74% budżetów klubów z Ekstraklasy pochłaniają pensje piłkarzy. Żadna liga płacąca zawodnikom więcej od nas nie jest od Polaków niżej w rankingu UEFA. Gigantyczne pieniądze liczone w setkach milionów złotych wpadają w czarną dziurę, a pożytku z tego nie ma ani polski kibic, ani polska liga. Przy poważnym wzroście pensji zawodników nie wzrastają ani wydatki transferowe, ani wydatki na sztaby szkoleniowe, ani na szkolenie młodzieży. Jesteśmy mistrzami w przejadaniu kasy na tu i teraz. Czy widać szansę na to, by coś w tej w tej kwestii się zmieniło?
Dariusz Mioduski, październik 2019, panel dyskusyjny „Piłka nożna: co zrobić, żeby polskie kluby dogoniły Europę”: – Sukcesy piłkarskie w innych krajach wynikają m.in. z funkcjonowania systemów oligarchicznych, które sponsorują lokalne kluby. My nie mamy oligarchów, mamy normalnych ludzi zaangażowanych w piłkę nożną. Gdyby Orlen chciał zasponsorować Legię na tym samym poziomie co Roberta Kubicę, gwarantuję, że będziemy grali w lidze europejskiej, być może nawet w pucharach.
Wojciech Strzałkowski (szef RN Jagiellonii Białystok), ten sam panel dyskusyjny: – Legia ma 120 mln zł, Lech 70 mln zł, a Jagiellonia 35 mln zł. Z takimi budżetami nie da się wejść na salony europejskie.
Marcin Animucki, prezes Ekstraklasa SA: – Gdy prezesi zagranicznych lig patrzą na dynamikę wzrostu oglądalności w TV, frekwencję na stadionach, wzrost wartości praw telewizyjnych, to boją się, że będziemy ich wkrótce przeskakiwać.
Ludzie polskiej piłki mówią wprost – problemem być może w niektórych meczach eliminacji do europejskich pucharów są wadliwe terminarze, gorsze kadry czy brak szczęścia, natomiast żebyśmy na stale zagościli w Lidze Europy czy Lidze Mistrzów, potrzebujemy więcej kasy. Jeszcze więcej pieniędzy, bo w innym wypadku zostaniemy w tyle za Czechami, Kazachami, Szwedami czy Chorwatami.
Sęk w tym, że roczne przychody wszystkich klubów Ekstraklasy nijak mają się do naszego miejsca w rankingu UEFA. Całkiem niedawno europejska federacja wypuściła ogromny raport na temat stanu poszczególnych lig. UEFA omawia w nim szczegółowo przychody poszczególnych lig, tendencje rozwojowe, wpływ praw telewizyjnych na rozwój lig, ale i analizuje wydatki całych federacji czy rozwój infrastruktury na przestrzeni ostatnich lat. Pod względem rocznych przychodów w 2018 roku (czyli jeszcze przed wielkim skokiem na kasę w postaci nowego kontraktu telewizyjnego) Ekstraklasa zajmowała 19. miejsce w Europie. Szesnaście klubów polskiej ligi rocznie generowało wówczas przychody na poziomie 125 milionów euro.
Nie trzeba chyba dodawać, że pod względem wyników w pucharach wcale nie jesteśmy na 19. pozycji. Wypadliśmy już nawet z trzeciej dziesiątki. Wyprzedzamy tylko europejski plankton, ligi nie liczące się na poważnym poziomie. Pod względem osiąganych wyników wyprzedzają nas federacje znacznie biedniejsze – białoruska (47 mln euro przychodu rocznie), azerska (27 mln euro), chorwacka (48 mln euro) czy bułgarska (42 mln euro). Problemem nie są w naszym przypadku pieniądze. Problemem jest to, jak je inwestujemy.
A właściwie przepalamy, bo trudno tu mówić o inwestycjach. Według tego raportu co roku blisko 3/4 wydatków polskich klubów wpada do kieszeni piłkarzy. 74% budżetów polskich klubów pochłaniają pensje zawodników. Tylko co czwarta złotówka z biletów, praw telewizyjnych, zarobków transferowych czy nagród z UEFA zostaje w klubie i zostaje wydana na organizacje dnia meczowego, akcje marketingowe, inwestycje w szkolenie lub nowych zawodników. Jeśli dziś słyszymy, że przykładowa Jagiellonia zarobiła na transferze Patryka Klimali 4 miliony euro, to oczyma wyobraźni widzimy przynajmniej dwie bańki w europejskie walucie przeznaczone na zastępstwo młodego napastnika, bańkę odłożoną na budowę nowego boiska dla akademii Jagi, kilkaset tysięcy na rozwój skautingu i resztę odłożoną na czarną godzinę.
Rzeczywistość jest jednak zgoła inna. Ireneusz Mamrot, były trener Jagiellonii, w wywiadzie Leszka Milewskiego: –
Brakowało analityka. Nie chcę powiedzieć, że to tragedia, bo to za duże słowo, ale to obciążenie. Widzimy, w którą stronę idzie futbol. Jako trener muszę mieć więcej czasu na to, żeby obserwować zespół, zająć się taktyką, a jak jeszcze nad analityką siedzę… tego czasu brakuje. Żałuję, taki analityk powinien być standardem w każdym polskim klubie. Każdy szczegół dziś decyduje o zwycięstwie bądź porażce. My wszystko robiliśmy sami. Z drugiej strony przykład Rakowa, który miał trenera specjalizującego się w stałych fragmentach – nie tylko tym się zajmował, ale za to był odpowiedzialny. Od tego kierunku się nie odejdzie, pierwszy trener nie może robić wszystkiego.
Wolałby pan mieć dwóch mniej piłkarzy, a czterech więcej ludzi w sztabie?
Wolałbym, żeby w klubie był i analityk, i skauting, a wtedy, szczerze, dwóch zawodników mniej jak najbardziej. Prawda jest taka, że jak przeliczymy, ile niektórzy zawodnicy mieli minut, ilu nie wywalczyło miejsca, przegrało rywalizację, a jakie były na nich koszty… Paradoks polega na tym, że te kilka dodatkowych osób do sztabu czy skautingu i tak nie kosztowałoby tyle co jeden taki gracz.
I dalej, tym razem o skautingu:
– Wiadomo, że największy wpływ na transfery w Jagiellonii ma prezes Kulesza. Czasami była okazja, trzeba było szybko kogoś przechwycić, prezes działał. Pod względem negocjatorskim prezes potrafi działać bardzo mądrze, sprytnie, tego nikt nie może mu odmówić. Ale mi się marzy, żeby transfery w polskim klubie były przygotowywane. Piłkarz jest w naszej orbicie zainteresowań, a za pół roku kończy mu się kontrakt? Dowiedzmy się jak najwięcej na jego temat, pojedźmy go zobaczyć. Tymczasem najczęściej to jest jednak bazowanie na transferach w ostatniej chwili. Pada kilka kandydatur, a potem jest weryfikacja video na platformach InStat i WyScout. A taki program jest przydatny, ale wszystkiego nie powie. Mecz video, choćby się oglądało całe mecze, nigdy nie zastąpi meczu na żywo.
Mówimy tu o Jagiellonii, która w ostatnich czterech latach zgarnęła za Klimalę, Świderskiego, Frankowskiego i Drągowskiego łącznie ponad 11 milionów euro. Ta sama Jagiellonia nie miała profesjonalnej struktury skautingowej czy analityka w sztabie. Oczywiście można tak działać – Mamrot z asystentem mógł usiąść po treningu, przeanalizować grę zespołu w ostatnim meczu, przejrzeć spotkania rywala, wyciągnąć najistotniejsze fakty. Ale trend na całym świecie jest zgoła odmienny – trener jest szefem sztabu i rozdziela obowiązki między swoich współpracowników. – Bardzo istotnym elementem fachu trenera jest obecnie zarządzanie. Trener na pracujący na najwyższym poziomie nie jest w stanie zrobić wszystkiego samemu, musi dobrać sobie mocny sztab, zorganizować życie szatni, rozdzielić obowiązki między asystentów, wyciągnąć najważniejsze wnioski z analiz. Doba nie jest z gumy, trzeba umieć umiejętnie zarządzać tym czasem – tłumaczy Dariusz Pasieka, szef Szkoły Trenerów PZPN.
Średnia pensja analityka w polskim klubie wynosi kilka tysięcy złotych. W skali roku nie przekracza nawet stu tysięcy. Nie da się tego powiedzieć o zawodnikach, którzy przemykają przez ligę jak meteoryty i odchodzą z kontami usmarowanymi w hajsie. Nie szukając daleko – w Jadze meteorytami w ostatnich latach byli Stefan Scepović, Roman Bezjak, Luka Gugeszaszwili, Cillian Sherdian, Alvarinho, Ziggy Gordon, Dmytro Chomczenowski, Matija Sirok, Giorgi Popchadze, Egor Zubovich, Krsevan Santini, wkrótce pewnie dołączy do tego grona Ognjen Mudrinski. Roczną pensję analityka dałoby się pewnie zebrać jedynie z premii za wejściówki, które zgarniali niektórzy z tych zawodników. A ilu skautów można byłoby opłacać za apanaże Santiniego, Scepovicia czy Mudrińskiego, którzy w Białymstoku zostaną zapamiętani głównie z tego, że kopali się po czole?
Takich przykładów moglibyśmy mnożyć. Lech Poznań przez 2,5 roku opłacał kontrakt Mihaia Raduta, który zasłynął tylko tym, że przychodził z łatką „rumuńskiego Beckhama”. Z Becksa Radut miał tylko nienagannie przystrzyżoną brodę, a pod względem umiejętności nie mógł stać nawet obok Grzegorza Bonina. Kolejorz wypłacał pomocnikowi co miesiąc 60 tysięcy złotych – w skali 2,5-rocznego kontraktu uzbierało się tego około 1,8 miliona złotych. Za te pieniądze można przez 30 lat utrzymywać trenera młodzieży, który zarabiałby 5 tysięcy złotych miesięcznie. Można rocznie zatrudnić 30 takich trenerów i wypłacać im tę piątkę pierwszego dnia miesiąca.
Mówimy tu o klubach z czołówki Ekstraklasy, ale identyczne przykłady moglibyśmy znaleźć w klubach z dolnych rejonów Ekstraklasy. Korona Kielce przepalająca setki tysięcy złotych na zawodników Petraków, Gnjaticiów czy Djuranoviciów. Wisła Kraków płacąca kilku trenerom jednocześnie. Zagłębie Sosnowiec rzucające się na tabun starych Słowaków, którzy zamiast pomóc w walce o utrzymanie, to tylko przyspieszyli kurs na spadek. Wisła Płock będąca w pewnym momencie w czołówce klubów wydających pieniądze na prowizje menadżerskie. Legia Warszawa utrzymująca Eduardo tylko po to, żeby facet pochodził sobie na eventy organizowane przez dział marketingu.
To tylko kolejne przypadki, które pokazują, że lwia część budżetów polskich klubów jest po prostu przepalana. Pieniądze wydawane na takich zawodników nie są inwestycją – są iluzją ruchów transferowych, szukaniem po omacku na i tak przebranych rynkach. Rzut oka na transfery (lub wypożyczenia) poprzedniego sezonu sprawia, że opadają ręce. Oto lista zawodników zagranicznych, którzy tylko w ciągu dwóch okienek trafili do Ekstraklasy i nie byli dla ligi żadną wartością dodaną: Sirotow, Goutas, Dioni, Żamaletdinow, Agra, Rocha, Medeiros, Iloski, Guarrotxena, Hostikka, Savkovic, Kadlec, Scepović, Pletanović, Egy Vikri, Cecarić, Zorilla, Oliva, Serderow, Karaczanakow, Girdvainis, Baidoo, Mystakidis, Arnarson, Ledecky, Musonda, Farshad, Garcia, McGing, Stevanović, Gjnatić, Bjelica, Tamm, Torunarigha, Toth, Mygas, Iwaniszwili, Hrosso, Heinloth, Gressak, Musa, Pikk, Cruz, Milijković, Monteiro. 45 nazwisk, a pewnie i tak ktoś umknął w zalewie tego przeciętniactwa. W skali ligi nie mówimy o setkach tysięcy złotych przepalonych na kiepskich piłkarzy. Kwoty idą w miliony, czasami i w dziesiątki milionów.
Ryzyko chybionego transferu można rzecz jasna minimalizować, ale pomimo świadomości istoty skautingu wciąż niewiele klubów decyduje się na to, by stworzyć profesjonalną strukturę skautingu. Skalę problemu pokazał ostatnio Michał Kusiński, były skaut Rakowa Częstochowa, w rozmowie z Pawłem Paczulem:
Czy mamy w Polsce skauting, czy tylko wyrób skautingopodobny?
Po części mamy. W niektórych klubach jest zrobiony profesjonalnie. W innych nie i jeszcze długo nie będzie, bo podejmują dziwne decyzje. Ale w Legii, Lechu, Pogoni, Cracovii, Rakowie, Górniku to działa na normalnym poziomie i nieźle wygląda.
(…)
Dlaczego nie wszyscy chcą inwestować w skauting? Chodzi o pieniądze?
Kurde, jak pieniędzy brakuje, to można zacząć od podstaw, zatrudnić jednego-dwóch, nie trzeba mieć od razu ośmiu. W Rakowie, w którym pracowałem, to na początku – w pierwszej lidze – był jeden skaut, Oskar Jasiński. Na tej podstawie zaczęli budować i teraz jest pięciu czy sześciu chłopców, którzy robią skauting. Nie chcę operować nazwami klubów, ale może po prostu niektórzy nie rozumieją, że skauting przynosi pieniądze? To jest jedna z najbardziej dochodowych komórek w klubie. A jeśli tego nie zrozumieją, wypadną z rynku.
Kiedyś Kamil Kogut, były szef skautów w Piaście, powiedział mi, że kluby nie rozumieją, iż skauting zwróci się też w ten sposób, że nie będzie pieniędzy wydawanych na szrot.
To zrozumiałe. Selekcja wśród klubów, które stawiają na skauting, jest bardziej świadoma. Przede wszystkim trzeba jeździć, żeby wyeliminować szrotowisko. Wiadomo, że u nas to było ograniczone do Słowenii, Słowacji, Czech, Ukrainy, też Hiszpanii. I widać, które kluby jeżdżą, a które nie, bo spotykasz tych skautów na meczach. Spotykasz skautów dokładnie tych klubów, które wymieniłem wcześniej. Plus Piasta.
Zrozumienie istoty dobrego skautingu jest kluczowe nie tylko pod względem biznesowym, ale przede wszystkim pod względem sportowym. Biorąc pod uwagę, że polscy piłkarze wyjeżdżają z ligi bardzo szybko w relatywnie młodym wieku, wobec tego siłą rzeczy wynik w pucharach wykręcać musza jakościowi obcokrajowcy. W tym przypadku pieniądz robi pieniądz – nakład na dobry skauting zwraca się w dłuższej perspektywie w kasie z nagród UEFA. A pod tym względem jesteśmy na szarym końcu z zestawieniu finansowym europejskiego raportu. W żadnym innym kraju pieniądze z UEFA nie stanowią tak niewielkiego odsetka przychodów ligi, jak w Polsce.
Pieniędzy nie tylko nie potrafimy wydawać, ale i wydajemy ich mało. Rekord transferowy w kontekście zawodnika sprowadzonego do ligi od kilku dobrych lat stoi w miejscu. W 2010 roku Legia sprowadziła Ivicę Vrdoljaka za milion euro i od tego czasu tylko kilkukrotnie polskie kluby kupowały piłkarzy za podobne kwoty. Zbliżoną sumę trzeba było wyłożyć na Christiana Gytkjaera (przychodził jako wolny zawodnik, ale skasował blisko bańkę euro za podpis na kontrakcie), pod milion podchodziły kwoty wydane na Pedro Tibę, Jaroslava Mihalika, Artura Sobiecha czy Michała Masłowskiego. Sprzedajemy coraz drożej, ale kupujemy wciąż za podobne pieniądze, co dekadę temu. Rekord transferowy sprzedaży właśnie został pobity przed Legię, być może niedługo odpowie jej Lech, by zaraz znów przebili go legioniści, ale rywalizacja na ruchy do ligi stoi w miejscu.
Nie sprzedajemy też tak drogo, jak mogłoby się wydawać po rzeczonym wyścigu na rekordy transferowe ligi. Jako ogół zespołów z najwyższej klasy rozgrywkowej w 2018 roku przebijali nas m.in. Szkoci, Szwajcarzy, Duńczycy, Ukraińcy czy Szwedzi.
Szansą na zmianę podejścia do pieniądza w klubach Ekstraklasy jest rzeczony nowy kontrakt na prawa telewizyjne. Prezesi nie mogą już rozkładać rąk i mówić „cóż, wydaliśmy już wszystko, nie mamy z czego zatrudnić trenerów młodzieży i stworzyć skautingu”. Dodatkowe pieniądze do podziału mogą posłużyć do mądrych inwestycji w działy, które mogą pozwolić nam na bycie konkurencyjnym w europejskich pucharach (i wykreować większe przychody z nagród od UEFA) lub rozwój szkolenia (i wykreować większe przychody ze sprzedaży młodych Polaków).
Oczy widzą szansę, ale rozum podpowiada, że nie ma takiej kasy, której polskie kluby nie byłyby w stanie przepalić na trwanie w tymczasowości. Ale dobrze byłoby się w tym przypadku mylić.