Atletico Madryt w ostatnich latach nie słynęło – delikatnie rzecz ujmując – ze spektakularnej ofensywy. Wydaje się jednak, że tak źle z zespołem Diego Simeone jeszcze nigdy nie było. Po dwudziestu trzech kolejkach hiszpańskiej ekstraklasy Los Colchoneros zajmują dopiero czwarte miejsce w tabeli i mają aż trzynaście punktów straty do liderującego Realu Madryt. Choć przecież „Królewscy” także nie rozgrywają najlepszego sezonu w swojej historii. Mało tego – jeśli przejrzeć sytuację we wszystkich ligach z europejskiego TOP5, próżno szukać w czołówkach tabel drugiej tak marnie atakującej drużyny jak Atletico.
Już rzut oka na La Ligę dość wydatnie obrazuje, w jak nędznej formie są w tym sezonie podopieczni Simeone.
[etoto league=”spa”]
Madrycka ekipa zdobyła jak do tej pory tylko 23 gole w lidze, co – jak łatwo policzyć – daje średnio zaledwie jedno trafienie na mecz. Jest to wynik wyraźnie gorszy niż w przypadku trzeciego w tabeli Getafe (35 goli), a przecież Jose Bordalas – szkoleniowiec tej drużyny – przedstawiany bywa często jako wierny naśladowca myśli taktycznej Simeone. Jego Getafe to bez wątpienia jeden z najbardziej zachowawczo usposobionych zespołów w ligowej stawce, drużyna słynąca z ostrej, bardzo bezpośredniej gry. W ogóle w całej hiszpańskiej lidze tylko sześć drużyn strzela rzadziej niż Atletico – są to kluby plasujące się w tabeli na miejscach od piętnastego w dół.
Jeszcze gorzej wygląda sytuacja Los Colchoneros, jeśli porównanie rozszerzy się o pozostałe ligi z europejskiego TOP5.
W angielskiej Premier League pierwszym klubem, który notuje średnią bramek gorszą od Atletico jest dwunaste Newcastle United. „Sroki” po dwudziestu pięciu meczach mają na koncie 24 gole. Przede wszystkim dlatego, że gigantycznym niewypałem transferowym okazał się Joelinton – ściągnięty za fortunę napastnik, który od wielu miesięcy razi nieskutecznością. Jeżeli zaś chodzi o czołówkę tabeli, najskromniej prezentuje się dorobek Sheffield United. „Szable” są bodaj największą sensację bieżącego sezonu na angielskich boiskach – pomimo statusu beniaminka trzymają się na bardzo wysokim, piątym miejscu w stawce. Ale ich sukces nie opiera się na ultra-ofensywnej grze. 28 goli w dwudziestu sześciu meczach to jeden ze skromniejszych rezultatów w lidze. Summa summarum – gorszą średnią strzelonych bramek niż Atletico mają obecnie cztery kluby z angielskiej ekstraklasy.
Ekipa Simeone ze swoim smętnym stylem gry byłaby również ewenementem we Włoszech. Trzeba się dogrzebać do piętnastego w tabeli Udinese, by wskazać w Serie A zespół, który nie strzela więcej niż jednej bramki na spotkanie. Lepiej prezentuje się nawet wyszydzany z każdej strony AC Milan, który po dwudziestu trzech meczach ma 25 goli w dorobku. Łącznie w Italii są obecnie ledwie trzy kluby strzelające z mniejszą częstotliwością niż Atletico. Z czego dwa – SPAL i Brescia – znajdują się głęboko w strefie spadkowej.
No to może chociaż we Francji znajdzie się więcej przykładów? Otóż nie. Tylko trzej przedstawiciele Ligue 1 notują obecnie średnią goli niższą niż jeden na mecz. Najwyżej notowane jest dziesiąte w tabeli Reims. 22 trafienia w dwudziestu czterech spotkaniach. O Bundeslidze właściwie nawet nie ma co wspominać, bo to w tym sezonie zdecydowanie najbardziej szalona liga, jeżeli chodzi o europejskie TOP5. Fortuna Düsseldorf to jedyny niechlubny przypadek drużyny, która nie potrafi władować rywalom średnio chociaż jednej bramki w meczu. Dwadzieścia jeden rozegranych spotkań, dwadzieścia goli. Ale Fortuna zajmuje szesnaste miejsce w tabeli, będzie zapewne do końca rozgrywek uwikłana w walkę o utrzymanie.
Podsumujmy zatem.
Czy w czołowej piątce którejś z pięciu najlepszych europejskich lig znajduje się zespół strzelający rzadziej od Atletico? Nie.
A w czołowej dziesiątce? Jeden. Wspomniane Reims (24/22, 10. miejsce w Ligue 1). Do tego można jeszcze dorzucić równie kiepsko sobie radzący w ofensywie Athletic Bilbao (23/23, 9. miejsce w La Lidze).
Nie może dziwić, że coraz częściej pojawiają się w hiszpańskich mediach pogłoski o nadchodzącej zmianie na stanowisku szkoleniowca Atletico Madryt. Diego Simeone – obecnie najlepiej opłacany trener w Europie, pracujący w klubie od dziewięciu lat – trochę się chyba na Wanda Metropolitano wypalił. Oczywiście największą siłą jego podopiecznych nigdy nie były ich ofensywne wyczyny, ale obecnie mamy do czynienia już nie ze świadomą, defensywną strategią, lecz potężnym kryzysem formy. Madrytczycy nie wycofują się po to, by zza podwójnej gardy wyprowadzić decydujący cios. Wycofują się, bo nic innego nie mają do zaoferowania. W minionej kolejce hiszpańskiej ekstraklasy Los Colchoneros z olbrzymim trudem przełamali zbliżającą się do sześciu godzin niemoc strzelecką. Ale wymęczone zwycięstwo 1:0 z Granadą trudno potraktować jako zwiastun lepszych czasów.
W tym sezonie w barwach Atletico rozczarowują właściwie wszyscy napastnicy. Na czele oczywiście z Joao Feliksem. 20-letni Portugalczyk ma na swoim koncie ledwie dwa ligowe gole – ostatni raz drogę do siatki znalazł we wrześniu. Chłopak kompletnie nie potrafi się odnaleźć w siermiężnej taktyce Atleti. Równolegle zawodzą jednak również bardziej doświadczeni gracze. Resztki przyzwoitości zachowuje jedynie Alvaro Morata, autor siedmiu trafień w La Lidze, ale i jemu można bardzo, bardzo wiele zarzucić. Sytuację miał ratować Edinson Cavani, dla którego brakuje miejsca w wyjściowym składzie Paris Saint-Germain, ale negocjacje z paryskim klubem spełzły ponoć na niczym.
To dramatyczna nowina dla kibiców z czerwono-białej strony Madrytu. Nie jest bowiem tak, że Atletico kompletnie nie kreuje sobie sytuacji podbramkowych. Jeżeli chodzi współczynnik spodziewanych goli, statystyki są wręcz szokujące – madrytczycy mają 12 bramek na minusie. Na żaden nagły zwrot akcji się jednak nie zanosi, ponieważ marazm Atletico trwa od miesięcy, a mniej przychylni metodom pracy Simeone powiedzieliby pewnie, że ciągnie się od paru lat.
Argentyński trener nie może się dłużej zasłaniać puklerzem, jakim był dawniej status autsajdera – jeśli kupujesz Joao Felixa za 125 milionów euro, przysługuje ci bowiem wyłącznie status super-mocarza, od którego wymaga się triumfów. Tymczasem Los Colchoneros mają niewielkie szanse na mistrzostwo kraju, skompromitowali się też w Pucharze Króla. Brakuje więc i wyników, i stylu. Sytuację może uratować wyłącznie wytęskniony sukces w Lidze Mistrzów. Trudno jednak uwierzyć, by tak nędznie dysponowana drużyna miał w 1/8 finału Champions League zagrozić Liverpoolowi.
Odpaść w dwumeczu z The Reds to oczywiście żaden wstyd. Lecz coraz częściej mówi się, że przegranie tego sezonu na wszystkich frontach może się okazać dla Simeone gwoździem do trumny. Choć z drugiej strony – zwolnienie tak zasłużonego szkoleniowca byłoby dla klubu olbrzymim obciążeniem. Nie tylko finansowym, ale i – nazwijmy to – mentalnym.
A może madryckiemu klubowi potrzebny jest właśnie taki wstrząs?
fot. NewsPix.pl