Reklama

“Treningi u Magatha? Grafite raz na nich zemdlał”

Wojciech Piela

Autor:Wojciech Piela

16 maja 2020, 09:01 • 18 min czytania 6 komentarzy

Przez 11 lat kariery w Niemczech Jacek Krzynówek stał się dla polskiego kibica postacią kultową. Głównie za sprawą wspaniałego gola w meczu reprezentacji z Portugalią, ale przecież był również bohaterem trudnych czasów, gdy bramki strzelane przez rodaka w Lidze Mistrzów stanowiły towar deficytowy. O tym, dlaczego Felix Magath kiedyś nie chciał puścić go na zgrupowanie kadry oraz wypożyczaniu samochodu z Dimitarem Berbatowem na obozie w Hiszpanii opowiedział w naszym wywiadzie. Lepszych wspomnień z okazji restartu Bundesligi nie znajdziecie. Zapraszamy.

“Treningi u Magatha? Grafite raz na nich zemdlał”
Co dziś słychać u Jacka Krzynówka? Trochę zniknął pan ze sceny piłkarskiej.

I raczej nie wrócę.

Dlaczego?

Przez rok byłem dyrektorem sportowym w Bełchatowie i zobaczyłem jak piłka funkcjonuje od drugiej strony. Troszeczkę mnie to przeraża. Trzeba mieć grubą skórę, aby wchodzić w pewne rzeczy.

Jakie?

Najbardziej chodzi mi o środowisko wokół piłkarzy. Menedżerowie często zamiast im pomagać, to przeszkadzają. Mam dziś własny biznes i na tym się skupiam. Muszę również uderzyć się w pierś, bo sportowo zaliczyliśmy w Bełchatowie spadek do II ligi. Zdecydowanie wolę więc wspominać swoje wyczyny na boisku niż poza nim.

OK. Co pana najbardziej zaskoczyło po wyjeździe do Niemiec?

Choćby fakt, że na treningi drugoligowej Norymbergi przychodziło po kilka tysięcy ludzi. Takie sprawy najbardziej uświadamiały to, gdzie trafiłem. Swego czasu przecież nawet reprezentacja Niemiec była zasilana zawodnikami z Greuther Furth i właśnie Norymbergi. Niezwykle zasłużony klub z wielką bazą kibiców.

Reklama
Jak już jesteśmy przy słowie “baza”, to imponująca była chyba nie tylko ta kibicowska.

Przeskok był ogromny. Wyjeżdżałem z Bełchatowa, gdzie jak na polskie warunki naprawdę nie mieliśmy, na co narzekać. W Norymberdze ośrodek robił jednak kolosalne wrażenie. Było w nim dziewięć boisk treningowych, z czego dwa wyłącznie do naszej dyspozycji. Na reszcie trenowały dzieciaki. Dla mnie nowość stanowiła również kwestia zajęć nie na stadionie, tylko poza nim. Mimo, że zimy w Norymberdze dawały w kość, także nie było z tym problemu, gdyż jedno boisko miało podgrzewaną murawę. Duży szok.

Niemcy dobrze pana przyjęli?

Na początku zdarzało się, że byliśmy z żoną w galerii handlowej i gdy ochroniarz usłyszał polską mowę, momentalnie pojawiał się przy nas. Odbierałem to tak, jakby patrzył, czy przypadkiem nie chcemy czegoś wynieść. W szatni też miałem typowych DDR-owców, którzy potrafili w kwestii języka niemieckiego rzucić hasłem “ucz się szybciej”. Na szczęście byłem pojętnym uczniem.

Pomogła też w klubie obecność Polaków.

W tym samym czasie do Norymbergi trafił Tomek Kos, więc trzymaliśmy się razem. On wcześniej grał już pół roku w Gutersloh i mówił po niemiecku, dlatego często dzięki niemu wiele rzeczy rozumiałem. Po polsku potrafił się też odezwać bramkarz Darius Kampa, który urodził się w Kędzierzynie-Koźlu. Trz-cztery razy w tygodniu miałem lekcje i po ośmiu miesiącach potrafiłem się płynnie porozumiewać. W międzyczasie przyszedł trener Klaus Augenthaler, a wraz z nim wietrzenie w szatni. Pozbyto się zawodników, którzy siali ferment, więc nikt mnie już nie zaczepiał.

Sprawy zaczęły się układać lepiej?

Pomagało mi to, że grałem. Nawet gdy nie umiałem odpowiedzieć słownie, broniłem się postawą na boisku. Ponadto, do klubu przyszło wielu nowych zawodników, na których Norymberga wydała 6 milionów euro. Jak na tamte czasy i realia drugoligowe w Niemczech – wielkie pieniądze. Tworzyła się naprawdę niezła paczka. W pierwszym sezonie skończyliśmy jeszcze tuż za strefą awansu, ale przy drugim podejściu nie było na nas mocnych. Awansowaliśmy do Bundesligi jako mistrz zaplecza, a w pewnym momencie mieliśmy czternastopunktowy zapas.

W Niemczech mówiło się, że rusza nowa siła i historia z mistrzostwem Kaiserslautern dla beniaminka jest znów możliwa?

Aż tak to może nie, ale głośno było o naszej ofensywnej grze. Pamiętam, że kibice Norymbergi i Schalke darzyli się wielką przyjaźnią, a ich herby były złączone na różnych flagach. Z tej okazji zorganizowano sparing, na który przyszło ponad 55 tysięcy ludzi, a my pokonaliśmy ich 3:0. W innym meczu kontrolnym podjęliśmy będącą nieopodal na zgrupowaniu Mallorcę i też przejechaliśmy się po nich 4:1. Szkoda, że później klub tak często falował między 1. a 2. Bundesligą, ale mam stamtąd naprawdę niesamowite wspomnienia.

Po strzeleniu 12 goli w drugiej lidze w sezonie 2003/04 trzeba było chyba opuścić strefę komfortu.

W Norymberdze bardzo dobrze się czułem, ale przyszedł moment na krok do przodu. Żal było odchodzić, bo znów zebrała się fajna ekipa – choćby z Markiem Mintalem, który później został królem strzelców Bundesligi. Myślę jednak, że powinienem opuścić Norymbergę już dwa lata wcześniej. Miałem wtedy oferty z lepszych klubów, ale nie chcieli mnie puścić. Powiedziałem więc, że nie przedłużę wygasającego w czerwcu 2004 kontraktu i dogadałem się z Bayerem Leverkusen. Na tamten okres to był dla mnie drugi klub w Niemczech za Bayernem Monachium.

Reklama
Co panu tak zaimponowało?

Na samym początku miałem spotkanie z dyrektorem klubu Peterem Lehnhoffem. Od razu dał mi swój numer telefonu i zapewnił mnie, że mogę do niego zadzwonić w każdej sprawie przez 24 godziny na dobę. Przekaz był jasny: – Skup się na grze w piłkę, a my wszystko ci załatwimy. Nigdy z tego nie skorzystałem, ale wtedy upewniłem się, że trafiłem do dobrego miejsca. Dodatkowo pracował tam Klaus Augenthaler, który w sumie prowadził mnie aż w trzech klubach.

Macie kontakt do dziś?

Tak, rozmawiamy ze sobą kilka razy do roku. U trenera na szczęście wszystko dobrze. Dziś prowadzi zespół oldbojów Bayernu i swego czasu był nawet z wizytą na Anfield w Liverpoolu. Grali przeciwko ekipie legend The Reds, gdzie wystąpił choćby Jurek Dudek. Do niedawna bardzo często latał do Chin, gdyż Bayern mocno stawia na ten kierunek. W najbliższym czasie raczej już tak chętnie się tam nie wybierze…

Wybrał się za to swego czasu do Leverkusen i pociągnął za sobą pana.

Na pewno pomógł mi w życiu, nie ma co ukrywać. Znalazł dla mnie miejsce na lewym skrzydle w nowym ustawieniu 4-4-2, które wówczas zastępowało powszechnie stosowane 3-5-2. Mocno trenowaliśmy również nad wieloma wariantami rozegrania akcji w ofensywie, a mi było łatwiej się odnaleźć, bo niektóre schematy znałem z Norymbergi. Potrafiliśmy zamieść nawet takiego rywala jak Bayern 4:1.

To po tym meczu zainteresował się panem Franz Beckenbauer?

Możliwe. Ten mecz miał miejsce na początku sezonu 2004/05, który był moim najlepszym w Leverkusen. Po jego zakończeniu na antenie niemieckiej telewizji ówczesny prezydent Bayernu dostał od dziennikarza pytanie:

– Kogo widziałby pan w swojej drużynie z Leverkusen? Juana? Roque Juniora?
– Nikogo z nich.
– Jakieś inne nazwisko?
– Krzynówka.

Taki człowiek raczej nie rzucał słów na wiatr.

Dotarło do pana konkretne zapytanie?

Nie, ale takie słowa były dowodem, że gra Bayeru robiła ogromne wrażenie w Niemczech.

Nie tylko w Niemczech.

No tak, ograliśmy przecież w Lidze Mistrzów Real aż 3:0.

A pan jest jedynym polskim piłkarzem, który strzelił gola po asyście Beckhama.

Fakt, świetnie wyłożył (śmiech). Huknąłem, ile fabryka dała i wpadło. Po meczu miałem taką adrenalinę, że nie mogłem spać do czwartej nad ranem. Oglądałem magazyny i powtórki z tamtego dnia i chyba dopiero za piątym czy szóstym odwinięciem taśmy dotarło do mnie, co się stało. Brałem udział przy wszystkich naszych trzech bramkowych akcjach. Wtedy również zacząłem mieć dwa numery telefonu: prywatny i służbowy.

Dlaczego?

Na drugi dzień zrobił się ogromny kocioł. Moja mama dała jednemu z dziennikarzy numer, który rozszedł się błyskawicznie. Jedyne przerwy, które miałem między kolejnymi rozmowami, to te na podłączenie komórki do ładowarki. Później, gdy miałem dzień wolnego, zabierałem ze sobą tylko prywatny telefon, aby na chwilę się od tego wszystkiego odciąć.

Popularność nieco ciążyła?

Nie o to chodzi. Zawsze staram się pomóc każdemu, czy to jest kibic, czy dziennikarz. Wywiadów raczej nie odmawiałem. Czasem jednak trzeba wyjść i pobawić się z córką albo spędzić trochę czasu z żoną. W tamtym okresie nie było łatwo go znaleźć.

Meczem z Realem zaimponował pan samemu Dimitarowi Berbatowowi.

Śmiał się, że gdyby piłka nie odbiła się od pleców Casillasa, spadłaby mu pod nogi i to on wpakowałby ją do pustej bramki. Berbo to był jednak zdecydowanie największy as, z jakim miałem przyjemność grać. Chodził swoimi ścieżkami, a raz zdarzyło mu się zaspać na odprawę przed meczem ze Stuttgartem.

To musiała być jakoś strasznie rano, prawda?

A skąd! Zaczynała się o godzinie 13.

Trenerzy specjalnie chyba jednak nie mieli jak go zdyscyplinować. Potem przecież wychodził na mecz i zapewniał wam zwycięstwa.

Oczywiście zapłacił karę, ale jego klasa boiskowa była niezaprzeczalna. Mieliśmy swoją wschodnio-europejską paczkę, do której należeli jeszcze Andrij Woronin i pochodzący z Polski Paul Freier. Proszę sobie wyobrazić, co działo się na treningach, gdy trener dzielił nas na małe gierki. W składzie Krzynówek-Berbatow-Woronin-Freier laliśmy równo ekipy niemieckie i brazylijskie.

A przecież gwiazd u was w składzie nie brakowało. 

Juan, Roque Junior, Jens Nowotny, Carsten Ramelow, Hans-Jorg Butt, Franca, Bernd Schneider… Był nawet młody Landon Donovan, który za dużo sobie nie pograł, ale w Stanach to przecież legenda futbolu. Gdy przychodziła przerwa na reprezentacje, w klubie trenerzy nie bardzo mieli z kim prowadzić zajęcia.

Na zgrupowaniach przed sezonem musiała panować ostra rywalizacja o miejsce w składzie.

Tak, ale na przykład Berbatowa zbytnio ona nie obchodziła. Cały okres przygotowawczy coś go bolało, nie mógł normalnie trenować, a potem przychodziła Bundesliga i był w świetnej formie. Smykałkę do żartów miał jednak zawsze. Gdy byliśmy na obozie w Marbelli po treningu musieliśmy jeszcze na piechotę pokonywać kilometr drogi do hotelu. Problem polegał na tym, że był on położony na wzgórzu. Nikomu więc nie uśmiechało się po trzech ciężkich zajęciach dziennie urządzanie takich spacerów. Wraz z Berbo, Woroninem i Freierem znaleźliśmy jednak na to sposób. Postanowiliśmy wypożyczyć auto, którym dojeżdżaliśmy na zajęcia. Na początku wszyscy się z tego śmiali, ale po kilku dniach koledzy prosili choćby o miejsce w bagażniku.

Dużo się działo w szatni Bayeru?

Czasem gdzieś wyszło się wspólnie, ale była duża różnica w porównaniu do tego, czego doświadczyłem w Norymberdze. Tam zostawaliśmy często po zajęciach na soczek albo wodę gazowaną, siedzieliśmy 20-30 minut i gadaliśmy. W Leverkusen jeden zawodnik uciekał na wywiad, drugi na nagranie reklamy, trzeci do dziecka, a czwarty jeszcze gdzieś indziej. Głównie trzymaliśmy się więc w swojej grupie, o której wspominałem. Bardzo się cieszyłem, że przynajmniej na początku mogłem mieć w niej przyjaciela z Polski – Radka Kałużnego. Podobnie jak w przypadku Norymbergi i Tomka Kosa pojawił się ktoś, kto ułatwił mi wejście do szatni. To jednak również pokazywało, że nie musimy się jakoś specjalnie kochać, ale na boisku możemy przenosić góry. Wszystko jest kwestią ciężkiej pracy na treningach.

Tej chyba było jeszcze więcej u Felixa Magatha w Wolfsburgu.

O tym, co tam się działo mógłbym napisać niezłą książkę. Bardzo ciekawy okres.

Teraz może i ciekawy, ale pewnie wtedy na usta cisnęły się inne słowa. Mniej cenzuralne.

Był taki czas, że gdy jadąc na trening do klubu, nie wiedziałem, czy znajdę jeszcze dla siebie miejsce w szatni. Po jednym z meczów Magath potrafił bowiem machnąć ręką i siedmiu zawodników wyrzucić do drugiej drużyny bez absolutnie żadnego powodu. Wśród nich byli reprezentanci swoich krajów, a dwóch graczy nawet nie mogło trenować z rezerwami. Jeśli mieli ważny kontrakt, to po prostu przebierali się i kopali sobie piłkę obok boiska. Myślę, że przez jego ciężkie treningi skończyłem karierę o trzy lata za wcześnie. Kolana nie wytrzymały.

Miewał czasem ludzkie oblicze?

Raz zabrał nas w góry w ramach luźniejszego treningu na koniec zgrupowania w Szwajcarii. Przestrzegł nas jednak, abyśmy wzięli ortaliony, bo będzie padał deszcz. Okazało się jednak, że nie to było największym problemem.

Serio? To nawet przyjemnie. Tam widoki potrafią być niczym na pocztówkach.

Nam też tak się wydawało. Podjechaliśmy autokarem pod górę i zaczęliśmy ładować się do kolejki linowej. Nagle Magath wypalił:

– Halo, halo! Panowie, dokąd?
– No, jedziemy na górę, prawda?
– Nieee… Wy nie jedziecie. Kolejka jest dla maserów i lekarzy, a my się przejdziemy.

Warto w tym miejscu nadmienić, że byliśmy już na wysokości 800 metrów, a szczyt znajdował się 1500 metrów wyżej. Jak na Szwajcarię nie jest to może wielka góra, ale potrafi dać w kość. Po 45 minutach niezłego interwału trener zapytał:

– I jak? Wchodzimy dalej?

Ktoś postanowił zażartować:

– Jasne!

Magath chyba jednak nie zrozumiał tego typu poczucia humoru i zarządził dalszy marsz. Zaczęło być tak stromo, że w zbocze były powbijane metalowe szyny, aby zapobiegać zimowym lawinom. My wcale jednak nie zwalnialiśmy i w pewnym momencie nasz kolega Grafite zemdlał.

Słucham?

Niewiele brakowało, aby spadł w przepaść.

Jak go uratowaliście?

Na szczęście do szczytu było już niedaleko, bo zostało jakieś 20 minut drogi. Momentalnie zbiegli więc lekarze z torbami, aby mu pomóc. Wraz z Magathem wzięli go nogami do góry, tak aby przywrócić właściwy przepływ krwi. Do końca “wycieczki” trener był już cały czas przy nim. Trasę, którą normalnie turyści pokonują w siedem godzin, my zrobiliśmy w dwie i pół. Największymi wariatami jednak nie byliśmy, gdyż mijaliśmy gościa, który wchodził pod tą górę trzy razy dziennie. Przygotowywał się chyba do zawodów IronMana w triathlonie.

To pocieszenie, że nie mieliście najgorzej?

Największe mieliśmy na samym szczycie. Gdy weszliśmy do schroniska, czekały na nas stoły zastawione batonami, ciastkami i innymi słodyczami. Nie pamiętam, ile było butelek coli, ale każdy przyjął chyba po litrze. Po piętnastu minutach zostały tylko okruchy. Błyskawicznie musieliśmy uzupełnić poziom cukru.

Jak to jest dowiedzieć się w trakcie meczu, że nie powinno być się na boisku?

To kolejny numer Magatha. Graliśmy wtedy w Pucharze UEFA z Heerenveen. Byłem kompletnie zaskoczony, że w ogóle wyszedłem w wyjściowym składzie. Pamiętam, że kilka dni wcześniej nie znalazłem się w kadrze meczowej na Bundesligę i Magath pozwolił mi jechać do domu. Wróciłem na wtorkowy trening, a w środę zobaczyłem swoje nazwisko na kartce powołanych na przedmeczowe zgrupowanie. Dobrze, że mieliśmy jeszcze półtorej godziny do wyjazdu autokaru.

Dlaczego?

Byłem tak zdziwiony, że przecież wcześniej nie wziąłem ze sobą nawet ciuchów do hotelu. Momentalnie wróciłem więc do domu, lekki prysznic, pakowanie i byłem gotowy. Koncert dziwnych historii trwał jednak nadal. W czwartek na porannym rozruchu dosłownie robiłem za pachołka. Ani razu nie podszedłem do wolnego, nie brałem udziału w gierkach, stałem tylko w murze i przyglądałem się innym. Nie miałem więc żadnych złudzeń. Po obiedzie schodzimy na odprawę, Magath podchodzi do mnie i mówi:

– Jacek, dziś jesteś w pierwszym składzie. Wykonujesz wszystkie stałe fragmenty, masz pokazać to, co masz najlepsze.

Z jednej strony się cieszyłem, ale z drugiej pomyślałem, że gość oszalał. Szło mi w tym meczu bardzo dobrze, ale gdy w 60. minucie sędzia techniczny pokazał zmianę, powoli szykowałem się do zejścia. Chodziło jednak o Zvjezdana Misimovicia, a w jego miejsce wszedł Christian Gentner. Sądziłem, że trener chce go oszczędzić na ważny mecz ligowy w weekend. Nic bardziej mylnego. Pierwsza rzecz, jaką zrobił Christian po wejściu na boisku, to podbiegł do mnie i powiedział:

– Jacek, ty miałeś zejść.
– Jak to ja?
– No tak. Trenerzy się pomylili i źle wypisali zmianę.

Czekałem tylko, aż Szymon Majewski wyjdzie z kamerą i powie “Mamy cię!”.

Niezła motywacja na kolejne minuty na boisku.

A żeby pan wiedział! Minęło może dziesięć minut, zrobiliśmy dwójkową akcję z Edinem Dzeko i strzeliłem gola. Wolfsburg wygrał tamto spotkanie 5:1, ale po meczu na konferencji prasowej żaden z dziennikarzy nie zachwycał się kunsztem taktycznym Magatha. Wszyscy pytali, że skoro Krzynówek strzela w Pucharze UEFA i reprezentacji, to czemu w Bundeslidze nie zagrał ani minuty? Trener nie lubił takich rozmów, chodził poddenerwowany i wkrótce zaczął na mnie reagować jeszcze bardziej alergicznie. W kolejnym meczu, żeby dziennikarze się od niego odczepili, wziął mnie na ławkę, ale oczywiście ani myślał wpuścić na boisko. Za kilka miesięcy byłem już w Hanowerze.

Skoordynowane działanie nie było chyba dominującą cechą działań Magatha.

Kilka dni wcześniej odbył się mecz z Bayernem. Dla naszego trenera to były starcia najwyższego kalibru. W końcu kiedyś zwolnili go z Monachium, więc chciał za wszelką cenę pokazać, że się pomylili. Wolfsburg prowadził już 2:0, ale skończyło się porażką 4:2. Magath na drugi dzień był wściekły i powiedział, że ja, Vlad Munteanu i Sergiu Radu nie możemy trenować z pierwszą drużyną. Wyglądało to tak, jakbyśmy my byli winni porażki, kiedy żadnego z nas nie było w meczowej osiemnastce!

Co zrobiliście?

A co mogliśmy? Z Magathem nie było żadnej dyskusji. Tak postanowił i koniec. Wzięliśmy małe bramki, pograliśmy dwóch na dwóch i tak wyglądał cały nasz niedzielny trening. W tamtym okresie zresztą nie mogliśmy absolutnie niczego zaplanować. Dla trenera obce było pojęcie grafiku. Przyjeżdżaliśmy do klubu na 8:30, po śniadaniu mieliśmy poranny trening i dopiero później na obiedzie zapadała decyzja, kto zostaje na popołudnie. Po pewnym czasie mi i innym starszym zawodnikom zaczął odpuszczać, ale pewności nie było nigdy. W takim trybie nie jesteś w stanie umówić wizyty u dentysty czy zaplanować jakiegokolwiek wyjścia do restauracji. Dla mojej żony Anety to też był z tego względu trudny czas.

Miał zawodników, których lubił?

Pawła Kryszałowicza.

Zachwycał się jego stylem w Amice Wronki?

Chyba tak, bo wziął go do Eintrachtu Frankfurt. Zawsze śmialiśmy się później z Kryszałem i pytałem:

– Paweł, jak ty mogłeś grać u Magatha? Przecież ty ani dużo nie biegałeś ani nie byłeś wybitnie techniczny.
– Jacek… Pamiętaj, że on mnie ściągał.

I w tym był cały szkopuł. Miałem wrażenie, że Magath ufał bardziej zawodnikom, których sprowadzał. Ja w klubie grałem już wcześniej i od początku wielkiej chemii między nami nie było. Często blokował moje transfery, a ja chciałem odejść, aby dalej być powoływany do reprezentacji. Pojawił się temat Olympiakosu Pireus. Przychodzę do trenera i słyszę:

– Jaszek, nie puszczę cię.
– Ale dlaczego? Przecież w ogóle nie gram.
– Oni grają w Lidze Mistrzów.
– To chyba dobrze, prawda?
– Jak to będzie wyglądało, że my puszczamy ciebie z Wolfsburga do Ligi Mistrzów?

Zawsze coś wynalazł. Byłeś jego żołnierzem albo nie, a ja przez takie rozmowy tylko się pogrążałem. Jedno muszę mu jednak oddać. Wywalczył mistrzostwo Niemiec głównie dzięki fantastycznemu przygotowaniu fizycznemu. Chłopaki odjeżdżali rywalom w 60-70 minucie, a ja przyjeżdżałem na kadrę i Leo Beenhakker był w szoku. Zawsze pytał: jak to jest możliwe, że ty siedzisz na ławce, a tak dobrze wyglądasz? Raz jednak Magath nie chciał mnie puścić na zgrupowanie.

O co chodziło?

Pamiętam, że na jednym treningu lekko naciągnąłem mięsień dwugłowy. Miałem trzy dni przerwy od zajęć, ale zbliżała się reprezentacja i dostałem powołanie. Magath na nie spojrzał i rzekł:

– Ty nie możesz jechać. Przecież jesteś kontuzjowany.
– Trenerze, wcale nie. Jestem po ćwiczeniach z rehabilitantem i chcę trenować z drużyną.
– Aj, Jaszek, Jaszek… Tobie się wydaje, że nie jesteś kontuzjowany. Wracaj do masażysty.

Minęły trzy dni, po czym zadzwoniłem do Beenhakkera.

– Trenerze, jestem zdrowy, ale Magath nie pozwala mi trenować z drużyną.
– Dobra Jacek, poczekaj, zadzwonię do niego.

Chyba rzeczywiście to zrobił, bo na drugi dzień odbieram telefon i słyszę w słuchawce selekcjonera.

– Jacek, ja nic nie załatwię, przepraszam. Nie rozumiem tego trenera, idź do niego jeszcze raz.

Historia prawie jak w jakimś urzędzie, gdzie trzeba chodzić od pokoju do pokoju, ale znów udałem z tą sprawą do Magatha. Wszedłem do szatni, powiedziałem ponownie, że jestem zdrowy, a trener spojrzał się na mnie wrażliwym wzrokiem i powiedział:

– Dobra, to jedź.

Pięć dni walki, ale być może dzięki temu mam dziś 96 występów w kadrze, a nie na przykład 94.

Panu też zalecał okładanie kolana twarogiem?

Tak, ale to wcale nie był jego pomysł. Stosowałem to we wszystkich niemieckich klubach i powiem więcej, pomagało. Owija się kolano takim bandażem i twaróg wyciąga zmęczenie. Ścięgna pracują potem lepiej. Wiem doskonale jak to brzmi, ale akurat w tym przypadku to żadna śmiechowa metoda.

Wolfsburg tamtych czasów to przede wszystkim niesamowity tercet: Edin Dzeko – Grafite – Zvjezdan Misimović.

W sumie w sezonie mistrzowskim strzelili ponad 60 goli. Z Edinem zresztą niedawno rozmawiałem. Mówił, że chce jeszcze co najmniej trzy lata pograć w Romie na wysokim poziomie. Natomiast, gdyby widział pan Grafite na pierwszym treningu, to pewnie nie chciałby pan dzwonić nawet do jakiegokolwiek prezesa polskiego klubu, aby go polecić.

Dramat?

Piłka ciągle mu odskakiwała, poruszanie po boisku również nie było na najwyższym poziomie. Po miesiącu treningów wszystkim jednak oczy wychodziły z orbit. Okazał się przekozakiem, a jego gol z Bayernem to jest spokojnie TOP10 najlepszych bramek Bundesligi w tym wieku.

A Robert Enke to TOP3 bramkarzy, z jakimi grał pan w Niemczech?

Myślę, że nawet TOP1. W całej karierze delikatnie lepszy był od niego tylko Jurek Dudek. To była również jedna z bardziej pozytywnych postaci w szatni. Już pierwszego dnia podszedł do mnie i zaoferował pomoc przy szukaniu mieszkania czy odnalezieniu się w mieście. Zawsze uśmiechnięty i skory do żartów. O jego problemach wiedziała chyba tylko żona i agent. Wiadomość o odejściu spadła na nas, jak grom z jasnego nieba.

Do któregoś klubu, w którym pan grał, jest dziś najbliżej?

Może delikatnie do Leverkusen. W końcówce sezonu będę trzymał za nich kciuki, aby załapali się do Ligi Mistrzów, bo czeka ich ostra walka. W każdym klubie przeżyłem jednak wzloty i upadki, więc czuję do nich sentyment. Trzeba pamiętać, że o wiele więcej wniosków wyciągasz z porażki, bo zwycięstwa trochę usypiają. Gdy upadałem ze szczytu, zawsze byłem w stanie się podnosić. Kiedy kopałem piłkę pod domem z dziadkiem czy tatą, marzyłem o choćby jednym występie w kadrze. Uzbierało się ich troszeczkę więcej i jestem z tego dumny.

Kibice nadal darzą pana olbrzymim szacunkiem.

Tak, choć czasami nie wszystko im się we mnie podoba.

To znaczy?

Kiedyś dosyć często jeździłem do Sopotu, gdyż mam tam rodzinę. Pewnego razu wyszliśmy na spacer – ja szedłem ze szwagrem trochę z przodu, a za nami moja siostra i żona. I to właśnie Aneta usłyszała, gdy pewna grupka chłopaków przechodziła obok i któryś z nich powiedział:

– Patrz, to Krzynówek idzie! Ale co on ma na sobie, ja pierdzielę, przecież stać go, żeby w lepszych ciuchach chodzić…

Oczywiście po chwili podeszli po autograf, ale moja żona mówiła:

– Jacek, nie dawaj im podpisu, bo potem będą gadać, że za słaby długopis.

Chłopaki strasznie się zmieszali, przeprosili i po prostu odeszli. A ja tylko znam swoje miejsce w szeregu i nie potrzebuję chodzić w drogich ciuchach. Jest dobrze, tak jak jest.

Rozmawiał WOJCIECH PIELA

fot. Michał Chwieduk/400mm.pl

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Niemcy

Anglia

Brat sławnego brata na radarze Borussii. “Klub utrzymuje kontakt z rodziną”

Antoni Figlewicz
5
Brat sławnego brata na radarze Borussii. “Klub utrzymuje kontakt z rodziną”

Komentarze

6 komentarzy

Loading...