Tak, wiemy, Gomez prawdopodobnie był faulowany. Ake był na spalonym. Mane sam mógł tutaj strzelić ze trzy gole, a po przerwie The Reds nie pozwolili Bournemouth na nic wielkiego w ofensywie. Mimo wszystko jednak mamy wrażenie, że Liverpool ogrywając dzisiaj 2:1 Bournemouth wcale nie uspokoił swoich kibiców przed nadchodzącymi wyzwaniami w Lidze Mistrzów, a może nawet pogłębił ich niepokój.
Optymista z Liverpoolu powie: wreszcie funkcjonowała gra ofensywna, wreszcie Salah z Mane przypominali swoje wersje sprzed paru tygodni, zanim jeszcze Liverpool zaczął potykać się na różnych Watfordach. Piłka krążyła między zawodnikami linii ataku, swoje okazje znowu miał Firmino, który przecież wiecznie pudłował nie będzie. Jasne, przy bramce Mane trochę wygonił Salaha, ale Egipcjanin raz jeszcze udowodnił, że jest jednym z najlepszych w tym interesie i zmieścił piłkę tuż przy słupku. To raczej dobra wiadomość, nie zła – zwłaszcza, że przecież The Reds ostrzeliwali bramkę Ramsdale’a regularnie, oddając łącznie 14 uderzeń. W końcu coś wpaść musiało.
Optymista będzie ciągnął: jedyny stracony gol to prawdopodobnie i tak błąd sędziego, który nie zauważył, że Wilson popycha Gomeza. Tak, Bournemouth miało jeszcze swoje sytuacje na zdobycie drugiej bramki, ale po przerwie Wisienki oddały jeden celny strzał. Kryzys zażegnany, dawać to Atletico.
Ale wtedy do głosu mogą dojść pesymiści. A naprawdę, nie trzeba czarnowidza, by zauważyć, że ten doskonały Liverpool z pierwszej części sezonu coraz częściej łapie zawieszki. Gol Wilsona to faktycznie „owoc zatrutego drzewa”, na początku tej akcji był faul na Gomezie, jednak od przewinienia do gola minęło dobrych kilkanaście sekund, podczas których defensywa Liverpoolu pobłądziła jak dzieci we mgle. Billing zamarkował zejście do środka na lewą nogę, ale zamiast strzału wykonał sprytne podanie – The Reds kompletnie się w tym nie połapali. Od drugiego straconego gola uratował ich szaleńczy rajd Milnera, który wybił piłkę z linii bramkowej, dwa bardzo groźne uderzenia świetnie obronił Adrian.
A przecież i sytuacje pod drugą bramką można przedstawić po prostu jako festiwal nieskuteczności i nonszalancji. Przecież ta „asysta” Mane to kuriozum – zagrał najgorzej jak się da, podczas gdy wystarczyło właściwie wystawić na pustaka. Takiego utrudniania sobie nawzajem życia było w ofensywie Liverpoolu sporo – a to jakiś drybling, gdy prosiło się o podanie, a to minimalna niedokładność, przez którą skrzydłowi musieli wykonywać o jeden sprint więcej.
Liverpool jest o trzy zwycięstwa od mistrzostwa, ono od dawno wydaje się formalnością. Teraz tak naprawdę pozostaje jedynie pytanie o formę na mecze Ligi Mistrzów, czyli najważniejszy front po zamknięciu walki o tytuł. Taka gra jak w ostatnich tygodniach wystarczyła na Norwich, West Ham i Bournemouth, ale okazała się zbyt słaba na Chelsea, Atletico na wyjeździe oraz Watford.
Czy wystarczy na Atletico u siebie?
Liverpool – Bournemouth 2:1 (2:1)
Salah 25′, Mane 33′ – Wilson 9′
Fot.Newspix