznych okolicznościach – bo przecież na kwadrans przed końcem było jeszcze 3:0 dla Liverpoolu – było już tylko jedną z konsekwencji tego, co przytrafiło się kapitanowi i legendzie Liverpoolu w 48. minucie poprzedniego spotkania. Sprawiło, że Manchester City mógł sobie pozwolić nawet na remis w ostatniej kolejce. „Obywatele” skrzętnie wykorzystali darowaną im przez oponentów szansę.
Oczywiście porażki z 2014 roku nie można sprowadzić wyłącznie do jednego poślizgu kapitana, choć jest to moment tak symboliczny, że trudno o nim zapomnieć. The Reds nie zdobyli mistrzowskiego tytułu przede wszystkim ze względu na przeciętną defensywę. Simon Mignolet miał na Anfield swoje lepsze i gorsze chwile, ale nie był golkiperem w stu procentach pewnym w swoich interwencjach, zwłaszcza jeżeli chodzi o grę na przedpolu. Glen Johnson w 2014 roku nie porażał już dynamiką i częstą gubił krycie. Kolo Toure też najlepsze lata miał za sobą, a Jon Flanagan to zwykły przeciętniak. Dziur w defensywie The Reds było zatem zdecydowanie więcej niż mocnych punktów. Nie udało się tych braków w pełni zatuszować fenomenalną siłą ognia.
You nearly won the league
And now you better believe it
Now you better believe it
You nearly won the league
Taką piosenkę o swoich odwiecznych rywalach przygotowali kibice Manchesteru United. Podczas starcia z „Czerwonymi Diabłami” w kolejnym sezonie Gerrard obejrzał czerwoną kartkę 40 sekund po wejściu na boisko. – Nie mogłem ich słuchać już podczas rozgrzewki. Wtedy śpiewali: „Steven Gerrard, Steven Gerrard. Poślizgnął się na dupsko i piłkę wziął Demba Ba. Ooooo, Steven Gerrard” – opowiadał potem wściekły piłkarz.
Cóż, teraz Gerrard, podobnie jak wiele innych klubowych legend, którym nie udało się zaznać słodyczy ligowego triumfu, może być już spokojny. Nie ma takiego poślizgu, przy którym The Reds mogliby wypuścić mistrzostwo z rąk w bieżącym sezonie.
fot. NewsPix.pl