Czy Manchester City zasłużenie zgarnął trzy punkty w meczu (prawie) na szczycie Premier League? Zasłużenie, w pełni zasłużenie. Czy Leicester City mogło przegrać tutaj wyżej? Oczywiście, w samej końcówce Citizens mogli jeszcze dwukrotnie skarcić szarżujących piłkarzy „Lisów”. Ale jednocześnie czy Brendan Rodgers i jego ludzie mogą odczuwać po dzisiejszym meczu niedosyt? Jak najbardziej, bo długimi fragmentami meczu faworyzowany rywal z Manchesteru był w zasięgu trzeciej siły ligi angielskiej.
Przede wszystkim – po pierwszej połowie Leicester City powinno prowadzić dwiema bramkami. Raz – Jamie Vardy i jego strzał w słupek. Na wiele rzeczy w wykonaniu Vardy’ego można narzekać, ale wykończenie sytuacji, w których ubiegł obrońcę i stanął oko w oko z bramkarzem – z tym zazwyczaj problemów większych nie miał. Dwa – interwencja Edersona, który po prostu zniszczył Iheanacho przy wyjściu do piłki zagranej na szesnastkę City. Rozumiemy, że na faule bramkarzy czasami przymyka się oko, zwłaszcza, jeśli dostatecznie sugestywnie pokażą, że „chcieli tylko złapać piłkę”, ale tutaj? Gość został praktycznie rozjechany, a sędzia nawet bez podbiegania do ekranika wskazał na rzut rożny.
Z drugiej strony – czy na pewno ewentualnego karnego powinniśmy traktować jako pewną bramkę? O tym, że nie tylko w Ekstraklasie wykonanie jedenastek nieco kuleje przekonał nas Sergio Aguero. Nieprawdopodobne, że taki klasowy napastnik jest w stanie uderzyć tak fatalnie. Już pal licho, gdyby to Schmeichel wyczuł jego intencje, albo popisał się jakąś paradą – ale nie, Aguero kopnął lekko, przewidywalnie, w sam środek. Ewidentny kiks, bo nie chce nam się wierzyć, żeby planował właśnie tego typu uderzenie.
Wtedy, w 65. minucie meczu, wydawało się jeszcze, że to będzie triumf futbolowej sprawiedliwości. W klarownych okazjach to Leicester prowadziło, w dodatku dochodził jeszcze ten niesłusznie niepodyktowany karny. Citizens mieli z kolei za sobą kulturę gry, ogromną przewagę w posiadaniu piłki i kilka niebezpiecznych strzałów z większej odległości – choćby próby De Bruyne, Mahreza i Gundogana.
Ale końcówka należała już do City, być może dlatego, że gospodarze zaczęli się nieco odkrywać. Najpierw do jeszcze jednej okazji doszedł Vardy, który z powietrza uderzył tuż obok słupka. Potem jednak atakował już głównie zespół gości, a co najważniejsze – wreszcie zaatakował skutecznie. Mahrez obsłużył podaniem Jesusa, który wbiegł równiutko z obrońcami (VAR zweryfikował to naprawdę dokładnie), po czym pokonał Schmeichela uderzeniem w krótki róg. Zrobiło nam się żal „Lisów”, bo w sumie raz jeszcze obejrzeliśmy znany scenariusz. Kopciuszek się stawia, kopciuszek nie pokazuje kompleksów, kopciuszek momentami wygląda lepiej, ale ostatecznie i tak wygrywa ten większy, bogatszy i mocniejszy. Citizens z ławki wprowadzili Jesusa, który narobił w kwadrans więcej szumu, niż Aguero przez swoje 77 minut. Leicester takiego dżokera w talii nie miało – wynik mieli ratować James (wreszcie powrót po kontuzji) oraz Perez (wprowadzony w drugiej minucie doliczonego czasu).
Jakże znamienne, że to właśnie rezerwowy wygrał ten mecz. Może gdyby Leicester też miało taki budżet, takie nakłady na transfery i taką ławkę – może wtedy by nie przegrało, może nadal trzymałoby dystans do wicelidera ligi, może w efekcie wywalczyłoby wicemistrzostwo.
Ale Jesusa na ławce mieli Citizens. Obecnie już z 7 punktami przewagi nad trzecim Leicester City.
Leicester City – Manchester City 0:1 (0:0)
80′ Jesus
Fot.Newspix