Reklama

Na psychice Liverpoolu pojawiła się rysa…

redakcja

Autor:redakcja

04 marca 2020, 00:40 • 3 min czytania 20 komentarzy

Z Norwich wymęczone zwycięstwo, z West Hamem United wymęczone zwycięstwo. Z Atletico w Lidze Mistrzów w plecy, z Watford w lidze w plecy, dzisiaj z Chelsea w FA Cup w plecy. Liverpool w ostatnich tygodniach w niczym nie przypomina tej doskonale nakręconej maszyny, która rozjeżdżała kolejnych rywali. Dzisiaj wcale nie stałaby się The Reds krzywda, gdyby przegrali choćby i pięcioma golami. To jeszcze nie jest alarm, ale gra w ostatnich tygodniach, zwłaszcza w obronie, to prawdziwa katastrofa.

Na psychice Liverpoolu pojawiła się rysa…

Co tu w ogóle się wydarzyło? Skład był trochę rezerwowy, nie da się ukryć, ale przecież grali Van Dijk i Robertson, grał Fabinho, w przodzie biegał Mane – a i rywal nie wyszedł wcale swoim pierwszym garniturem. Tymczasem wyglądało to tak, jakby piłkarze w czerwonych koszulkach spotkali się na orliku po raz pierwszy w życiu. Zero dyscypliny taktycznej. Zero jakiejkolwiek kontroli przy kryciu strefą czy zakładaniu pułapek ofsajdowych. Kompromitujące wręcz zachowanie, gdy zawodnicy Chelsea dochodzili do czystych pozycji strzeleckich kilka metrów od bramki Adriana. Wreszcie sam Adrian, który puścił takiego babola już na początku meczu, że przez moment przypomniały nam się słusznie minione czasy Kariusa w bramce Liverpoolu.

Dużo o tym, jak wyglądał w tym meczu Liverpool mówi fakt, że chwilę wcześniej ten sam Adrian ratował swój klub instynktowną interwencją jedną ręką. Im dalej w las – tym więcej drzew. I tak, celowo wywołujemy skojarzenia z drewnem. W jaki sposób Giroud był w stanie przedrzeć się między obrońcami gości i sieknąć w poprzeczkę – chyba on sam nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Jakim cudem Ross Barkley prześlizgnął się totalnie niezauważony przez kilkanaście metrów wolnego pola tuż przed “szesnastką”, po czym zapakował piłkę do siatki? Barkley takich zagrań od transferu do Chelsea miał może z pięć, zazwyczaj przeciw rywalom o wiele słabszym niż lider ligi angielskiej. A przecież trzeba dodać uderzenie Mounta w poprzeczkę, trzeba dodać próbę Alonso z wolnego, trzeba dodać tych kilka kolejnych zaczepnych akcji, po których defensywa Liverpoolu odkręcała się przez długie minuty.

Czy to znaczy, że The Reds zostali kompletnie zniszczeni? Nie, i to zresztą jest równie niepokojące z perspektywy fana Liverpoolu. Jak to możliwe, że piłka ani razu nie wpadła do siatki Kepy, mimo że sam Mane miał trzy dość klarowne sytuacje? Zwłaszcza ta na początku meczu musi boleć, zdaje nam się, że Senegalczyk wykorzystałby cztery z pięciu takich sytuacji. Swoje szanse mieli też Jones i Origi, ale ani oni, ani wprowadzeni na końcówkę Milner, Firmino i Salah nie potrafili znaleźć drogi do siatki.

Liverpool grał nonszalancko w tyłach (sytuacja, w której Pedro skiepścił sam na sam to doskonała recenzja gry podopiecznych Kloppa) i nieskutecznie w przodzie. Takiej serii w tym sezonie jeszcze nie miał nie tylko w kwestii osiąganych wyników, ale przede wszystkim – w kwestii jakości gry. Od powrotu z ferii zimowych The Reds zagrali pięć spotkań – trzy razy schodzili z zerem z przodu, tylko raz zagrali na zero z tyłu. Najbardziej bolesny fakt? Połowa ze zdobytych w tym okresie bramek to mniejsza czy większa wina Łukasza Fabiańskiego. Bo Liverpool w tym okresie strzelił cztery gole, z czego trzy Fabiańskiemu, dwa przy jego sporym udziale.

Reklama

Kryzys? To duże słowo. Ale po utracie szansy na tytuł “The Invincibles”, Liverpool traci też szansę na zwycięstwo w FA Cup. A jeśli w szybkim tempie nie poprawi swojej gry – może być też bardzo ciężko o odwrócenie losów dwumeczu z Atletico.

Chelsea – Liverpool 2:0 (1:0)

Willian 13′, Barkley 64′

Fot. Newspix

Najnowsze

Hiszpania

Mbappe: Bilbao było dla mnie dobre, bo tam sięgnąłem dna

Patryk Stec
2
Mbappe: Bilbao było dla mnie dobre, bo tam sięgnąłem dna

Anglia

Komentarze

20 komentarzy

Loading...