Reklama

Ludzie nie mogli zobaczyć finału w telewizji, stadion świecił pustkami. To było niedorzeczne!

Szymon Podstufka

Autor:Szymon Podstufka

29 kwietnia 2020, 11:19 • 10 min czytania 5 komentarzy

Występy w reprezentacji Anglii u boku Bobby’ego Moore’a, Geoffa Hursta czy Bobby’ego Charltona. Trzy i pół setki meczów dla Manchesteru City, a także… występ w filmie i szycie koszul dla Michaela Caine’a i Sylvestra Stallone’a. A do tego Puchar Zdobywców Pucharów – jedyne trofeum europejskich rozgrywek zgarnięte przez zawodników Manchester City po dziś dzień. Mike Summerbee miał naprawdę świetną karierę, podczas której zapracował sobie na status legendy Manchesteru City. Wymowne, że dziś jest ambasadorem wciąż urzędujących mistrzów Anglii.

Ludzie nie mogli zobaczyć finału w telewizji, stadion świecił pustkami. To było niedorzeczne!

Z okazji 50. rocznicy ostatniego finału europejskich pucharów z udziałem polskiej drużyny zadzwoniliśmy do byłego znakomitego angielskiego napastnika, by wypytać go o wspomnienia ze spotkania sprzed pół wieku, a także wysłuchać wspomnień z najlepszych oraz najzabawniejszych momentów jego kariery.

***

Finałowy mecz z Górnikiem opuścił pan z powodu kontuzji. Co takiego się wydarzyło?

– Złamałem nogę w jednym z ligowych spotkań przed tamtym finałem. Miałem ją w gipsie przez jakiś czas. Wróciłem, próbowałem, ale ból był zbyt duży. Niemożliwym stał się więc mój występ w tamtym meczu. Staw nie zregenerował się dostatecznie. Bardzo trudno było mi się pogodzić, że zobaczę mecz w Wiedniu jako widz, a nie uczestnik, szczególnie że wystąpiłem we wszystkich wcześniejszych spotkaniach. Ale koniec końców zespół chyba szczególnie za mną nie tęsknił. Tony Towers wskoczył za mnie i zaprezentował się bardzo dobrze.

Reklama

Ale do Wiednia pan pojechał?

– Oczywiście. Miałem jeszcze test sprawnościowy na dwa dni przed meczem, 24 godziny przed spotkaniem jeszcze wierzyłem, że mogę dojść do siebie. Kontuzja była wyleczona, ale niewystarczająco, by zagrać w meczu jak ten. Być na boisku i zawieść moją drużynę? Przepraszam, ale nie mogę tego zrobić. Więc pokornie usiadłem na trybunach.

Jedna z polskich gazet napisała przed trzecim meczem pomiędzy Górnikiem a Romą, że podobno woleliście, by do finału awansowali Rzymianie niż piłkarze z Zabrza, bo to polski zespół uznawaliście za trudniejszego przeciwnika.

– Gdy dochodzisz w pucharach tak daleko, grasz z tym, kogo przydzieli ci los. Nie możesz bać się przeciwnika, tylko musisz wyjść i z nim walczyć. Tylko tak stworzysz dobre widowisko. Pomiędzy Manchesterem City a Górnikiem było bardzo dużo szacunku również dlatego, że oba zespoły jechały do Wiednia zaatakować. Mecz mógł się przechylić na każdą ze stron, to jedno z takich spotkań, którymi delektujesz się od pierwszej minuty. Wielka szkoda, że ludzie nie mogli go zobaczyć w telewizji – jedyny finał w historii Manchesteru City i nie jest on pokazywany na żywo! Stadion też świecił pustkami, to było niedorzeczne. Ale, jak rozumiem, wtedy trudno było Polakom podróżować, ze względu na Żelazną Kurtynę.

Na ile istotnym elementem przygotowania do finału była analiza gry Górnika?

– Naszym menedżerem był wtedy Joe Mercer, jego asystentem – Malcolm Alisson, jeden z najlepszych trenerów, z jakimi pracowałem w swojej karierze. Koncentrowaliśmy się na tym, co sami chcemy grać. Wiedzieliśmy, z kim się mierzymy, mieliśmy świadomość, jak dobry jest Lubański, jak twardym przeciwnikiem jest Gorgoń. Ale nie snuliśmy planów, jak zatrzymać konkretnych przeciwników. Mieliśmy wyjść i zagrać ofensywnie, jak mieliśmy to wtedy w zwyczaju. Górnik zrobił to samo. Nie wyszedł na mecz, by bronić, czego się zresztą spodziewaliśmy. Szli po wygraną. Oglądałem z trybun dwa wspaniałe zespoły i choć gole Neila Younga i Francisa Lee dały nam wygraną, nie przyszła ona łatwo.

Reklama

Widzieliście chociaż jakieś mecze Górnika na wideo?

– W Anglii to nie funkcjonowało wtedy w ten sposób. Wychodziłeś i grałeś. Menedżer znał zawodników przeciwnika, znał ich mocne strony. Pewnie przed Wiedniem ktoś z klubu poleciał do Polski, by obejrzeć Górnika, ale w gruncie rzeczy byliśmy zespołem zawadiaków. Mieliśmy napastników zdolnych wygrać mecz jedną akcją, ale nie tylko. W Anglii ludzie pamiętają przede wszystkim Francisa Lee, Colina Bella i mnie, bo graliśmy najbliżej bramki przeciwnika, ale cały zespół był wtedy baddzo mocny. Alan Oakes, Glyn Pardoe, Mike Doyle, nasz kapitan Tony Book…

Mówił pan o klasie Włodzimierza Lubańskiego. Joe Mercer zwrócił chociaż uwagę na to, że jego trzeba szczególnie mieć na oku?

– Większość zawodników tamtego Górnika było reprezentantami Polski. Pamiętam, jak graliśmy w 1973 roku z Polską na Stadionie Śląskim, wielotysięczny tłum grał razem z waszą drużyną. Za każdym razem, kiedy mieliście piłkę, podnosił się niesamowity tumult. Wtedy Lubański strzelił jedną z dwóch bramek. Zawsze był piekielnie groźny. Przez kilka lat grałem w Manchesterze City z Kazimierzem Deyną – to był znakomity piłkarz. Ale Lubański był jeszcze lepszy, znany wśród angielskich kibiców, rozpoznawalny w całej Europie. Zawsze trzeba było mieć przy kryjącym go obrońcy drugiego zawodnika, by mógł ubezpieczyć swojego partnera. Miałem tego pecha, że i w finale, i we wspomnianym spotkaniu na Śląsku nie zagrałem. Ale to była jednocześnie szansa, by zobaczyć z boku, jak gra Lubański i naprawdę docenić, jak znakomity to był gracz.

Co było pana zdaniem największą przewagą City w tamtym spotkaniu?

– Nie uważam, że w jakimkolwiek aspekcie mieliśmy znaczną przewagę. Musieliśmy zmierzyć się ze świetnym rywalem i vice versa. Wiedzieliśmy, że ktokolwiek zdobędzie pierwszą bramkę, wygra mecz. Naszą jedyną faktyczną przewagą było więc to, że my tego pierwszego gola strzeliliśmy.

Jak dużą rolę w tamtym meczu w Wiedniu odegrała pogoda? Zimno, ulewa.

– Faktycznie, w Anglii, a szczególnie w Manchesterze, pogoda nie jest za dobra, więc byliśmy do takich warunków bardziej przyzwyczajeni. Ale każdy piłkarz powie, że lubi grać w deszczu, ponieważ piłka toczy się szybciej. Murawa w Wiedniu była idealna, piłka chodziła szybko. To koszmar dla obrońców, tym bardziej jeśli masz szybkich napastników. My takich mieliśmy – Lee, Bella, Younga. Moim zdaniem jednak bardziej niż piłkarze z powodu ulewy cierpieli kibice, bo na obiekcie nie było zadaszenia, więc byliśmy wszyscy przemoknięci do suchej nitki. Wracając do pytania – nie uważam, żeby pogoda była dla piłkarzy Górnika problemem. Gdy profesjonalnie grasz w piłkę, to nie ma znaczenia.

Jednak piłkarze Górnika wspominając ten mecz w telewizyjnym dokumencie „O krok od pucharu” mówili, że nie mieli koszulek na zmianę i po 45 minutach musieli wykręcać te, w których grali, by jakkolwiek sobie ulżyć.

– Faktycznie, w tamtych czasach to mogło być niedogodnością. Graliśmy w koszulkach z bawełny, więc wilgoć zostawała w materiale. Stroje zaczynały ciążyć, koszulki, spodenki, skarpetki, nasiąknięte buty też były cięższe. Dziś piłkarze mają poliestrowe stroje, deszcz po nich spływa, czujesz się, jakbyś biegał nago. Ale to nie był wtedy tylko problem Górnika.

Zawodnicy z Zabrza mówili, że byliście przygotowani lepiej, mieliście zapasowy komplet strojów na drugą połowę.

– Może i tak było, ale nie sądzę, że ktokolwiek by się przebierał. Cóż, ja na pewno bym tego nie zrobił.

Po meczu świętowaliście na bankiecie z… piłkarzami Górnika. W dzisiejszych czasach – nie do pomyślenia.

– Wtedy to była normalna rzecz. Przyjaźń pomiędzy piłkarzami Górnika i Manchesteru City przetrwała przez dekady. Tony Book i ja spotkaliśmy się z zawodnikami z Zabrza dziesięć lat temu. Wciąż mam zegarek kieszonkowy, który wtedy dostaliśmy na pamiątkę. Pamiętam cały czas kilka polskich słów: „dzień dobry”, „dziękuję”. Szacunek pomiędzy zawodnikami naszych klubów był ogromny. W ogóle relacja Anglików z Polakami jest wyjątkowa. W Londynie stoi pomnik upamiętniający polskich lotników walczących w II Wojnie Światowej. Byle komu się pomników nie stawia. To symbol szacunku, jaki Brytyjczycy mają dla młodych polskich mężczyzn, którzy w walce oddali swoje życia.

Stanisław Oślizło, z którym rozmawiałem jakiś czas temu, bardzo ciepło wspominał pana i Tony’ego Booka przyjazd dziesięć lat temu.

– Ich gościnność była niezwykła. Spędziliśmy w Polsce kilka wspaniałych dni. Macie najlepszą wódkę na świecie, Chopin. Mam szczerą nadzieję, że pewnego dnia Górnik znów będzie mógł zagrać z Manchesterem City. Oby to się stało jeszcze za mojego życia.

Uważa pan, że taki rodzaj relacji jest w obecnych czasach niemożliwy?

– Na pewno jest trudniej o prywatność, ale stosunki na boisku i poza nim pozostają takie same. Zawodnicy po prostu częściej niż na mieście spotykają się ze sobą w domach.

Mike Summerbee, Tony Book oraz Mirosław Minkina podczas meczu Górnik Zabrze – Znicz Pruszków (24.04.2010)

Pewnego razu powiedział pan, że w dzisiejszej piłce nie byłby pan w stanie rozegrać pełnych 90 minut.

– Byłem agresywnym skrzydłowym. Nie uprawiałem brudnych gierek, ale wiedziałem, jak o siebie zadbać i korzystałem z tej wiedzy. Zaadaptowałem się do gry, jaką była piłka w moich czasach. Dziś musiałbym w tej kwestii sporo zmienić, bo dostawałbym czerwoną kartkę w każdym kolejnym spotkaniu.

Łokieć tu i tam?

– Powiedzmy, że po prostu korzystałem z mojego ciała, by wygrywać pojedynki z przeciwnikami. Kiedy obrońcy mnie kopali, musiałem się bronić. Nigdy moim celem nie było skrzywdzenie rywala, połamanie mu nóg. Po prostu taki był futbol.

W książce „Legendy Manchesteru City” można przeczytać, że pewnego razu zdjął pan spodenki przed kibicami przeciwnika.

– To było w Liverpoolu, przed The Kop. Wygrywaliśmy 1:0 i kilka minut przed końcem spotkania fani używali sobie na mnie. Mieliśmy rzut rożny. Nie spuściłem spodenek do kostek, po prostu opuściłem je nieco, by pokazać kibicom pośladki. Niestety, Liverpool strzelił dwa szybkie gole w samej końcówce. Za każdym razem, gdy od tamtej pory wróciłem do Liverpoolu, ludzie którzy widzieli tamten mecz mówili: „może teraz pokażesz nam tyłek, Summerbee?”. Pamiętają do dziś. Wiem, że w obecnych czasach dostałbym za coś takiego czerwoną kartkę, ale po prostu lubiłem pożartować, wciągnąć w to kibiców. Długo grałem jako skrzydłowy, blisko linii bocznej, blisko kibiców. Często coś do nich pokrzykiwałem. Piłka nożna jest rozrywką, nie możesz przez cały czas być śmiertelne poważny.

Do City trafił pan w 1965 roku, kilka miesięcy po tym, jak na Maine Road strzelił pan gola jako zawodnik Swindon. To właśnie ten występ zdobył panu angaż w Manchesterze?

– Zupełnie nie. Pamiętam tamten mecz, City wtedy nie spisywało się najlepiej. Menedżerem był George Poyser, ale został zwolniony i zatrudniono Joe Mercera. Znałem go, bo grał razem z moim ojcem. Już wcześniej próbował ściągnąć mnie do Aston Villi. Usłyszałem o tym w radiu, gdy jechałem latem odwiedzić moją matkę. Zadzwoniłem do Mercera, a on rozpoczął negocjację ze Swindon. W tamtym czasie oba zespoły grały w tej samej lidze, zarabiałem 35 funtów tygodniowo w Swindon. City nie płaciło wówczas wielkich pieniędzy, dostałem kontrakt wart 45 funtów tygodniowo. Ale jeśli mam być szczery, nawet gdyby City zaoferowało mi wtedy mniej, i tak bym podpisał. Po ośmiu latach w Swindon potrzebowałem czegoś nowego. Po moim przyjściu awansowaliśmy, zostaliśmy mistrzami Second Division i ten ruch okazał się dla mnie doskonały.

Którą z tych rzeczy wspomina pan milej – grę z Bobbym Moorem, Bobbym Charltonem czy Geoffem Hurstem w drużynie narodowej, czy może jednak grę z Sylvestrem Stallonem i Michaelem Cainem w „Ucieczce do zwycięstwa”?

– Oczywiście, że występ w reprezentacji. Z sir Bobbym Charltonem widuję się regularnie, mieszka niedaleko mnie, no i oczywiście regularnie spotykamy się na derbach z United. Bobby Moore był moim dobrym przyjacielem, niestety zmarł w 1993. Miałem wiele szczęścia, by grać w kadrze z Hurstem, Petersem, Moorem, Charltonem, wieloma zwycięzcami mistrzostw świata w 1966 roku. Dla kogoś, kto zaczynał w niższych ligach, wspięcie się aż do reprezentacji, to największy zaszczyt, jaki tylko można sobie wyobrazić. Ludzie pytają mnie: jakie jest moje ulubione wspomnienie z czasów gry w piłkę. Zawsze odpowiadam, że reprezentowanie mojej ojczyzny. Kiedy wychodzisz na boisko w koszulce reprezentacji, nie wykonujesz swojej roboty, by po spotkaniu wrócić do domu. To znacznie więcej.

A jak to było z tą „Ucieczką do zwycięstwa”?

– Producenci zapytali o udział Bobby’ego Moore’a, a on wziął mnie, jako swojego bliskiego przyjaciela. Film nagrywano w Budapeszcie, Michael Caine i Sylvester Stallone byli niesamowicie pomocni. Oni – profesjonaliści, gwiazdy kina. My – kompletni filmowi amatorzy. Dużo z nami rozmawiali, uczyli nas, jak dobrze wypaść przed kamerą i odegrać powierzone nam role. Wciąż czasami ze sobą rozmawiamy. Miałem swego czasu sklep z koszulami szytymi na miarę. Uszyliśmy kilka koszul dla Stallone’a i Caine’a. A film wciąż jest pokazywany, mimo że został nakręcony jakieś czterdzieści lat temu. Czyli chyba nie wyszedł najgorzej.

Pana syn grał dla Manchesteru City w latach 90. Porównania wydawały się nieuniknione. Jak wielkim ciężarem było dla niego nazwisko ojca?

– Cieszę się, że pan to rozumie. Dla Nicholasa nie było rzeczą łatwą, by podążać moim śladem. Podobnie jak ja, dołączył do Manchesteru City ze Swindon. Poradził sobie nieźle, ale ciężko było sprostać oczekiwaniom względem nazwiska. Spodziewano się dokładnie takiego zawodnika, jakim byłem ja. On grał inaczej. Świetnie dośrodkowywał. Dobrze zrobiły mu przenosiny do Sunderlandu, tam odniósł większy sukces. Obecnie mieszka w Katarze, w Dausze, z żoną i dwójką dzieci. Pracuje dla tamtejszej telewizji, ma uczestniczyć w transmisjach mistrzostw świata 2022.

Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA

fot. NewsPix.pl

Najnowsze

Francja

Prezes amatorskiego klubu we Francji wściekły na Waldemara Kitę. “To małostkowe”

Aleksander Rachwał
2
Prezes amatorskiego klubu we Francji wściekły na Waldemara Kitę. “To małostkowe”

Anglia

Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
1
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Komentarze

5 komentarzy

Loading...