2000 rok. W programie „30 ton – lista, lista przebojów” Dariusz Odija z ekscytacją obwieszczał regularne wyróżnienia dla Britney Spears i jej przeboju „Oops!… I did it again”. Lance Armstrong drugi raz z rzędu zwyciężył w Tour de France, Robert Korzeniowski przywiózł dwa złote medale z Igrzysk Olimpijskich w Sydney, a Andrzej Gołota poddał walkę z Mikiem Tysonem. Prezydentem Federacji Rosyjskiej został po raz pierwszy Władimir Władimirowicz Putin, premierę kinową miał film „Chłopaki nie płaczą”, zaś na azjatyckim i europejskim rynku zadebiutowała konsola PlayStation 2.
Sporo się od tamtego czasu zmieniło, prawda? Dariusz Odija nie opowiada już o piosenkach, zasłynął natomiast jako Pan Lusterko w trzeciej części Wiedźmina. Lance’a Armstronga odarto z wszelkich zaszczytów po dopingowym skandalu, Andrzej Gołota chyba już na dobre zakończył sportową karierę, a bohaterowie komediowej perełki Olafa Lubaszenki powrócili na duży ekran w takim stylu, że nie pozostaje nic innego jak – nomen omen – zapłakać. Chciałoby się rzec: tylko w Rosji po staremu. Ale my tu nie o polityce, kinematografii, ani nawet nie o kolarstwie czy ringowych wojnach. Odpaliliśmy wehikuł czasu i cofnęliśmy się do 2000 roku w zupełnie innym celu. Mianowicie: żeby przeanalizować, jak mocno na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat zmienił się światowy futbol.
Z nastaniem roku dwutysięcznego od początku były właściwie same problemy. Przede wszystkim kością niezgody stała się kwestia podstawowa. Dość powszechnie odtrąbiono bowiem, że 1 stycznia 2000 roku rozpoczyna się nowe milenium, choć w istocie był to po prostu ostatni rok drugiego tysiąclecia naszej ery.
Całemu bałaganowi winien jest niejaki Dionizjusz Mały, ormiański mnich, teolog. Jeden z tak zwanych Ojców Kościoła. To właśnie on okrutnie naplótł, obliczając oficjalnie – na zlecenie papieża Jana I – datę narodzin Jezusa Chrystusa, która wyznaczyć miała początek naszej ery. Misja nie była oczywiście prosta, ponieważ Dionizjusz ustalał to wszystko w VI wieku, a zatem ze sporym opóźnieniem. Mnich nie bez trudności wykalkulował więc, że Chrystus przyszedł na świat 25 grudnia 753 roku ab Urbe condita (od założenia Rzymu). Początek nowej ery ustalił natomiast na 1 stycznia 754 roku, w dniu Obrzezania Pańskiego. Dzisiaj już wiemy, że nieznacznie machnął się w obliczeniach. Ale nawet nie to jest w tej chwili najważniejsze. Pies pogrzebany został gdzie indziej – Dionizjusz start nowej ery ustanowił na 1 stycznia roku pierwszego, pomijając rok „zerowy”. Stąd kontrowersyjne przesunięcie w kalendarzu, które wywołało tak wielkie poruszenie, gdy rok 1999 chylił się ku końcowi. I wywołuje nadal, choćby wówczas, gdy sporządzane są podsumowania dekady w tym czy innym sporcie.
Nastanie trzeciego tysiąclecia miało – wedle rozmaitych czarnych wizji, przepowiedni i wróżb – nieść za sobą szereg kataklizmów. Jedni wieszczyli z grubej rury, gardłując o rychłym końcu świata. Inni spekulowali ostrożniej, przestrzegając przed katastrofami bardziej przyziemnymi. Między innymi przed słynną „pluskwą milenijną”, która miała rzekomo wysadzić w powietrze systemy komputerowe na całym świecie, paraliżując zinformatyzowane społeczeństwa.
Opowiadano też rzecz jasna o bardziej dosłownym „wysadzeniu”.
Jak opowiada Grzegorz Sanik na łamach portalu EloBlog: „Pluskwa milenijna była pewnym – nazwijmy to – problemem komputerowym. W najbardziej ogólnym skrócie chodziło o zapis daty w komputerach. Dawniej, w starszych programach, dla oszczędności stosowano skrócony zapis roku, składający się tylko z dwóch cyfr. Również nowsze oprogramowania stosowały ten sam zapis w celu kompatybilności ze starszymi wersjami. Rodziło to pewne problemy przy zmianie daty na 2000 rok. Wówczas data 2000 rok będzie zapisana jako 00, tak samo jak 1900 rok. A to miało wprowadzić w błąd komputery wraz z nastaniem nowego roku. Wietrzono poważną w skutkach awarię systemów komputerowych. Przewidywano różne scenariusze, od problemów z dostawą prądu, poprzez niedziałające telefony, skończywszy na iście apokaliptycznych wizjach – spadających na ziemię samolotach, wybuchających elektrowniach atomowych czy przypadkowo odpalonych pociskach z głowicami jądrowymi.
– Jako magazyn TIME zorganizowaliśmy sobie „pokój wojenny”. Specjalne pomieszczenie w piwnicy, wypełnione sprzętem komputerowym. Gotowe do działania na wypadek globalnych problemów z dostawą prądu – opowiadał Howard Chua-Eoan, słynny amerykański dziennikarz.
(…) Na zachodzie sprawa wydawała się na tyle poważna, że prezydent Stanów Zjednoczonych powołał specjalną radę mającą na celu monitorowanie i niwelowanie potencjalnych skutków pluskwy milenijnej. (…) 31 grudnia wszyscy wstrzymali oddech. Tysiące pracowników odpowiedzialnych za funkcjonowanie systemów komputerowych, zamiast bawić się w noc sylwestrową, zostało w pracy, aby na bieżąco monitorować sytuację. Również w Polsce sytuację monitorowały sztaby kryzysowe. Choć pluskwa milenijna była często postrzegana jako kaczka dziennikarska, to istniał cień szansy, że coś niedobrego może się wydarzyć”.
I co? No właśnie nic.
To znaczy – nie całkiem nic, bo odnotowano kilka incydentów, ale histeria okazała się zdecydowanie przesadzona. Fakt, że w Danii pierwsze dziecko urodzone 1 stycznia zostało zarejestrowane przez komputerową bazę jako stulatek, a jedna z amerykańskich stron rządowych zaczęła wskazywać datę „1 stycznia 19100 roku”. Rozbrzmiało też kilka alarmów, odnotowano parę drobnych awarii. Tyle, koniec świata został odroczony do 21 grudnia 2012 roku, ale – jak się okazało – także i wówczas nie nastąpił.
A jak się sprawy mają, jeżeli chodzi o futbol? Jak wiele się w światowej piłce zmieniło od 2000 roku?
Cóż – byłoby zdecydowanie zbyt dużym uproszczeniem stwierdzenie, że zmianie uległo po prostu wszystko. Ostatecznie wciąż – od prawie dwóch stuleci – cała ta zabawa polega na tym, żeby trafić szmacianką do siatki i w tym względzie nie zanosi się na żadne zmiany. Ogólne założenia pozostają zatem takie same. Ale im mocniej wgłębić się w szczegóły, tym dokładniej widać, jak głębokim przemianom uległa piłkarska rzeczywistość w stosunkowo krótkim czasie.
***
W 2000 roku na belgijskich i holenderskich boiskach odbyły się jedenaste mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Zwyciężyła reprezentacja Francji, która wydarła triumf Włochom dzięki złotej bramce Davida Trezegueta. Był to drugi z rzędu finał Euro rozstrzygnięty w ten sposób. Cztery lata wcześniej Oliver Bierhoff zapewnił mistrzostwo Niemcom w całkiem podobnych okolicznościach. Przepis o złotym golu nie przetrwał jednak próby czasu, przynajmniej w piłce nożnej. Niedługo po mistrzostwach świata w Korei i Japonii został zniesiony i na jakiś czas zastąpiony „srebrnym golem”, lecz również i ten pomysł okazał się niezbyt trwały. Po nieco ponad dekadzie eksperymentów zdecydowano się na powrót do klasycznego rozwiązania, czyli systemu dogrywka plus karne. Od tego czasu tęgie głowy obmyślają lepszy sposób wyłaniania zwycięzcy piłkarskiej rywalizacji niż konkurs jedenastek, ale jak dotąd bez zadowalających rezultatów.
Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy mistrzostwach Europy, a konkretnie – skupmy się na finalistach tych rozgrywek. Na boisku w Rotterdamie pojawiło się w sumie dwudziestu ośmiu zawodników. W ekipie „Trójkolorowych” zagrali przedstawiciele różnych lig. Naturalnie francuskiej (na przykład Christophe Dugarry), włoskiej (choćby Lilian Thuram), angielskiej (Didier Deschamps) oraz niemieckiej (Youri Djorkaeff). W kadrze Les Bleus figurowali też Nicolas Anelka i Christian Karembeu z hiszpańskiego Realu Madryt.
Inaczej sprawy miały się z Italią.
Dino Zoff, wówczas selekcjoner Squadra Azzurra, nie zabrał na turniej ani jednego zawodnika spoza włoskiej Serie A. I nie było to żadnym zaskoczeniem. Gianfranco Zola, jedna z największych gwiazd Premier League, postanowił w ogóle zakończyć karierę w kadrze po tym, jak nie znalazło się dla niego miejsce wśród zawodników powołanych na mundial w 1998 roku. Zdawał sobie bowiem sprawę, że status jednego z najlepszych graczy angielskiej ekstraklasy to o wiele za mało, by przekonać do siebie trenera włoskiej drużyny narodowej. W 2000 roku angielska liga nie mogła się jeszcze równać z włoską, jeżeli chodzi o poziom, a zwłaszcza prestiż rozgrywek.
Rzut okna na ranking współczynników UEFA mówi na ten temat właściwie wszystko. Od 1991 do 1999 roku mamy do czynienia z niezachwianą dominacją Serie A na Starym Kontynencie.
Dla Anglików lata dziewięćdziesiąte były natomiast okresem lizania ran po tragedii na Heysel. 29 maja 1985 roku przed finałem Pucharu Europy doszło do zamieszek między kibicami Juventusu i Liverpoolu. Zginęło prawie czterdzieści osób. Działacze UEFA postanowili bezlitośnie rozprawić się z powszechnym wśród angielskich kibiców zjawiskiem chuligaństwa i po prostu wykluczyli przedstawicieli First Division z europejskich rozgrywek. Banicja potrwała do sezonu 1989/90, a dla Liverpoolu jeszcze o rok dłużej.
Wielu znakomitych zawodników prysnęło wówczas z Wielkiej Brytanii, ale prawdziwym problemem angielskich klubów stało się przyciąganie gwiazd z zagranicy. No bo kto chciałby występować w zespole, który nie ma prawa udziału w europejskich pucharach?
Kiedy w 1991 roku Manchester United sięgał po Puchar Zdobywców Pucharów, w składzie „Czerwonych Diabłów” nie było ani jednego zawodnika spoza Wysp. Gdy trzy lata później to samo trofeum zdobywali piłkarze Arsenalu, w ich jedenastce również pojawili się wyłącznie Brytyjczycy. Ale sytuacja miała wkrótce ulec zmianie, między innymi – a może nawet przede wszystkim – za sprawą tego drugiego klubu. Narodziny niezależnej komercyjnie Premier League w 1992 roku otworzyły przed angielskimi zespołami nowe możliwości zarabiania pieniędzy. Tamtejszy futbol – najpierw nieco niezauważenie, później już z wielką pompą – zaczął przepoczwarzać się w maszynkę do zarabiania pieniędzy. A przecież jeszcze w latach osiemdziesiątych w gazecie Sunday Times można było przeczytać, że piłka nożna to dziadowski sport uprawiany na dziadowskich stadionach i oglądany wyłącznie bez zdziadziałych ludzi.
– Najwyższa angielska klasa rozgrywkowa zyskała na czymś, co można by nazwać zmianą marki – pisze Michael Cox w książce „Premier League. Historia taktyki w najlepszej lidze świata”. – Powstanie Premier League umożliwiło klubom uniezależnienie się od Angielskiego Związku Piłki Nożnej i Football League, a także negocjowanie lukratywnych kontaktów telewizyjnych i umów sponsorskich. Kwestia transmisji telewizyjnych okazała się najistotniejsza.
Początkowo angielskie kluby, pomimo dopływu znacznie większych pieniędzy, miały spore problemy z przeprowadzaniem dużych transferów. Dlatego pierwszymi wielkimi, zagranicznymi gwiazdorami Premier League stali się zawodnicy, którzy na rynku uchodzili za towar w pewnym sensie wątpliwy, wybrakowany. Eric Cantona? Niepokorny awanturnik z Francji, któremu zmianę ligi zalecił psychoanalityk. Dennis Bergkamp? Piłkarz niewątpliwie wielce utalentowany, ale kompletny niewypał transferowy Interu Mediolan. Gianfranco Zola? Zawodnik o uznanej klasie, prawda, ale zbliżający się już pomału do ostatniej prostej swojej kariery. Ci gracze budowali jednak „globalny” status Premier League, swoim przykładem inspirując kolejnych piłkarzy do przeprowadzki na Wyspy. – Jeszcze w sierpniu 1992 roku, w czasie pierwszego weekendu rozgrywek Premier League w historii, w 22 zespołach wystąpiło od pierwszego gwizdka zaledwie jedenastu zagranicznych piłkarzy. W żadnym klubie nie było obcego managera – przypomina Cox.
Jeszcze przed dwudziestoma laty zbliżająca się dominacja Premier League wcale nie była taka oczywista, nawet biorąc pod uwagę triumf Manchesteru United w Lidze Mistrzów. Kluby z Italii wciąż zdawały się rozdawać karty na transferowym rynku.
W 1999 roku Massimo Moratti, włoski miliarder i właściciel Interu Mediolan, po raz drugi na przestrzeni ledwie kilku lat pobił światowy rekord transferowy, zatrudniając Christiana Vieriego za 49 milionów euro, choć przecież Nerazzurri w latach dziewięćdziesiątych ani razu nie zostali mistrzami Włoch, a na europejskiej arenie sukcesy odnosili wyłącznie w Pucharze UEFA. Mimo to Moratti nie miał najmniejszych problemów, by przyciągać do drużyny piłkarskie gwiazdy olbrzymiego kalibru. Dość powiedzieć, że w połowie sezonu 1999/2000 Włoch wyciągnął Clarence’a Seedorfa z Realu Madryt. „Królewscy” zwyciężyli potem w Champions League, a Inter – w ogóle nie występujący w tamtym sezonie w pucharach – zajął zaledwie czwartą lokatę w lidze.
Okienko transferowe przed startem sezonu 2000/01 upłynęło już oczywiście pod znakiem galaktycznych transferów przeprowadzanych przez Florentino Pereza, nowego prezydenta Realu. Ale przecież zanim Luis Figo zmienił oficjalnie FC Barcelonę na Real za 62 miliony euro, to rekord transferowy został pobity przez właściciela Lazio, Sergio Cragnottiego. który wyciągnął Hernana Crespo z Parmy za 55 milionów. Rzymski klub latem 2000 roku wydał w sumie na wzmocnienia niespełna sto dużych baniek.
Niedaleko w tyle zostali zresztą sąsiedzi Lazio. AS Roma popłynęła w zasadzie jeszcze odważniej, dokonując transferów opiewających w sumie na 94 miliony euro. Jednocześnie Giallorossi zarobili ze sprzedaży zawodników… trzy miliony.
Anglicy aż tak zamaszyście się jeszcze wówczas na transferowym rynku nie poruszali. Najwięcej forsy na wzmocnienia przeznaczyli działacze Arsenalu, wydając 56 milionów euro, ale summa summarum „Kanonierzy” lato 2000 roku i tak zakończyli na plusie, ponieważ sama tylko FC Barcelona zapłaciła im około 55 milionów za Marca Overmarsa i Emmanuela Petita.
Włosi działali inaczej. Zgodnie ze słynną zasadą: „kto gra grubo, wygrać musi”.
Sylvain Wiltord, jeden z bohaterów finału mistrzostw Europy, w 2000 roku trafił do Arsenalu za około 18 milionów euro. Był to transferowy rekord „Kanonierów”, którzy utrzymał się zaskakująco długo, bo przez prawie dziewięć lat.
Okazało się jednak, że transferowe harce włoskich klubów w końcówce poprzedniego i na starcie obecnego stulecia to był już tylko łabędzi śpiew. Jeszcze w 2003 roku do półfinału Ligi Mistrzów dotarły aż trzy włoskie kluby, a Juventus i AC Milan między sobą rozstrzygnęły finał rozgrywek. Jednak od tamtego czasu tylko pięciokrotnie ekipy z Italii wzięły udział w starciu decydującym o losach Pucharu Mistrzów. To dwa razy mniej od klubów z Premier League, o przedstawicielach hiszpańskiej ekstraklasy nie wspominając.
W 2012 roku Tito Boeri i Battista Severgnini opublikowali raport zatytułowany wielce wymownie: „Upadek zawodowej piłki we Włoszech”. Już we wstępie zaznaczyli: – Od statusu najlepszej ligi na świecie, włoska Serie A staje się coraz bardziej marginalna na globalnej scenie. W lidze pozostało tylko kilka gwiazd i żadnej super-gwiazdy. Każdego roku Serie A traci około pięciu procent widzów względem poprzedniego sezonu. Co najważniejsze, finansowa kondycja włoskich klubów staje się coraz gorsza. W sezonie 2010/11 całkowity dług Serie A wzrósł do 2,5 miliarda euro, co stanowi 60-procentowy wzrost względem sezonu 2006/07. Tylko 19 ze 107 zawodowych klubów zakończyło sezon 2010/11 na plusie. Choć przecież futbol wciąż jest najpopularniejszym sportem we Włoszech.
Kryzys włoskiego futbolu w dużej mierze udało się powstrzymać dopiero niedawno. W 2018 roku włoska prasa odtrąbiła nawet sukces, gdy pierwszy raz od prawie dwóch dekad więcej niż połowa klubów Serie A nie zamknęła roku ze stratą. Jednak odzyskanie statusu ligi numer jeden na Starym Kontynencie będzie już bardzo trudne. Być może nawet niemożliwe.
Premier League pod wieloma względami uciekła konkurencji. Latem 2019 roku kluby z angielskiej ekstraklasy przeznaczyły na wzmocnienia 1,55 miliarda euro, a i tak nie udało się pobić rekordu sprzed dwóch lat. Za plecami Anglików pozostają kluby hiszpańskie, choć Real Madryt, FC Barcelona i Atletico Madryt na transferach zdecydowanie nie oszczędzają. Przedstawiciele La Ligi w omawianym okresie przeznaczyli na zakupy 1,37 miliarda euro.
Różnica wynika z tego, że na Wyspach bardziej dokazuje tak zwana klasa średnia.
Jeżeli prześledzimy saldo transferowe z ostatnich pięciu lat (przygotowane przez portal Transfermarkt) dla wszystkich hiszpańskich ekstraklasowiczów z sezonu 2019/20, minus jest dość spory. Kluby La Ligi wydały o 700 milionów euro więcej niż zarobiły. Jednak jeśli wyłączyć z dyskusji Barcę (- 350 milionów) i Real (- 210 milionów), nie wygląda to już wcale tak źle. Tymczasem w Premier League, poza beniaminkami z Norwich City, ani jeden klub nie znajduje się na transferowym plusie w okresie pięciu ostatnich sezonów. Bilans całej ligi wynosi niespełna cztery miliardy euro. Na minusie rzecz jasna.
Co tu dużo mówić, Bournemouth przepaliło na transfery prawie tyle samo forsy co „Królewscy” z Madrytu. Brighton jest na cztery razy większym minusie niż Atletico. Przykłady można długo mnożyć i mnożyć.
Angielskiej ekstraklasy w jej obecnym kształcie nie sposób nie porównywać do tej włoskiej z lat dziewięćdziesiątych w tym sensie, że dziś nawet klub numer pięć czy sześć w stawce jest w stanie przyciągnąć do siebie gwiazdę światowego formatu. W kadrze Arsenalu, który od wielu lat nie liczy się już przecież na poważnie w walce o mistrzostwo kraju, wciąż znajdziemy gracza pokroju Pierre’a Emericka Aubameyanga. W słabnącej jak gdyby Chelsea występuje fenomenalny N’Golo Kante. Z kolei pogrążony w kłopotach Manchester United dopiero co dopiął transfer Bruno Fernandesa, na którego chrapkę miało również wiele innych, sportowo pewnie mocniejszych na ten moment ekip. Przed laty we Włoszech było bardzo podobnie. W 2000 roku po scudetto sięgnęło wprawdzie Lazio, ale siódma w tabeli Fiorentina miał swojego Gabriela Batistutę, szósta Roma miała Francesco Tottiego i Vincenzo Montellę, a w piątej Parmie grali Fabio Cannavaro, Hernan Crespo czy Gianluigi Buffon. Choć wypada tu nadmienić, że Fiorentina, Parma, Lazio i Roma w pierwszej dekadzie XXI wieku albo zbankrutowały, albo przynajmniej otarły się o bankructwo.
Co jednak najistotniejsze, Premier League na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat wyzbyła się częściowo swojej „brytyjskości”, rozumianej w tym kontekście jako synonim słowa „zaściankowość”. Anglicy, zachęceni udanymi eksperymentami Arsenalu, a w pewnej mierze także Chelsea, Manchesteru United czy choćby Middlesbrough, coraz śmielej zaczęli stawiać na piłkarzy i trenerów z kontynentalnej części Europy. – Największy wpływ na przemianę Premier League mieli managerowie. To Arsene Wenger wciągnął angielski futbol w nową erę, implementując w Arsenalu szereg nowatorskich rozwiązań – pisze Jonathan Wilson na łamach Guardiana. – Wniósł do brytyjskiego futbolu szczegółową wiedzę o zagranicznych rynkach transferowych. Jego śladami poszli inni.
Tylko w sezonie 2018/19 w Premier League pracowali Unai Emery, Jose Mourinho, Jurgen Klopp, Pep Guardiola, Rafael Benitez, Maurizio Sarri, Manuel Pellegrini, Claudio Ranieri i Mauricio Pochettino. Jedna liga skupiła całą czołówkę najlepszych szkoleniowców na świecie. Różne style, temperamenty, wizje futbolu, doświadczenia wyniesione z rozmaitych zakątków świata. Włoska potęga oparta była jednak, w przeciwieństwie do angielskiej, na krajowych trenerach. I krajowych właścicielach.
Premier League stała się zatem w pewnym sensie ligą międzynarodową, choć rozgrywaną na terenie jednego kraju. Rozgrywki cieszą się jednak bezprecedensowym zainteresowaniem na całym świecie. Wartość obecnego kontraktu telewizyjnego angielskiej ekstraklasy to 1,65 miliarda funtów na sezon, a mówimy tu tylko o kontrakcie krajowym. Jeżeli dodać międzynarodowe prawa do pokazywania meczów Premier League, dostaniemy zarobek przekraczający dziewięć miliardów funtów. Ostatni sezon First Division kosztował nadawcę ledwie 15 milionów funtów. To niedużo więcej niż kwota, jaką obecnie telewizja Sky wypłaca za prawo do pokazania jednego ligowego spotkania.
Najlepszym podsumowaniem niech będą tutaj słowa Jose Mourinho: – Angielski futbol nie jest już wcale „angielski”. To globalna liga. Jest tam mieszanka tak wielu kultur, wpływów… Każdy z nas, zagranicznych trenerów i piłkarzy, zostawia w Anglii cząstkę siebie samego.
***
W 2017 roku Real Madryt przełamał klątwę ciążącą na triumfatorach Ligi Mistrzów. Jeszcze za czasów Pucharu Europy zdarzało się całkiem często, że zwycięzcy rozgrywek szli za ciosem i w kolejnym sezonie potrafili obronić tytuł, pieczętując tym samym dominację na kontynencie. Po reorganizacji turnieju nikomu się to jednak nie udało. Aż wreszcie „Królewscy” – w sumie trochę niespodziewanie – dokonali niemożliwego. Ekipa Zinedine’a Zidane’a najpierw pokonała po rzutach karnych Atletico Madryt, by rok później rozbić w finale Juventus i zatriumfować w LM drugi raz z rzędu. W kolejnym sezonie Real zresztą ponownie zwyciężył, związując prawdziwą mistrzowską dynastię. Szczególnie ciekawy jest jednak właśnie finał z 2017 roku.
Przyjrzyjmy się ławce rezerwowych Realu podczas finałowej konfrontacji ze „Starą Damą”. Zasiedli na niej: Alvaro Morata, Gareth Bale, Marco Asensio, Mateo Kovacić, Danilo, Nacho i Kiko Casilla. W kadrze meczowej zabrakło między innymi Jamesa Rodrigueza, Pepe, Fabio Coentrao i Mariano Diaza.
Zinedine Zidane pozostawił zatem poza wyjściową jedenastką zawodników, którzy kosztowali, plus-minus, trzysta milionów euro.
Dużym rozgłosem cieszył się w tamtym sezonie system rotacji stosowany przez francuskiego szkoleniowca. Zizou gimnastykował się bowiem jak mógł, by zadowolić wszystkich graczy odpowiednią liczbą minut spędzonych na boisko. Poniekąd mu się to nie udało, bo już wkrótce Morata, James i wielu innych zawinęło się w Realu, obsadzając inne kluby z europejskiej czołówki, gdzie szkoleniowcy zapewnili im grę w znacznie większym wymiarze czasowym. Ale Zidane opanował jednak sytuację w szatni na tyle skutecznie, że w 2017 roku udało się w wielkim stylu sięgnąć po dublet, więc trudno mieć do Francuza jakiekolwiek zastrzeżenia. Tak czy owak, kadra Realu na sezon 2016/17 to najlepszy dowód, w jak wielką potęgę obrosły dziś największe kluby Europy.
Rzućmy okiem na finał Ligi Mistrzów z 2000 roku i kadrę „Królewskich”. W pierwszym składzie, owszem, duże gwiazdy. Ale na ławce? Weterani: Bodo Illgner i Manolo Sanchis. Solidni Geremi, Savio i Christian Karembeu. Niewypał transferowy Elvir Baljić, no i wielki Fernando Hierro. Całościowo ta ekipa nie robi nawet w połowie takiego wrażenia jak ławkowicze z 2017 roku. Zresztą nawet galaktyczna wersja „Królewskich” aż tak nie zdumiewa. Fakt, Perez zdołał upchnąć w jednym zespole niesłychaną liczbę futbolowych gigantów, takich jak Zidane, Ronaldo, Figo czy Beckham. Ale zrobił to właśnie kosztem głębi składu, zgodnie z niepisaną regułą „Zidanes y Pavones”.
W 2017 roku mieliśmy i wielkie gwiazdy, i głębię. Wszystko.
Kiedy James Rodriguez w 2014 roku trafił do Realu Madryt, stał się czwartym najdroższym zawodnikiem w dziejach futbolu. Obecnie nie ma go już nawet w czołowej dwudziestce rankingu, choć kosztował aż 76 milionów euro.
Szerokość kadry. Pod tym względem największe kluby Starego Kontynentu poczyniły na przestrzeni ostatnich lat wprost szalone postępy. Przede wszystkim zadecydowały o nich zmiany w przepisach. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych w wielu ligach obowiązywały całkiem surowe obostrzenia odnośnie zatrudnienia i wystawiania w składzie obcokrajowców. Słynny był tu przede wszystkim przypadek FC Barcelony, która w sezonie 1993/94 miała w swojej kadrze aż czterech wybitnych stranierich – Christo Stoiczkowa, Ronalda Koemana, Romario oraz Michaela Laudrupa. Tymczasem w La Lidze występować mogło jednocześnie tylko trzech. Najczęściej pokrzywdzony był Laudrup, co ostatecznie skłoniło go do opuszczenia Camp Nou i przeprowadzki na Estadio Santiago Bernabeu.
Obecnie takie dylematy wydają się już niewyobrażalne.
Jeżeli wciąż obowiązują jakieś restrykcje, to dotyczą one głównie zatrudniania bądź wystawiania piłkarzy bez paszportu Unii Europejskiej. Poza tym? Hulaj dusza. Już 14 lutego 2005 roku Arsenal wystawił jedenastkę bez ani jednego brytyjskiego zawodnika.
Przy temacie unijnym też warto się na chwilkę zatrzymać. Najpierw kartka z kalendarza – 1 listopada 1993 roku wszedł w życie traktat z Maastricht, de facto ustanawiając Unię Europejską. Jak zauważa David Mcardle w książce „Football Society & The Law”, jedną z konsekwencji zacieśniającej się współpracy między państwami członkowskimi okazało się tak zwane „prawo Bosmana”.
Pisaliśmy na Weszło: „Dawniej było tak: mimo że zawodnikowi kończył się kontrakt w klubie A, to i tak klub A miał kartę praw tego grajka i mógł odrzucać sobie oferty klubów B, C, D i tak dalej. Ten sam przypadek dotknął środkowego pomocnika rodem z Belgii, Jean-Marca Bosmana, który niespodziewanie postanowił… pozwać swoją drużynę. Belg, będący „własnością“ RC Liege, chciał przejść do zespołu drugoligowego, US Dunkerque. Skończył mu się kontrakt, ale poprzedni zespół odrzucał oferty z innych ekip. Bosman był oburzony, ponieważ bardzo zależało na opuszczeniu drużyny. Ruszył więc do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, który wziął pod lupę sprawę z Belgiem w roli głównej. Piłkarz w grudniu 1995 roku wygrał sprawę przed trybunałem, a do zasad wykonywania kupna grajków dopisano nowy punkt, który mówił, że zawodnik po wygaśnięciu kontraktu może przejść do innej drużyny na zasadzie wolnego transferu”.
Ustanowienie „prawa Bosmana” może nie wywróciło do góry nogami porządku w futbolowym świecie, ale na pewno w znaczący sposób umocniło pozycję najpotężniejszych klubów Starego Kontynentu. Zmuszono bowiem pomniejsze zespoły do okrutnej kalkulacji. „Jak nie sprzedamy gościa teraz, gdy oferują mi za niego dużą kasę, to mogę go potem stracić za darmo”. Trudno się dziwić, że większość działaczy postawiona w tak niewygodnej pozycji wybiera po prostu znaczny zarobek.
Właśnie za sprawą „prawa Bosmana” w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych sępy z Włoch, Anglii i Hiszpanii rozszarpały na strzępy kadrę Ajaxu Amsterdam, choć holenderski klub wyrósł w pewnym momencie (nie po raz pierwszy zresztą) na największą piłkarską potęgę Europy. Po przyklepaniu nowego przepisu Ajax za darmo oddał Edgara Davida i Patricka Kluiverta, za grosze wypuścił też Clarence’a Seedorfa. Za Marca Overmarsa udało się Holendrom wynegocjować siedem baniek, choć nawet i w tym przypadku transakcji dokonano znacznie poniżej realnej wartości skrzydłowego. Zwycięzcy Ligi Mistrzów z 1995 roku prawie wszystkich swoich piekielnie utalentowanych wychowanków stracili więc za bezcen. Z drugiej jednak strony Ajax można też umieścić w gronie… beneficjentów „prawa Bosmana”. Wiele ekip spoza najbogatszych lig poradziło sobie w nowych realiach znacznie gorzej, tymczasem amsterdamczycy ze swoim fenomenalnym systemem szkolenia dość szybko dostosowali się do nowych realiów i w pewnym sensie zaakceptowali rolę fabryki talentów.
Daniel Fieldsend w swojej książce „The European Game” dość bezlitośnie podzielił drużyny ze Starego Kontynentu na pięć grup. Dostarczycieli talentów, zespoły marginalne, ligowych średniaków, pretendentów i super-kluby. Dokonując tego podziału zaznaczył, że w większości przypadków nie ma już dziś szans, by dana drużyna w sposób znaczący zmieniła swój status. Oczywiście nie licząc wydarzeń trudnych do przewidzenia, jak choćby pojawienie się właściciela-dobrodzieja o nieograniczonych możliwościach finansowych. – Kluby muszą zaakceptować swój los, wynikający z obiektywnych przesłanek strukturalnych. Albo zdobyć pieniądze na lepszych zawodników.
– Nawet jeżeli coś się w futbolu zmieni, pojawią się nowe zasady, wielkie kluby i tak będą dominować w Lidze Mistrzów, bo po prostu są w stanie kupić każdego zawodnika, na którym im zależy. To kwestia budżetów – powiedział w jednym z wywiadów Edwin van der Sar.
Rozkwit globalnych super-potęg widać najlepiej, jeśli przeanalizuje się ich gabloty z trofeami. Wyczyny Juventusu, Paris Saint-Germain, Bayernu Monachium czy FC Barcelony na krajowej arenie są w ostatnich latach wprost nieprawdopodobne. Mówimy w dużej mierze o klubach tradycyjnie bardzo mocnych, od dekad wychowujących i kupujących najlepszych zawodników. Mimo to, dawniej skala ich dominacji nie była nawet w połowie tak ogromna. Dwa, trzy, czasem cztery mistrzostwa z rzędu. To się zdarzało, choć incydentalnie. Tymczasem obecnie w Ligue 1, Bundeslidze czy Serie A mamy natomiast do czynienia z panowaniem niekwestionowanych hegemonów.
– Nie można porównywać dzisiejszego Bayernu do tego naszego, z lat osiemdziesiątych. Wtedy mieliśmy dwunastu, może trzynastu znakomitych zawodników w zespole. Dzisiaj jest w kadrze dwudziestu takich – tłumaczył na łamach Weszło Klaus Augenthaler.
Kluby z czołowych lig bez litości drenują uboższe rozgrywki z największych talentów. Obserwujemy to od paru lat choćby na polsko-włoskim przykładzie. Ma to oczywiste przełożenie na europejskie puchary. W latach 1996 – 2000 w półfinałach Ligi Mistrzów i Pucharu UEFA zagrało 27 różnych klubów z jedenastu różnych lig. W latach 2015 – 2019 było to 25 klubów, ale już jedynie z ośmiu lig. A przecież trzeba pamiętać, że w 1999 roku rozegrano jeszcze ostatnią edycję Pucharu Zdobywców Pucharów, czyli rozgrywek, w których nigdy nie brakowało niespodzianek. Być może UEFA Europa Conference League w jakiś sposób zastąpi świętej pamięci PZP.
***
Historycy futbolu mają różne teorie odnośnie tego, kiedy powstał pierwszy w dziejach super-klub. Niektórzy wskazują legendarną ekipę Realu Madryt, która pięć razy z rzędu sięgnęła po Puchar Mistrzów. Ma to sens, w tamtym zespole występowali najwybitniejsi zawodnicy swojej generacj. Inni badacze skłaniają się raczej ku temu, by palmę pierwszeństwa przyznać AC Milanowi. W 1986 roku klub przejął i poprowadził na szczyt Silvio Berlusconi, kontrowersyjny włoski polityk i przedsiębiorca, brylujący przede wszystkim w branży medialnej. Berlusconi przeprowadził w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dwie oszałamiające ofensywy transferowe, najpierw ściągając do Mediolanu legendarny tercet Holendrów – Marco van Bastena, Ruuda Gullita i Franka Rijkaarda – a potem zatrudniając szereg kolejnych gwiazd. W 1992 roku nieposkromiony Berlusconi dwukrotnie pobił światowy rekord transferowy, najpierw sięgając po Jean-Pierre’a Papina, a zaraz potem po Gianluigiego Lentiniego. W tym samym oknie na San Siro trafił także Dejan Saviecević.
Jeszcze inni autorzy dowodzą tymczasem, że futbol bezpowrotnie zmienił się dopiero w momencie, gdy na Stamford Bridge trafił Roman Abramowicz, rosyjski oligarcha żydowskiego pochodzenia. Gubernator Czukotki wparował do Premier League z przytupem, do jakiego nie był zdolny nawet Berlusconi. Chelsea w sezonie 2003/04 wydała na transfer 120 milionów euro, zarabiając równolegle… 500 tysięcy. W kolejnym oknie transferowym Abramowicz wydał na wzmocnienia niespełna sto baniek.
W ciągu dwóch lat z zespołu mocnego, lecz chylącego się ku upadkowi pod ciężarem finansowych zobowiązań miliarder uczynił stabilną potęgę, która pokazała plecy ekipom kształtowanym latami.
Arsene Wenger nazwał nawet transferowe posunięcia Romana Abramowicza „finansowym dopingiem”. – Człowiek czuł się, jak gdyby walczył z karabinami maszynowymi za pomocą kamieni – wspominał Wenger w książce „Niezwyciężeni” autorstwa Amy Lawrence. – Kibice nie chcą tego słuchać, liczą się dla nich tylko tytuły mistrzowskie. Był to bardzo trudny, ale jednocześnie ekscytujący okres. Z kolei David Dein, dawniej wiceprezes Arsenalu, ostro reagował na podchody właściciela Chelsea pod Thierry’ego Henry’ego. – Abramowicz zaparkował na naszym trawniku rosyjskie czołgi i strzela w nas pięćdziesięciofuntowymi banknotami!
Z kolei James Montague w książce „Klub Miliarderów” napisał, że to wrzesień 2008 roku na zawsze odmienił futbol. – Gdy holding Abu Dhabi United Group obwieścił światu nabycie Manchesteru City, niektórzy skomentowali ten ruch z przekąsem, iż być może Arabowie kupili sobie niewłaściwy klub z tego miasta.
Historia pokazała, że Mansour bin Zayed bin Sultan bin Zayed bin Khalifa Al Nahyan, zwany pokrótce Szejkiem Mansourem, doskonale wiedział, co robi. Podobnie jak wielu innych właścicieli z Bliskiego i Dalekiego Wschodu, a także Stanów Zjednoczonych, którzy przejmują kontrolę nad kolejnymi klubami. Nie mówimy przecież wyłącznie o samym czubku europejskiej piramidy. W 2015 roku były minister obrony narodowej w Republice Czeskiej, Jaroslav Trvdik, ściągnął do Pragi potężny chiński konglomerat naftowy CEFC, który spłacił długi tamtejszej Slavii i przejął większościowy pakiet udziałów w klubie.
– CEFC jest firmą bardzo zagadkową, nie dzieli się chętnie informacjami na swój temat. Prominentny czeski sinolog ostrzegał przed pozwalaniem im na inwestycje w Republice Czeskiej, ze względu na ich powiązania z „secret service” chińskiej armii. Jednak czeski rząd, w szczególności prezydent Milos Zeman, jest bardzo pro-chiński. Najbogatszy czeski biznesmen Petr Kellner poważnie inwestował w Chinach i bardzo mocno wspiera próby ustabilizowania bliskich chińsko-czeskich relacji biznesowych. CEFC ogłosiło, że traktują Republikę Czeską jako furtkę do Europy, kupiło tutaj nieruchomości, bank, browar, linie lotnicze. Moim zdaniem widzą Slavię jako szansę na zrobienie sobie dobrego PR-u relatywnie tanim kosztem. W chwili obecnej są postrzegani jako wybawiciele legendarnego klubu, sprowadzili do niego paru znanych piłkarzy – Danny’ego, Halila Altintopa, Rusłana Rotania – dzięki czemu dostali sporo miejsca w gazetach za sumy znacznie mniejsze niż te, które zainwestowali w inne biznesy – tłumaczy w 2018 roku Michal Petrak, dziennikarz iSport TV oraz czeskiego dziennika Sport, w reportażu Szymona Podstufki.
– Kiedy CEFC pojawiło się w Slavii, mała część fanów nie była zadowolona. Kibice zawsze byli niezwykle dumni z bycia „intelektualistami”, sam klub został założony przez studentów i przy każdej okazji zaznaczał, że jest przeciwny reżimowi komunistycznego. A pieniądze z Chin są tym komunizmem w jakiś sposób „naznaczone”. O tym, ile znaczy dla nich historia, najlepiej świadczą ogromne portrety legend Slavii wzdłuż jednej z trybun na zewnątrz stadionu – dodał Petrak.
Faza grupowa Champions League. Piłkarz Slavii Praga próbuje odebrać piłkę Leo Messiemu.
Na efekty chińsko-czeskiego romansu (z geopolitycznymi interesami w tle) nie trzeba było długo czekać, przynajmniej na płaszczyźnie futbolowej są już one więcej niż ewidentne. W fazie grupowej Ligi Mistrzów Slavia zaprezentowała się z bardzo dobrej strony w konfrontacjach z Interem Mediolan, Borussią Dortmund i FC Barceloną.
Wielomilionowe transfery stały się już dla praskiej ekipy codziennością.
Być może kroplówka finansowa ze strony tego rodzaju, mniej lub bardziej tajemniczych, magnatów stanie się wkrótce jedynym sposobem, by dopchać się do najpyszniejszych konfitur, jakie wiążą się z występami w Champions League. Nadchodzące zmiany w strukturze europejskich pucharów sprawią, że mistrz każdego kraju będzie miał naprawdę spore szanse, żeby jesienią zaistnieć co najmniej na poziomie UEFA Europa Conference League, czyli w rozgrywkach trzeciej kategorii, ale – mimo wszystko – międzynarodowych i całkiem dochodowych. Natomiast przed pozostałymi pucharowiczami – nie licząc dziesięciu, góra dwunastu czołowych lig Starego Kontynentu – wrota do bogactwa płynącego z występów w europejskich rozgrywkach zostaną właściwie zatrzaśnięte i zamknięte na kłódkę. To jedna z najpoważniejszych zmian, jakie zaszły w światowym futbolu na przestrzeni ostatnich lat.
Jeszcze w 2002 roku izraelski Hapoel Tel Awiw grał w ćwierćfinale Pucharu UEFA. Jeszcze w 2005 roku na tym etapie rozgrywek zaistniała Austria Wiedeń. Rok później odbyły się ćwierćfinałowe derby Bukaresztu, a o awans do czołowej czwórki turnieju walczył też Lewski Sofia oraz FC Basel. Obecnie takie przypadki też się rzecz jasna zdarzają. Ale jest to albo Slavia z chińskim wsparciem, albo kluby z Ukrainy, napędzane przez oligarchów, albo przykładowy Red Bull Salzburg, czyli potężny, międzynarodowy projekt.
Zresztą nawet i tam, choćby była na to chęć oraz fundusze, nie tak łatwo powtórzyć transferowe szaleństwo, jakiego przed niespełna dwudziestu laty dopuścił się Abramowicz. Zasady Finansowego Fair Play na to teoretycznie nie pozwalają. Choć ich szczelność pozostaje dyskusyjna, czego dowodzą przykłady działań właścicieli Paris Saint-Germain czy też Manchesteru City.
Z drugiej strony – czy to aby na pewno powód do zmartwień?
Ostatecznie jeszcze nigdy w dziejach futbolu fani nie otrzymywali tak znakomicie opakowanych rozgrywek jak angielska czy hiszpańska ekstraklasa, o Lidze Mistrzów nie wspominając. Mało tego. W futbolu obserwujemy obecnie bardzo podobny trend, co w koszykarskiej lidze NBA. Mianowicie: olbrzymi nacisk na promowanie gry ofensywnej. Na show. Błyskotliwi dryblerzy i napastnicy znajdują się już niemalże pod całkowitą ochroną, a czasy boiskowych bandziorków pokroju Roya Keane’a czy Paolo Montero bezpowrotnie mijają. Tym bardziej w dobie VAR-u, który potrafi wyłapać nawet najdrobniejsze prowokacje. Wystarczy obejrzeć pierwszy z brzegu mecz sprzed dwóch dekad w całości, by ze zdziwieniem podrapać się po ciemieniu i pomyśleć: „Jakim cudem za te sanie nie ma nawet kartki?”.
Taktyczne szachy, w których tak lubowali się przed laty Jose Mourinho czy Rafael Benitez, także pomału odchodzą już do lamusa, co widać wyraźnie, jeśli prześledzi się przebieg karier wspomnianych szkoleniowców. Fakt, Portugalczyk wciąż pracuje w topowym klubie, a i na usługi Hiszpana nie zabrakłoby chętnych, gdyby nie wybrał Chin (co też jest swoistą nowością ostatnich lat). Ich metody, ich taktyka i ich podejście do piłkarzy nie robią już takiego wrażenia jak, dajmy na to, w 2005 roku.
Z drugiej strony – to kolejny znak czasów. Okresy wieloletniego panowania wszechwładnych managerów stanowią przeszłość. Jednym z niewielu wyjątków w tym względzie jest Diego Simeone, nietykalny na Wanta Metropolitano w Madrycie. Dziś „managerom” coraz bliżej po prostu do „trenerów”, którzy muszą zginać kark przed zachciankami zawodników i wsłuchiwać się w głos ich agentów.
Wracając tymczasem do kwestii boiskowych, można powiedzieć, że obserwujemy obecnie futbol totalnie… totalny. Widzimy skrzydłowych, którzy angażują się w grę obronną, a jednocześnie strzelają przeszło piętnaście bramek w sezonie. Bramkarzy będących nieustannie pod grą. Ofensywnych pomocników tak uniwersalnych, że mogą obsadzić co najmniej pięć innych pozycji na boisku i nie mają już nic wspólnego z tymi klasycznymi „dziesiątkami”, przyspawanymi do centrum boiska i rozrzucającymi zamaszyście futbolówkę na skrzydła z gracją oraz dostojeństwem. Najlepiej jednak zmiany widać na przykładzie bocznych obrońców pokroju Daniego Alvesa, Marcelo czy Trenta Alexandra-Arnolda. To naprawdę nie są piłkarze, którzy mają po prostu gaz, zadziorność i końskie zdrowie.
Wszechstronność pomału przestaje być atutem, a staje się standardem.
Świetnie opisuje to zjawisko Michael Cox na przykładzie pracy Pepa Guardioli, najważniejszego szkoleniowca ostatnich lat. W sumie dość krótka kadencja Pepa w Barcelonie wyznaczyła piłkarskie trendy, które zainspirowały szkoleniowców właściwie w całej Europie.
– Guardiola kazał bocznym obrońcom Manchesteru City poruszać się w skrajnie niecodzienny sposób, gdy zespół znajdował się przy piłce. Zamiast grać na obieg, jak to się przyjęło, Katalończyk chciał, by schodzili oni do środka i wcielali się w rolę dodatkowych środkowych pomocników. Guardiola często robił coś podobnego w Bayernie, gdzie mógł liczyć na Davida Alabę i Philippa Lahma, którzy byli naturalnymi bocznymi obrońcami, ale mieli również doświadczenie w grze na środku drugiej linii. W Anglii pomysł, by boczny obrońca wcielał się w środkowego pomocnika był czymś niesłychanym, przez co Sagna i Clichy, którzy nigdy nie występowali w drugiej linii, musieli sobie radzić w zupełnie nieznanej im roli – opowiada Cox.
Latem 2019 roku Manchester City zapłacił Juventusowi 65 milionów euro za Joao Cancelo, który na razie pełnił rolę… rezerwowego prawego obrońcy. To tylko podkreśla, jak ważną funkcję w systemie gry „Obywateli” pełnią boczni defensorzy, no i przypomina, jak bardzo o szerokość kadry dbają dziś managerowie i klubowi działacze.
Jeszcze w 2010 roku na łamach New York Timesa pojawił się artykuł dowodzący, że piłka nożna jako jedyny ze znaczących sportów opiera się jeszcze wpływom analityków. Autor zastanawiał się, czy futbol nie okaże się aby jedynym „nieprzeliczalnym” sportem. Dziś już wiemy, że także i piłka nożna staje się pomału królestwem analityków. Pewne drobne fragmenciki przepastnego świata cyferek dostają się zresztą pod strzechy. Dzisiaj każdy w miarę ogarnięty kibic wie już co nieco na temat współczynnika xG i słyszał o indeksie InStat.
– Co z piłkarskim „Moneyballem”? – pyta The Science and Art of a Data Revolution”. – Jesienią 2018 roku Chris Anderson prowadził w Szwajcarii wykład pod optymistycznym tytułem: Wojna została wygrana. Piłkarski „Moneyball” już trwa. I to prawda, jeżeli zredukować temat do czystych danych. Konkurencja na tym polu jest obecnie olbrzymia – firmy analizujące zbiory danych dynamicznie się rozwijają. Zaczynały od surowych analiz wideo, a dzisiaj przedstawiają już szczegółowe wyliczenia odnośnie poszczególnych segmentów gry.
Już widać wymierne efekty działań analityków.
W pięciu najlepszych ligach Europy zauważalnie maleje liczba strzałów oddawanych z dystansu, rośnie natomiast liczba rozgrywanych krótko stałych fragmentów gry. Jakość gry ofensywnej podnosi się także – a może nawet przede wszystkim – w zakresie celności i jakości podań. Równolegle jednak rozwija się również sztuka gry defensywnej. W sezonie 2010/11 obrońcy w ligach z TOP5 przepuszczali średnio 3,5 prostopadłego podania na mecz. W sezonie 2019/20 liczba tego rodzaju pomyłek spadła już prawie poniżej jednej.
Między innymi dlatego, jak wyliczył Bill Connelly z ESPN, stale rośnie na rynku zapotrzebowanie na kreatywnych ofensywnych pomocników oraz skrzydłowych, a zmniejsza się popyt na klasycznych środkowych napastników.
Ciekawie temat zmian we współczesnej piłce analizuje również Magni Mohr, skandynawski badacz futbolu. – Na przestrzeni ostatnich lat tempo gry drastycznie wzrosło. Jeszcze kilka lat temu charakterystyką futbolu było w miarę stabilne tempo gry. Obecnie przebieg meczu składa się z ciągłych przyspieszeń, z rzadka przeplatanych momentami odpoczynku. Często realizatorzy telewizyjnych transmisji demonstrują planszę z informacją, który zawodnik przebiegł ile kilometrów. To bez znaczenia. Dla przebiegu meczu ważne są tylko te dane, które obejmują momenty zrywu i przyspieszenia – opowiada Mohr. Wtóruje mu profesor Peter Krustrup. – W związku ze zmianami w intensywności gry obserwujemy obecnie w futbolu ciekawy trend, czyli mnóstwo bramek padających w końcówkach spotkań.
Trudno nie przyznać Duńczykom racji. Mecze sprzed kilkunastu lat sprawiają wrażenie toczonych w zwolnionym tempie, a wolne przestrzenie na murawie są wręcz rażąco obszerne.
Można się zatem zżymać i protestować z hasłem „Against Modern Football” na sztandarach, lecz gigantyczna forsa, jaka dziś przepompowywana jest przez świat w futbolu, niesłychanie zdynamizowała rozwój tej dyscypliny na wszelkich płaszczyznach. Na czym oczywiście korzystają sami zawodnicy. W 2000 roku w dziesiątce najlepiej zarabiających sportowców świata wg Forbesa nie było ani jednego piłkarza. Obecnie Cristiano Ronaldo, Leo Messi i Neymar przewodzą liście.
W latach 2010 – 2019 więcej od tej pierwszej dwójki zarobił tylko Floyd Meyweather Jr.
– Nie ma wątpliwości, że niektóre zmiany będące efektem pojawienia się Premier League i Ligi Mistrzów są bardzo dobre – uważa cytowany już Montague, tym razem na łamach Dziennika Gazety Prawnej. – Mamy znacznie lepsze stadiony, na które mogą przychodzić rodziny, boiska i sprzęt, zawodnicy od najmłodszych lat są lepiej przygotowywani do gry. Pytanie brzmi, czy będące efektem tego zmiany nie poszły za daleko? Obecny futbol jest niemal zupełnie oderwany od tego, co stanowiło jego esencję – od lokalności. Tego, że kibicowanie danej drużynie budowało lokalną tożsamość, że kolejne pokolenia kibiców chodziły na ten sam stadion, często zajmując te same miejsca. Drugim problemem jest to, że pieniądze nie są już po to, by poprawiać futbol, to jest co najwyżej efekt uboczny. Celem tych pieniędzy jest to, by dać ich właścicielom pozycję polityczną lub społeczną, by zaspokoić ich próżność. Powodem, dla którego nowa klasa miliarderów kupuje kluby, jest zwykle chęć zapewnienia sobie rozgłosu, zabezpieczenia majątku, szczególnie jeśli jest on niejasnego pochodzenia. To budzi niesmak.
Piłkarska globalizacja najlepiej zarysowuje się rzecz jasna w liczbach. Jak podaje Steven G. Mandis, jeszcze w 2000 roku Real Madryt miał 61 tysięcy zarejestrowanych socios. O kilka tysięcy mniej niż pięć lat wcześniej. Już w 2015 roku liczba socios podskoczyła do 91 tysięcy. Równolegle wzrosła natomiast cena biletów. Z 117 dolarów za najtańszą wejściówkę na mecz (2000) do 370 dolarów (2015).
Można dyskutować, na ile wypalił Perezowi sportowo jego galaktyczny projekt, zwłaszcza w jego pierwotnej wersji, ale budowa marki „Królewskich” udała się niemalże wzorowo. Kluby, które przespały globalizację i nie zbudowały społeczności kibicowskiej w Azji czy Stanach Zjednoczonych, obecnie próbują dość rozpaczliwie nadrabiać te straty. Triumfować mogą ci, którzy pozostawali głusi na drwiące głosy, gdy drużyna przemierzała odległe strony świata w ramach przedsezonowego tournee.
– Real Madryt liczy ponad sto lat, lecz każdy, kto wchodzi na stadion lub śledzi klub w internecie, dostrzeże jego nowoczesność i nowatorstwo. Każdego dnia Real Madryt jest bezkompromisowo przedsiębiorczy. Jako pionier wykorzystania nowych technologii, od dawna korzysta z internetu i mediów społecznościowych, by docierać do globalnej społeczności, poszerzać ją, komunikować i wzmacniać wartości klubowe w całej organizacji. Na przykład w sezonie 2014/15 serwis Realmadrid.com zanotował ponad 317 mln odsłon przez ponad 50 mln użytkowników w trakcie 112 mln sesji. Jeśli chodzi o media społecznościowe, najpopularniejszym hashtagiem sportowym świata jest #HalaMadrid, którego od początku sezonu 2015 użyto 27 mld razy. Ponieważ Real Madryt jest tak globalną marką, wszystkie treści na Realmadrid.com dostępne są w ośmiu językach: hiszpańskim, angielskim, francuskim, portugalskim, chińskim, indonezyjskim, japońskim i arabskim – pisze Mandis.
***
Można się oczywiście zastanawiać, w jakim kształcie futbol zastanie ktoś, kto podobny tekst popełni w 2040 roku. Ale to już tylko czcze dywagacje, biorąc pod uwagę, w jak burzliwym okresie znajdujemy się obecnie. Tak naprawdę nawet druga połowa roku 2020 sprawia wrażenie wielkiej niewiadomej. Pandemia koronawirusa wstrząsnęła światową gospodarką, a piłkarska branża może należeć do tych, które wskutek kryzysu ekonomicznego oberwą najmocniej. Nie brakuje w przestrzeni publicznej ekspertów, którzy snują czarne scenariusze.
Miejmy więc nadzieje, ze będzie w nich tyle samo prawdy co w apokaliptycznych opowieściach o milenijnej pluskwie. Choć z drugiej strony… Może w tym przypadku wielki reset systemu nie byłby wcale taki zły?
MICHAŁ KOŁKOWSKI
fot. NewsPix.pl