Nie chcemy grać – ogłosił Jakub Błaszczykowski i rozpoczął lawinę, która skończyła się dzień później zawieszeniem rozgrywek. Ja go rozumiem. Każdy może nie chcieć, a zwłaszcza Jakub Błaszczykowski, który już gra wyłącznie dla frajdy. Ale dzisiaj, trochę przekornie, ale też trochę z przekonania, napiszę, dlaczego była to decyzja pochopna i zła.
Najpierw fakty: liga została przerwana w momencie, gdy w Polsce było jakieś 60 przypadków zarażenia, ani jednej ofiary śmiertelnej i absolutnie nic nie było zamknięte. Czy ktoś z was zakłada, że równie dobra statystyka zostanie zanotowana do końca roku? Że aktywnych przypadków będzie kilkadziesiąt, a ofiar w ogóle? Jestem co do tego mocno sceptyczny.
Przez ostatni tydzień próbowałem się dowiedzieć od piłkarzy, czy skoro nie chcą grać, to nie chcą również zarabiać. Tu nie byli już tacy zdecydowani. A moim zdaniem to kluczowe rozróżnienie – piłkarz, który nie może wykonywać zawodu, ponieważ rozgrywki zawieszono, powinien mieć płacone. Natomiast piłkarz, który nie chce grać w rozgrywkach, które zgodnie z planem mają się odbywać, nie powinien. Największym błędem logicznym, a natrafiałem na niego często, był brak rozróżnienia obu tych sytuacji.
Piłkarze oczywiście mają swoje rodziny, mają swoje obawy, mają prawo do rozterek czy strachu. Ale są też zwykłymi pracownikami. Jeśli odmawiają świadczenia usług zapisanych w umowach, powinni jednocześnie odmawiać przyjęcia wynagrodzenia. Nie sądzę, by pracownicy sklepów, stacji benzynowych, kurierzy, listonosze czy kierowcy szli do swoich przełożonych i mówili: „mamy swoje obawy, mamy rodziny, boimy się, nie będziemy pracować, ale numer konta pozostaje niezmienny, czekam na pensję”. Żadnej grupie zawodowej coś takiego nie przyszło do głowy. A piłkarze nie chcieli grać w momencie, gdy pracował dosłownie cały kraj i nic nie było zamknięte. Dziwi mnie, że zrównywanie na rynku pracy piłkarzy z przedstawicielami innych zawodów odbierane było jak populizm. To nie populizm, tylko racjonalizm. Zawodnicy są takimi samymi ludźmi, a od wspomnianych kasjerek mają sto razy lepiej – nie tylko pod względem finansowym, ale także pod względem możliwości ochrony przed zarażeniem.
Ale przecież w piłkę grać nie trzeba – ktoś powie. To dodatek.
I tak, i nie.
Uważam, że w czasach trudnych społecznie piłka stanowi pewien katalizator i pozwala ludziom zachować resztki normalnego życia. Jednak rzecz jasna sami piłkarze nie muszą tak na to patrzeć, nie najmowali się do roli zbawców narodu, tylko chcieli sobie pokopać piłkę. Dochodzimy więc do punktu numer dwa: odpowiedzialności za pracodawcę. Christian Seifert, dyrektor generalny Bundesligi, powiedział, że rozegranie meczów bez publiczności to jedyna dla wielu klubów szansa na przeżycie. Wprost oświadczył, że ryzyko plajt jest tak wielkie, że liga niemiecka może nie uzbierać 18 drużyn. A mówimy przecież o rozgrywkach niezwykle zdrowych finansowo – kluby Bundesligi od lat są rentowne i wypracowują zysk. Porównajmy je z klubami polskimi, które wiszą na sprzedaży piłkarzy, na miejskich kroplówkach…
Łatwo jest całować herb po golu, trochę trudniej usiąść i zastanowić się, czym taki spontaniczny strajk się skończy. I czy w ogóle będzie co całować w przyszłości. Na miejscu piłkarzy, w ich własnym interesie, apelowałbym o to, aby grać możliwie jak najdłużej. Dopóki nie ma wśród nich osoby zarażonej, a nic na to nie wskazuje, i skoro są zdrowymi ludźmi spoza grupy ryzyka, powinni szukać rozwiązania zmierzającego do utrzymania biznesu, który daje im jeść (kawior). Mogli zaapelować do Ekstraklasy SA o zorganizowanie testów dla wszystkich, a potem się odizolować na czas trwania rozgrywek. Mogli szukać jakiegokolwiek wyjścia. Może gdyby istniał w Polsce profesjonalny związek piłkarzy, mógłby on się wypowiadać w imieniu tej grupy zawodowej. No ale nie istnieje.
Ostatecznie rozgrywki nie grają nie decyzją zawodników, ale odgórną. Pieniądze za ten sezon otrzymają więc w całości, o ile kluby będą w stanie im cokolwiek wypłacić, bo ręki sobie uciąć nie dam. A później nadejdzie mocna recesja. Może nawet ozdrowieńcza. Czas, aby niektórzy wrócili na ziemię. Kluby wydają na pensje za dużo. Nie ma powodu, aby w naszej lidze zarabiano po 50, 60, 70, a czasami i 100 tysięcy złotych miesięcznie. Nie ma powodu, by piłkarze w ligach zagranicznych zarabiali po 3, 4, 5, 6, 7, 8 milionów euro rocznie i więcej. Gdzieś to wszystko odfrunęło. Paul Pogba ogłosił, że jak ludzie zbiorą 27 tysięcy funtów na walkę z koronawirusem, to on dorzuci drugie 27 tysięcy od siebie. Nie wziął pod uwagę, na jakie kpiny się naraża: przypomniano szybko, że sam zarabia 300 000 funtów tygodniowo, a więc jak pójdzie spać i wstanie rano to już ma te 27 tysięcy…
Zawodnicy, których nie poznałbyś w windzie, kupują najdroższe samochody, zegarki za pół miliona, skupują osiedla, w uszy wsadzają brylanty, latają prywatnymi jetami… Nie jestem żadnym socjalistą, wręcz przeciwnie, ale wymknęło się to spod kontroli. I być może teraz nadchodzi kres rządów piłkarzy, którzy w praktyce ten biznes wzięli pod but i nim zawładnęli. Kluby stały się jedynie obrandowanymi na żółto, niebiesko, albo na czerwono bankomatami, a kibice – jakąś bezimienną masą, która ma wielbić, podziwiać i nie wymagać. Kryzys, a będzie to kryzys brutalny, jest więc szansą. Być może futbol potrzebował bomby ekonomicznej na otrzeźwienie.
Nie wiem, ile czasu będziemy siedzieć w domach, na pewno dłużej niż dwa tygodnie. Pewnie dłużej niż miesiąc. Może dłużej niż dwa. W pewnym momencie ludzie staną przed wyborem: albo się izoluję, albo bankrutuję. Świat się zmieni, nawet trudno zgadnąć, na jaki dokładnie. Dotowanie na sto różnych sposób klubów piłkarskich, a to jest codzienność polskiej ligi, przestanie być tylko głupie. Stanie się niemoralne.