Lubimy ten nieoczywisty humor w filmach Wesa Andersona, gdzie na symetrycznych, schludnych, momentami nawet pedantycznych planszach rozgrywają się słodko-gorzkie historie tak chaotyczne jak drużyny Davida Moyesa. Dlatego też jesteśmy naprawdę zachwyceni, że dzisiejsze show na Anfield, w którym uczestniczyła drużyna Davida Moyesa była tak blisko genialnych dzieł Andersona.
Symetria i porządek? Tak, taka scena powitała nas przed meczem. W końcu wszystko było jasne i klarowne – na stadion niepokonanego Liverpoolu z bilansem 25-1-0 wpada słabiuteńki West Ham United, od 7 meczów bez zwycięstwa, szamoczący się na granicy strefy spadkowej. Do jednego z największych trenerów ostatnich kilku lat, Juergena Kloppa, wpada w odwiedziny ten, który stał się niemal memem – David Moyes, człowiek, który rozmontował osobiście już kilka przyzwoitych projektów. Na uporządkowaną drużynę gospodarzy, w której pewne automatyzmy można wykreślić na długo przed pierwszym gwizdkiem, wyszła zgrajka, której ustawienie trudno nawet logicznie rozrysować na papierze.
I wtedy zaczął się ten typowy Wes Anderson.
Absurd w tym meczu gonił absurd. Dawno, bardzo dawno nie widzieliśmy na przykład tak rozluźnionej defensywy Liverpoolu, która wpuszczała raz po raz po kilku niekrytych rywali we własną szesnastkę. Dawno nie widzieliśmy przy tym takiej nieporadności w wykończeniu, jaką prezentowali goście – zwłaszcza okazje Diopa i Antonio, gdy gubili się sam na sam z Alissonem dosłownie parę metrów od bramki sprawiały, że odruchowo sprawdzaliśmy, czy sędzią nie jest Wojciech Myć (a głównej roli nie gra Edward Norton). Skoro już wywołaliśmy Ekstraklasę, niestety ślamazarność rodem z Płocka zaprezentował golkiper “Młotów”. Łukasz Fabiański przy pierwszym golu “mógł zachować się lepiej”, przy drugim po prostu fatalnie skiksował, przepuszczając dość prostą piłkę pomiędzy nogami.
A gdzie miejsce, by wspomnieć o jakimś totalnie absurdalnym zachowaniu Firmino, który główkował metr od bramki, ale zamiast gola wyszło mu… przyjęcie piłki? Gdzie miejsce, by wspomnieć o tych wszystkich fatalnych przyjęciach, o kuriozalnych próbach klepania, o Van Dijku obijającym poprzeczkę, o Alissonie, który zdecydowanie nie popisał się przy golu na 1:1? Gdzie zmarnowana sytuacja sam na sam Bowena w 87. minucie, gdy miał na nodze remis?
Naprawdę, takich meczów nie ogląda się często, zwłaszcza, gdy gra niekwestionowany lider i właściwie już niemal mistrz z zespołem ze strefy spadkowej. Tutaj było wszystko. Zaczęło się od trzęsienia ziemi, bo na kiepskie zachowanie naszego bramkarza przy strzale głową Wijnalduma, kiepskim zachowaniem przy strzale głową Diopa odpowiedział Alisson. Na przestrzeni trzech minut dwóch świetnych fachowców pokonanych w bliźniaczo podobny sposób – i już od 12. minuty mamy bramowy remis. Co zaskakujące: West Ham United jakoś wytrzymał do przerwy, nie bez udziału fruwającego w tym okresie w kapitalny sposób Fabiańskiego. Swoje okazje mieli Salah i Alexander-Arnold, do tego poprzeczka holenderskiego stopera i niezliczone rzuty rożne.
Co ciekawe – te najbardziej klarowne okazje to chyba jednak Diop, który nie mógł się zdecydować, czy uderzać piłkę głową, nogami czy też brzuchem i ostatecznie nie uderzył jej wcale oraz Antonio, kompletnie pogubiony ilekroć trzeba było zdecydowanie ruszyć z kontrą. Na szczęście dla widowiska – po przerwie jedną z szalonych szarż gości skończyło zaćmienie umysłów liverpoolskiej obrony. Fornals po centrze Rice’a był w polu karnym tak straszliwie samotny, że mógłby spokojnie zbić piątkę z maratończykami i himalaistami.
Od tej pory było już jasne – West Ham United zabarykaduje się w szesnastce, Liverpool będzie obtłukiwał. Niestety dla gości – w tym sezonie Liverpool jest w te klocki naprawdę dobry. Spokojne, metodyczne, maglowanie rywala przyniosło efekt po fatalnym błędzie Fabiańskiego, ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że The Reds tak czy owak coś by do siatki wepchnęli. Nasz rodak zresztą wyjął wcześniej uderzenia Salaha i Alexandra-Arnolda, a i w końcówce parę razy uratował skórę kolegom. Sęk w tym, że Liverpool goniący wynik nie tworzy sobie dwóch czy trzech okazji, ale od razu dwanaście lub trzynaście. Gdyby nie spalony Mane i kiepska skuteczność całej ofensywy gospodarzy – mogło się skończyć nie 3:2, ale i 5 czy 6 do dwóch.
Z drugiej strony – skarcić Goliata mógł wspomniany Bowen, a i bomba Noble’a z doliczonego czasu gry miała potencjał. Ale jak już wspomnieliśmy – ten poniedziałek przejął Wes Anderson, który nie jest fanem naiwnych happy endów.
Goliat wygrał 3:2, po 27 kolejkach ma 79 z 81 możliwych do zdobycia punktów. West Ham United z kolei traci punkt do Aston Villi, pierwszej drużyny “nad kreską”.
Liverpool – West Ham United 3:2 (1:1)
9′ Wijnaldum, 68′ Salah, 81′ Mane – 12′ Diop, 54′ Fornals
Fot. Newspix